Skiing Kiwi’s - czyli na narty do Nowej Zelandii | 2007.10.14 |
Przed oczyma rozpościerała się wyspa ze strzelistym i bardzo poszarpanym nadbrzeżem, o który raz po raz rozbijały się fale, próbując się wedrzeć w głąb porośniętego bujną, miejscami wręcz tropikalną roślinnością lądu. To na pewno nie jest Nowa Zelandia pomyślałem, tym bardziej że właśnie rozpocząć się miała kalendarzowa zima, a obraz który wyłonił się nawet nie wskazywał, że to jest miejsce, w którym może spaść garstka śniegu.
Zapewne jest to jedna z tych wiecznie zielonych, tropikalnych wysp - westchnąłem. Spojrzałem ponownie na mapę satelitarną umieszczoną w fotelu przede mną i z niedowierzaniem obserwowałem położenie samolotu, które bezsprzecznie wskazywało na zachodnie wybrzeże południowej wyspy Nowej Zelandii. Wyjrzałem ponownie przez wąskie okienko samolotu, w którym zobaczyłem obraz niczym przypominający ten sprzed momentu. Na horyzoncie wyrosły jak z podziemi bardzo nieregularne wierzchołki gór, miejscowo pokryte śniegiem, owiane drobnymi chmurami. Teraz nie miałem już żadnych wątpliwości co do tego, że w końcu znalazłem się w miejscu, tak niedoścignionym i odległym, że nawet pierwszy kontakt wzrokowy przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Po raz pierwszy lądu dotknąłem w Christchurch, mieście położonym na wschodnim wybrzeżu południowej wyspy. Aura sprawiała wrażenie stopniowego zapadania w długi sen zimowy emanując pastelowymi kolorami, smaganymi delikatnymi promieniami chylącego się ku zmierzchowi słońca. W tle rozpościerały się białe wierzchołki Alp Południowych, ciągnącymi się po brzegi horyzontu. Po przeciwnej stronie na zboczach niewielkich pagórkowatych wzniesień widoczne były winnice i liczne bardzo zadbane i bogate w roślinność ogrody. Jak się później okazało te pagórki były niczym innym, aniżeli zboczem krateru, który obecnie przekształcił się w półwysep Banksa, tworząc niezwykłą linię nadbrzeżną. Wiedziałem już, że Nowa Zelandia, na myśl której do tej pory przed oczyma widziałem zawsze dziką i nieskazitelnie czystą przyrodę, będzie jeszcze bardziej pełna kontrastów i niespodzianek.
|
Milford Sound fot. Maciek Nieć |
|
Przygoda na dobre rozpoczęła się w Queenstown, w którym poza lokalnymi atrakcjami i dwoma dużymi ośrodkami narciarskimi (Coronet Peak oraz Remarkables) można namacalnie doświadczyć fenomenu przyrody, która na każdym kroku nas zaskakiwała ukazując coraz to nowe oblicza, pełne magii i niepowtarzalnego uroku. Również w Queenstown, nabyliśmy środek transportu, który miał nam posłużyć do odwiedzenia wszystkich zakamarków Nowej Zelandii. Jest to jeden z najbardziej powszechnie stosowanych sposobów zwiedzania tego kraju. W zależności od postawionych sobie celów i długości planowanego pobytu godnych rozpatrzenia jest kilka możliwości: kupno własnego środka transportu (samochód osobowy lub van), wynajem caravanu, wykupienie wycieczki zorganizowanej. Zdecydowanie w przypadku pobytu powyżej 3 tygodni zaleca się kupno własnego samochodu, co pozwoli na zredukowanie kosztów podróżowania. Samochody można kupić praktycznie w każdej większej miejscowości, przy czym w odróżnieniu do innych krajów, handel nie jest zorganizowany (z wyjątkiem Auckland oraz Christchurch), a ogłoszenia można znaleźć praktycznie wszędzie (w kafejkach internetowych, lokalnej prasie, na tablicach ogłoszeń w miejscach publicznych). Sam zakup i rejestracja pojazdu nie jest skomplikowana i wymaga jedynie przeniesienia własności samochodu i wniesienia opłaty rejestracyjnej, a tego wszystkiego dokonujemy na dowolnej poczcie. Mając już samochód warto rozważyć ubezpieczenie go, w szczególności na wypadek awarii na bezdrożach, po których będziemy się później poruszać. Zanim ruszymy w drogę należy zapiąć pasy i włączyć się do lewostronnego ruchu drogowego.
Jadąc wzdłuż jeziora Whatipu - pochodzenia lodowcowego (notabene jest to jezioro o zmiennym poziomie wody - naukowo jeszcze nie do końca wyjaśnione) napotkaliśmy na pierwsze przeszkody. Mianowicie droga usytuowana na stromo opadających zboczach gór, otaczających szczelnie całe jezioro, została częściowo zasypana przez materiał skalny pochodzenia wulkanicznego. Jak się później dowiedzieliśmy, jest to bardzo powszechne zjawisko w szczególności w miejscach, które narażone są na erozję, jednocześnie bogate w materiał wulkaniczny, który w Nowej Zelandii jest przeważającym budulcem skalnym. Tego typu skały nazywane są pancake rocks i z dziecinną łatwością można tego typu skały modyfikować i niszczyć. Nic więc dziwnego, że na zboczach o stromej ekspozycji same się odrywają. Zmierzając w kierunku południowego wybrzeża, wjechaliśmy niespodziewanie w zupełnie inną krainę - centralne Otago, przypominające swoim wyglądem prerie dzikiego zachodu. Trzeba wspomnieć, że krajobrazy w Nowej Zelandii zmieniają się jak w kalejdoskopie, porażając wręcz odmiennością i różnorodnością. Niejednokrotnie wystarczy przejechać 50 km, aby znaleźć się w miejscu zupełnie nie przypominającym tego, które widzieliśmy niespełna kilka minut temu.
|
Rail Expression Session - Coronet Peak fot. Maciek Nieć |
|
Jadąc wzdłuż drogi łączącej Manapouri z Invercargill, nie można oprzeć się pokusie skręcania w każdą boczną dróżkę, która wskazuje na miejsca warte zobaczenia. Takie oznakowanie nie jest wyłącznie domeną tejże drogi, ale należy podkreślić, że szczególnie wyspa południowa bogata jest w niezliczone atrakcje turystyczne i przemierzając jej bezdroża na każdym kroku będziemy informowani o wszelkich możliwych jej atrakcjach. My daliśmy się skusić na odbicie z głównej drogi do lasu porośniętego drzewami, których wiek szacowany jest na co najmniej 1000 lat. Po dojechaniu na miejsce nie mogliśmy wyjść z wrażenia tych ogromnych drzew, których obecność budziła w nas wrażenia przeistoczenia się dosłownie w liliputy. Drzewa o ogromnej średnicy konarów, porośnięte jaskrawo-zielonymi liśćmi rosły jedno obok drugiego przenosząc nas w krainę iście z Parku Jurajskiego.
Zbliżając się do południowego wybrzeża w powietrzu wyczuwalne były podmuchy silnego i porywistego wiatru, zwiastującego sztormowe warunki na morzu Tasmańskim. Nie pomyliliśmy się. Kiedy po raz pierwszy naszym oczom wyłoniły się białe bałwany fal wylegające na długie piaszczyste plaże wybrzeża, otoczonych irlandzkimi połaciami pastwisk, a w tle przysłonięte wtapiającym się w morze Fiordlandem po prostu natychmiast zatrzymaliśmy samochód i wysiedliśmy z niego nie mogąc wydobyć z siebie słowa przez kilka kojonych minut. Nie był to jedyny moment, kiedy rzeczywistość i napotkane piękno miejsca przerosło nasze najśmielsze oczekiwania, ale na pewno był to jeden z tych momentów, dla których warto było wybrać się na przygodę życia w miejsce tak odległe a zrazem tak urokliwe jakim jest Nowa Zelandia. Przez długi czas nie chcieliśmy się ruszyć z miejsca chcąc nacieszyć się tą bryzą nieskazitelności i czystości, jakiej do tej pory nigdzie nie doświadczyliśmy. Przemierzając dalej południowe wybrzeże Catlins Coast nie wiedzieliśmy, że to co właśnie zobaczyliśmy, będzie wyłącznie preludium to tego co dane nam było zobaczyć w Nugget Point.
|
Mt Ruapehu fot. Andrzek Lesiewski |
|
Dojeżdżając do Nugget Point nic nie wskazywało na to, że jeszcze tego samego dnia coś będzie w stanie wprawić w nas w takie zauroczenie, jakiego doznaliśmy w okolicach Tuatapere. Powoli droga zaczęła piąć się górę na kaskadowe wybrzeże porośnięte jasnozieloną trawą, mieniącą się w świetle zachodzącego słońca. Sztormowe warunki na morzu czyniły to miejsce jeszcze bardziej niedostępnym. W oddali na skraju brzegu widoczna była latarnia a poniżej jej mała zatoczka z kawałkiem piaszczystej plaży. Po dojechaniu do końca drogi od latarni stojącej na końcu cypla Nugget Point dzieliło nas kilka minut spaceru. Z samochodu zabraliśmy to co najważniejsze, czyli sztormiaki oraz aparat. Zbliżając się do samej latarni słyszeliśmy co raz głośniejszy łomot fal rozbijających się o strome i strzeliste nadbrzeże porozrywane skalnymi uskokami i wolno stojącymi skałami. Sporadycznie piana z fal unosiła się w powietrzu i niesiona przez porywisty wiatr wznosiła się w głąb lądu. Po dotarciu na miejsce ujrzeliśmy ogromną pomarańczową kulę rzucającą światło na lwy morskie oraz foki wylegujące się mimo sztormowych warunków na nadbrzeżnych skałach. Wzburzone morze z furią rozbijało się o skały tworząc kilkumetrowe błękitnie fale, w kroplach których załamywało się światło zachodzącego słońca, tworząc jedyne w swoim rodzaju tęcze. Był to tylko jeden dzień z kilkumiesięcznego pobytu w Nowej Zelandii, po zobaczeniu której, już nigdy nic nie będzie takie samo.
Maciek Nieć
| powrót
Zobacz
Aktualne wiadomości w twojej poczcie!
|
Booking.com
|