Gość Napisano 19 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 19 Lipiec 2018 WTR zaczyna sie dopiero w Jawiszowicach, a ja muszę tam najpierw dojechać, dlatego pytam jak to wyglada na śląskim odcinku. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
surfing Napisano 19 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 19 Lipiec 2018 (edytowane) 47 minut temu, johnny_narciarz napisał: Jeśli pojedziesz tak jak leci WTR, to bez problemu. Tylko kilkaset metrów to szuter. Jeśli zechcesz jechać śladem Wisły 1200, może być ciężko... Potwierdzam i zdecydowanie polecam po opadach ślad WTR , dobrze że 1200 nie wpadła w taką pogodę bo byłoby niebezpieczne. Wiślana Trasa Rowerowa zaczyna się w Wiśle na zaporze Jeziora Czerniańskiego. Postawiona jest tam tablica informacyjna z mapką I części trasy. Edytowane 19 Lipiec 2018 przez surfing 1 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
johnny_narciarz Napisano 19 Lipiec 2018 Autor Zgłoszenie Share Napisano 19 Lipiec 2018 16 minut temu, Sariensis napisał: WTR zaczyna sie dopiero w Jawiszowicach, a ja muszę tam najpierw dojechać, dlatego pytam jak to wyglada na śląskim odcinku. WTR zaczyna się nad Jeziorem Czerniańskim we Wiśle. Całkiem dobrze wygląda do okolic Drogomyśla, później trzeba trochę drogą i dalej lasem do J,Goczałkowickiego. Ze względu na opady, najlepiej odcinek od Jeziora aż do Jawiszowic ominąć. Tam w większości nikt o nic nie dba i wygląda to marnie. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 19 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 19 Lipiec 2018 (edytowane) Wiem, często tymi odcinkami jeżdżę, slad Wisły 1200 odpada, mam zamiar wrócić z Krakowa na rowerze, nie pociągiem, wiec bagna zabrały by za dużo czasu, zreszta ten ślad jest dla szaleńców ;), ja chce tylk trochę pojeździć po podobno najlepszym odcinku w Polsce. Startuje wiec w Jawiszowicach, ciśnie do Kraka i wracam do Jawiszowic, na jeden dzień wystarczy, wychodzi około 200 km w dwie strony. Ja do Goczalkowic dojeżdżam z drugiej strony, nie od Wisły tylko od Studzionki, wyruszam z Żor :). P.S. Jak jesteś na wysokości Skoczowa, to możesz pojechać nieco ciekawiej i szybciej, skręć przy spar w kierunku bielska (Stara droga), za przejazdem kolejowym w ul. Górny Bór, potem w kierunku Lądka, szybko, pusto i przyjemnie, popas po drodze w sklepie przy pubie After Dark :). Edytowane 19 Lipiec 2018 przez Gość Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Mitek Napisano 19 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 19 Lipiec 2018 1 godzinę temu, johnny_narciarz napisał: Jeśli pojedziesz tak jak leci WTR, to bez problemu. Tylko kilkaset metrów to szuter. Jeśli zechcesz jechać śladem Wisły 1200, może być ciężko... Panowie, cierpliwości! Relacja będzie i to w kilku częściach, ale najpierw obowiązki. Próbuje tez jeszcze zgromadzić nieco materiału filmowego, żeby jednak coś zmontować. Szkoda, że nie mam funduszy, aby odzyskać wszystko z mojej karty pamięci... Cześć Co Ci potrzeba. Pisz na priv. Pozdro Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
surfing Napisano 22 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 22 Lipiec 2018 Dnia 19.07.2018 o 22:19, johnny_narciarz napisał: Panowie, cierpliwości! Relacja będzie i to w kilku częściach, Czekamy na 1 część relacji, bo niecierpliwi już czytali Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 22 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 22 Lipiec 2018 @johnny_narciarz nie używa CTRL+C CTRL+V, dla nas specjalnie naklepie nową relację ;). Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 22 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 22 Lipiec 2018 @johnny_narciarz Tek znalazł sposób na ból d.py na długich dystansach, chyba warto przetestować Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 23 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 23 Lipiec 2018 Gdyby ktoś planował Wisła1200 w przyszłym roku, który tym razem podobno ma być już gra słowy, to spieszę poinformować, ze odbiór zamówionych dzisiaj graveli Meridy, nastąpi w lutym 2019r. Spieszcie sie kupować gravele, bo jak widać kolejny ultra maraton jest bliżej niż myślicie ;). Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
johnny_narciarz Napisano 24 Lipiec 2018 Autor Zgłoszenie Share Napisano 24 Lipiec 2018 (edytowane) 17 godzin temu, Sariensis napisał: Gdyby ktoś planował Wisła1200 w przyszłym roku, który tym razem podobno ma być już gra słowy, to spieszę poinformować, ze odbiór zamówionych dzisiaj graveli Meridy, nastąpi w lutym 2019r. Spieszcie sie kupować gravele, bo jak widać kolejny ultra maraton jest bliżej niż myślicie ;). Chyba ludzie za bardzo narzekali na pokrzywy i różnej maści ostre roślinki. Rajd został okrzyknięty Maratonem MTB, albo raczej Ultramaratonem MTB. Leszek, znany jako Ojciec Dyrektor, już jeździ i kombinuję, aby nazwa miała pokrycie w faktach. Już mnie kusi, żeby jechać ponownie... a jeszcze kilka dni temu mówiłem: "nigdy więcej!" Trasa biegnąca w terenie może jest trudniejsza, ale za to przyjemniejsza. Może dziś zacznę pisać relację, ale żadnych "przedruków" nie będzie. Tak na luzie i po kawałku. PS. Co do Gravela - mam kupować 4 rower? Czwarty dla siebie, bo jeszcze żona ma 2... Edytowane 24 Lipiec 2018 przez johnny_narciarz 1 1 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 24 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 24 Lipiec 2018 23 minuty temu, johnny_narciarz napisał: PS. Co do Gravela - mam kupować 4 rower? Czwarty dla siebie, bo jeszcze żona ma 2... A kto bogatemu zabroni :):):)? Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
johnny_narciarz Napisano 24 Lipiec 2018 Autor Zgłoszenie Share Napisano 24 Lipiec 2018 11 minut temu, Sariensis napisał: A kto bogatemu zabroni :):):)? Nie mam już kasy... Po za tym, mając Kolarkę i górala XC, nie widzę sensu kupowania jeszcze czegoś pośredniego. Do tego twierdzę, że na dłuższą metę, najlepszy w terenie jest Full. Zwłaszcza jak masz jechać 1200 km w większości po wertepach... 1 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 24 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 24 Lipiec 2018 25 minut temu, johnny_narciarz napisał: Nie mam już kasy... Po za tym, mając Kolarkę i górala XC, nie widzę sensu kupowania jeszcze czegoś pośredniego. Do tego twierdzę, że na dłuższą metę, najlepszy w terenie jest Full. Zwłaszcza jak masz jechać 1200 km w większości po wertepach... Przerób szosę na Gravela , oczywiście po BBT. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
johnny_narciarz Napisano 24 Lipiec 2018 Autor Zgłoszenie Share Napisano 24 Lipiec 2018 "No to Poloneza czas zacząć" - jak to powiedziała rdza do rdzy... Decyzja o starcie w tym maratonie zapadła dość spontanicznie, choć na liście startowej byłem od dawna. Wpisałem się tak na wszelki wypadek. Ale start opłaciłem w ostatniej chwili. Miałem obawy o możliwość uzyskania wolnego - udało się! Żona zaakceptowała, ale z bólem głowy. Szef dał zielone światło, bo wiedział, że zawsze mogę to szybko odrobić. Nawet dostałem niezłe wsparcie w postaci premii! Pozostało zdecydować czym jechać? Szosa odpadała, bo zbyt wiele jazdy w terenie i szkoda takiego roweru. Mój Full byłby idealny, ale potrzebuje serwisu. Po za tym,tylny zawias ogranicza możliwości dodania pakunków. Padło na Fata, ale tak na prawdę od początku chciałem nim jechać. Nie musiałem tutaj specjalnie walczyć z czasem, więc najwyżej jechałbym dłużej. Start z Baraniej Góry, spod Schroniska na Przysłopie o 8:00. Wiele osób tam spało, więc mieli łatwo. Ja musiałem dojechać i tu zaczynały się schody. Samochodem nie da się tego zrobić legalnie, więc ja napisałem prośbę do Nadleśnictwa. Jeśli wierzyć pracownikom schroniska, nikomu to się nie udało. Jakie było moje zdziwienie, kiedy już na drugi dzień ktoś oddzwonił, dopytał na ile chcę tam wjechać i... od razu dostałem zgodę! Tutaj o tym piszę, ale w oficjalnym artykule pominąłem ten wątek. Melduję się tu o 7:00. Odbieram pakiet i robię ostatnie przepaki. Przy okazji wzbudzam niemałe zainteresowanie. Ludzie dopytują, niektórzy trochę tak z niedowierzanie, że ja na poważnie tym do Gdańska... Chwilę przed ósmą zjeżdżam na linię startu, gdzie robi się tłoczno. Na starcie stanęło ok 200 zawodników, mimo, że to pierwsza edycja i nie wiadomo co to będzie. Odliczanie i ruszamy za pojazdem prowadzącym. Kawałek dale skręcamy w lewo i zaczynamy podjazd pod Stecówke. Niby rzeka płynie w dół... Pewnie po to taka atrakcja, żeby możliwie rozciągnąć stawkę zanim wjedziemy na otwarte drogi publiczne. Obciążonym Fatem to nie to samo co na lekko, ale idzie sprawnie. Następnie skręt i już suniemy w dół koło Pałacyku Prezydenckiego. Widać, że wielu się boi... Tłuścioch ochoczo nabiera prędkości i łykam kolejnych zawodników. Mam swoją chwilę. Dźwięk opon też pewnie nieco onieśmiela. Dlaej koło J.Czernieńskiego i ciśniemy przez Wisłę i Ustroń. Prędkości niemal non stop powyżej 30 km/h. Często łapie się komuś na koło i odpoczywam. Sielanka trwa praktycznie do Drogomyśla, gdzie po paru skrętach wjeżdżamy na wały J.Goczałkowickiego. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie te chaszcze! Trawa po szyję i dobrze, kiedy to tylko trawa, a nie Maliny, czy Ostrężyny z kolcami. Tempo zdecydowanie spada i do tego niezła duchota! Ani grama wiatru, a jazda wymaga zaangażowanie większych sił. Kilkanaście kilometrów zdaje się nie kończyć, ale kiedyś musi i wpadamy wprost na tory kolejowe! Po szynach widać, że pociągi kursują tu regularnie. Trochę nie najlepszy pomysł na trasę rowerowego maratonu. Do tego z budki wychyla się pani i opierdziela nas. Ponoć zadzwoniła na Policję... Nic tu po mnie i szybko ruszam dalej. Nie czekam na rozwój zdarzeń. Dalej trochę betonowych płyt i ciekawy singiel. Widać tu, że większość to kolarze szosowi i sobie kompletnie nie radzą. Dobra moja! Ale kawałek dalej już asfalt i tak do końca zapory. A tam lody! Niemal wszyscy tu zawinęli. Do tego można było do tankować płynów. Warto, bo prędko kolejnej okazji nie będzie. Ruszam szutrami i objeżdżam kolejne osoby. Widać, że w terenie tłuścioch nie jest gorszy. Dopiero kiedy zbliżam się do Oświęcimia, zaczynają się długie odcinki asfaltowe i tu już taki dobry nie jestem. Musze też zrobić sobie przerwę na popas. Tylko jedzonko jakby mi nie wchodzi... Czyżby już pierwszy kryzys? Chyba tak. Ale zbieram się i cisnę dalej. Gdzieś w połowie drogi między Oświęcimiem a Krakowem spotykam "Ojca Dyrektora", który częstuje nas wodą. Ku mojemu zdziwieniu słyszę: "nieźle ciśniesz, jesteś około trzydziestego miejsca!". Niezłe zdziwko! To dodaje skrzydeł, zwłaszcza przed trudną wspinaczką - taka tam przeszkoda. Gdzieś przed Krakowem, podczas zakupów, dopada nas burza. Może jakbym od razu pojechał to bym jeszcze kawałek ujechał, ale spotkałem super chłopaków. Prognozy pokazują, że potrwa to max 2 godziny, więc lepiej przeczekać niż zmoknąć i tracić energię na rozgrzewkę. Tutaj miała miejsce pierwsza mega historia. Otóż Pani sprzedawczyni właśnie zamykała sklep, ale pozwoliła nam odpocząć pod wiatą na zapleczu. Zaczęliśmy zagadywać:"ma Pani coś ciepłego do jedzenia? Może ugotuje nam Pani Pierogi z mięsem?" Jeden z kolegów poszedł dalej: "Co ma Pani w lodówce? Zapłacimy" Po kilku minutach Pani wyciągnęła z zamrażarki dwie paczki Pierogów i udała się do kuchni, takiej bardziej dodatkowej. Ugotowała je i okrasiła cebulką. Mniam mniam, ale to było dobre! Przy okazji zaoferowała nam noclegi! Ale to zbyt wczesna pora i trzeba harować dalej. Tutaj wspomnę, że ten maraton chciałem wykorzystać do kolejnych kwalifikacji, o czym już wcześniej pisałem. Czyli do zrobienia 600 km w dwie doby. Czyli z góry wiedziałem, że będę musiał jechać całą pierwszą nockę i następny dzień. Gdzieś w okolicach Autostrady A4 zaczyna się szybki odcinek. Teraz same równe asfalty i prędkości rosną, ale zbliża się zmierzch. Już pod Wawelem jadę w półmroku. Trochę mam obsuwę w stosunku do planów. Myślałem, że o tej porze, będę dojeżdżał do Dunaju... No cóż, powoli do przodu. Dojeżdżamy już po ćmoku w okolice Wieliczki i ponownie skręcamy w chaszcze. Ponownie trawa po szyję i do tego mokra od wcześniejszego opadu. Mało fajny odcinek, ale krótki. Ponownie wpadamy na asfalty, czasem jeszcze ścieżkę w budowie. Ale jest dobrze i szybko! Koło północy znajdujemy fajną miejscówkę na popas - równe pobocze pod jasną lampą. Niestety ta podczas konsumpcji tak po prostu gaśnie. Nie mogła wytrzymać jeszcze kilka minut? To chyba piątek trzynastego. Zbieramy manele i przy okazji ekipa się dzieli co raz bardziej na mniejsze grupki, aż w końcu pozostajemy we dwoje. Wszyscy kimają na ścieżce, w krzakach, na poboczach, Normalnie tłumy! My we dwoje postanowiliśmy jechać całą noc i objechać przeprawę promową. Dla mnie najistotniejsze, żeby kilometry leciały. Na objeździe mamy przynajmniej stację benzynową, a to oznaczało cywilizowaną toaletę i możliwość ciepłego posiłku, z czego w pełni korzystamy. Przez chwile nieco brał mnie sen, ale szybko wstaje i ruszamy dalej... Ciągle asfalty! Trochę nudno, ale za to tempo dobre. Małopolska to jasny punkt na mapie szlaków rowerowych. Ciśniemy tak do Szczucina, gdzie postanawiam coś zjeść, choć bez większej nadziei. Ale jest tu Targ! I to spory! Jedzenia pod dostatkiem i do tego za niewielkie pieniądze. Przy okazji zagadał na Bułgar, handlujący tutaj chyba damską odzieżą. Świetnie mówił po polsku. Pytał o rowery, nasze zawody, choć z niedowierzaniem. Jedna My musimy ruszać dalej. Opuszczamy Targ i wracamy na trasę. Ale się niemiło zdziwiłem, kiedy zorientowałem się, że nie zabrałem "nerki", w której miałem pieniądze, dokumenty, telefon, karty... Szybkie zawiniątko i z całej siły z powrotem, choć trochę bez nadziei. Ależ się zdziwiłem, kiedy dojeżdżam na miejsce, a tam uśmiechnięty obywatel z Bułgarii wręcza mi moją zgubę. "Co, zapomniałeś? Sprawdź czy wszystko jest." Na co ja uradowany: "Nic nie będę sprawdzał, Pan jest uczciwy człowiek". Wręczyłe 5 dych z wdzięczności i ruszyłem dalej. Wyobraźcie sobie, że on obdzwonił z mojego telefonu wiele osób, które uważał za najbliższe po wpisach, żeby mnie odszukać i nawet chciał za mną jechać!!! Klasa człowiek! Uratował wyjazd... Kidy kończy się woj. Małopolskie, kończą się w większości asfalty. Ponownie zaczyna się jazda po wyrośniętej trawie, czasami po polach, piachu, błocie i innych szuwarach. Bywają też długie asfaltowe odcinki, ale to normalne lokalne drogi. Niestety wcześniej zlekceważyłem odpowiednie zaopatrzenie i zaczęło mi brakować wody. Na szczęście w okolicach Sandomierza jest sporo sadów. Parę niedojrzałych jeszcze jabłek wciąłem... Aż w końcu sklep! Nareszcie! Tankuję do pełna i co nieco podjadam. Pytam też o restaurację, gdzie można by dobrze zjeść. Ponoć jest taka na trasie i to niedaleko. Faktycznie i z daleka macha mi mój wcześniejszy kompan, który dawno temu mnie opuścił, bo jednak go ograniczałem. Był szybszy. No, teraz sobie pojem! Zamówiłem Schabowego z ziemniaczkami i mizerią. Mimo, że porcja spora, dalej nie czuje się najedzony. Zamówiłem drugiego schaba... Dopiero teraz było dobrze. Jedzenie ważna sprawa, zwłaszcza przed wyzwaniem dnia... 6 6 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Annaa Napisano 24 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 24 Lipiec 2018 26 minut temu, johnny_narciarz napisał: - udało się! Żona zaakceptowała, ale z bólem głowy. Bo takie są kochające swoich mężów żony martwią się na zapas Iza jest dumna z Ciebie. 2 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 31 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 31 Lipiec 2018 przejechałem całą WTR, i zdążyłem na prom, byłem w Wietrzychowicach o 19,48 :), chociaż za Krakowem nie jestem pewien czy jechałem po WTR, oznaczeń brak, raczej tak na czuja. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
johnny_narciarz Napisano 31 Lipiec 2018 Autor Zgłoszenie Share Napisano 31 Lipiec 2018 Gratulacje! Za Krakowem, gdzieś na wysokości Wieliczki, trasa na razie się kończy. Jest tam most. My jechaliśmy przez chaszcze na wale dobre kilka kilometrów, aż dojechaliśmy do jakiegoś kolejnego mostu. Chyba obwodnica Krakowa od wschodu (była noc, więc nie jestem pewien). Dalej były drogi asfaltowe, wały z szutrem i na końcu asfalt non stop. Jakoś tak aż do Szczucina. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 31 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 31 Lipiec 2018 ja jechałem przez Nową Hutę, już tam zaczynają produkować czerwoną trasę, Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
johnny_narciarz Napisano 31 Lipiec 2018 Autor Zgłoszenie Share Napisano 31 Lipiec 2018 1 minutę temu, Sariensis napisał: ja jechałem przez Nową Hutę, już tam zaczynają produkować czerwoną trasę, Super! Gdyby wszędzie podchodzono do budowy ścieżek rowerowych jak w małopolskim, za kilka lat dałoby się podróżować po całym kraju, nie wjeżdżając na drogi dla samochodów... 1 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 31 Lipiec 2018 Zgłoszenie Share Napisano 31 Lipiec 2018 czas na Velo Dunajec, sprawdzę jak wygląda po powodziach na Podhalu. Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 1 Sierpień 2018 Zgłoszenie Share Napisano 1 Sierpień 2018 Gravel dopiero będzie dostarczony w lutym 2019,wiec kupiłem fulla Mongoose,@johnny_narciarz Zachwalał, to szukam GOPASS i z górki na pazurki na letnie śmiganie, ..., jak sie połamie to nie będzie wina @johnny_narciarz :):):) Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 5 Sierpień 2018 Zgłoszenie Share Napisano 5 Sierpień 2018 (edytowane) @johnny_narciarz wielkie dzięki za polecenie full MTB, można powiedzieć, ze odkrywam rower na nowa, ten rower daje niesamowita frajdę z jazdy ;), taki freeride, pierwsza gleba, potrzaskany obojczyk i zdarty łokieć na singlu już sa, ale co tam, walczę dale, tyle ze nie wspomniałeś, ze takiej jazdy to trzeba sie nauczyć od niwa, jak jazdy na nartach, a ja beach od razu na trudny singiel z kamorami. Na WTR idzie na fullu gładko jak po maśle, ale nasze Żorsko-Rybnickie ścieżki leśne, musisz wpaść z tłuściochem, jest tutaj co robić takim sprzętem, powrót po 60 km na siwo-czarno ;). A jak już tak rowerowo freeraidowo, to i narty muszę na nowy sezon freeridowe kupić, chyba wole takie od skitourowych ;). P.S. Łączność mam doskonała na freeridy :), taka mała dygresja dla skitourowców, Edytowane 5 Sierpień 2018 przez Gość Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
johnny_narciarz Napisano 22 Sierpień 2018 Autor Zgłoszenie Share Napisano 22 Sierpień 2018 Miało być nieco inaczej, ale myślę, że źle też nie jest... Lecimy dalej i do końca. Dobrze zrobiłem jedząc do syta, bo kawałek dalej czekała atrakcja specjalna: wspinaczka skałkowa! Tak, to nie przesada. Jakby tego było mało, ja przez przypadek zaliczam trudniejszy wariant, którym poprowadziła mnie moja "niezawodna" nawigacja. Jakimś cudem daję rady pokonać ten odcinek, ale ostre roślinki pozostawiają trwałe ślady na skórze. Nie tylko u mnie - wiele osób przeklinało ten odcinek. Ale co Cię nie zabiję, to Cię wzmocni! Tak się pocieszałem. Jednak kiedy stałem tak na wąskiej ścieżce z ciężkim rowerem, a obok była stroma skarpa i dobre kilkadziesiąt metrów spadku w dół, trochę miękły nogi, a w głowie przechodziło mnóstwo niecenzuralnych określeń pod adresem pomysłodawcy: "Jeden poślizg i lecę! Kto to wymyślił?! Czy kogoś dokumentnie porąbało?! Na cofkę nie ma szans, może wezwać TOPR?"... Trochę szybkiego asfaltu i ponownie jadę na przemian wałami, pod wałami, chaszczami, a czasem nawet przyzwoitymi asfaltami. Powoli zbliża się wieczór i czas na zasłużony wypoczynek. Jednak zanim będę mógł sobie na to pozwolić, muszę jeszcze nawinąć jak najwięcej kilometrów - kwalifikacje! Niestety teren mi tego nie ułatwia. Owszem, teraz sporo asfaltów, ale za to jakie górki! Bywa, że zsiadam z roweru, bo tempo i tak spada do wartości uzyskiwanych przez pieszego. Dobra okazja, żeby odpoczęła tylna część ciała, która już nadto cierpiała. "Ale się nad nami znęcają! Przecież rzeka nie płynie pod górę" - przechodzą przez głowę kolejne złote myśli. Najbardziej martwi jedynie ogólne tempo. Już wiem, że tego dnia na pewno nie zamknę wynikiem 600 km. Mógłbym zarwać nockę, ale druga z rzędu i do tego w nieznanym terenie? Może być więcej szkód niż zysku. Decyzję o szukaniu noclegu przypieczętuję drobna burza, która łapie mnie w Janowcu: "świetnie, czas na kąpiel". Jest godzina 21 z groszami, a tu niezła lipa! Zatrzymuje się w jednym miejscu, ale nikt z właścicieli nie raczył choć wyjść i poinformować o braku miejsc. Dalej Pani była skłonna mnie przyjąć, ale nie było gdzie przechować roweru. Kiedy już zdołowany miałem się udać pod wiatę przystankową, trafiam na kolejny Pensjonat. Jest godne miejsce dla tłuściocha i całkiem przyjemny pokoik dla mnie! Cud! W ostatniej chwili. Dobre 38 godzin jazdy niemal non stop wymagało dobrego wypoczynku i taki też miałem. Załapałem się nawet na końcówkę meczu Rosja-Chorwacja, choć teraz musiałem się uwinąć z posiłkiem, kąpielą i szybkim przepakowaniem na dzień kolejny. Ech, kiedy człowiek zmęczony, wszystko ciężko przychodzi, ale nawet średni pokój jest mega luksusem! Wstaję bez budzika 4:00, chyba Adrenalina działa. Ała! Ale boli! Czuję się marnie i od razu zastanawiam, jak mam pokonać 1200 km, kiedy już teraz ledwie daję rady wstać? Na liczniku ok 550 km, a do upływu drugiej doby jakieś 3 godziny. Gramolenie zajmuje więcej niż założyłem, a do tego za Janowcem od razu trudny odcinek specjalny. Trudny w sensie utrzymania odpowiedniej prędkości, bo normalnie byłaby zabawa. Jakby tego mało, zaliczam glebę i nieomal wpadam do wody. Czasem nieoczekiwaną przeszkodą są samochody, które jadą wolniej ode mnie. Wyprzedzić się nie dadzą... Kiedy mija 8:00 staje się jasne, że równych 600 km nie dokręcę. Braknie jakieś niecałe 20 km... Było blisko, ale tym razem na tarczy, choć tłuściochem 580 km w dwie doby, w terenie, czy to porażka? Mniejsza o to, teraz trzeba walczyć o kolejne kilometry! Jak to mówią (i w temacie): "nie cofnę kijem Wisły". Trudno mi opisać, ile jeszcze minąłem sadów, chaszczy, wałów, placów budowy dróg itp., najważniejsze, że taki psychologiczny punkt - Warszawa - był co raz bliżej. Tutaj jeszcze muszę wspomnieć o wspaniałych ludziach, którzy tak całkiem bezinteresownie stanęli z wodą, stojakiem serwisowym rowerowym przy trasie i nas wspierali. Chyba każdy zawodnik zapamięta te wyjątkowe osoby! Wyjeżdżasz z lasu, zmęczony, wypompowany, a tu pełne wiadro wody z cytryną! Coś wspaniałego! Gotowi nie tylko napoić, ale też pomóc w przypadku usterki technicznej. Dodam jeszcze, że była to niedziela nie handlowa i do tego miejsce odległe od większych metropolii. Jakieś 50 km przed Warszawą trafiam jeszcze na znakomitą "Restaurację u Zosi". Wypasione porcje, syte, w bardzo atrakcyjnych cenach! Nic dziwnego, że chyba każdy zawodnik zatrzymał się na dłużej. Zwłaszcza, że chwilę dalej musieliśmy się przedzierać przez chaszcze do samej Warszawy, gdzie podobno grasował 6-metrowy Pyton! Na szczęście wtedy nic mi o tym nie było wiadomo. Bardzo długi singiel, który czasami przebiegał nad samymi urwiskami, był nawet dość przyjemny, ale wymęczający. Miałem już wtedy grubo ponad 700 km w nogach! Trudno opisać przyjemność, kiedy tak wyjechałem z gęstych zarośli na wybrukowaną ścieżką rowerową i mogłem tak po prostu śmignąć do centrum miasta, zjeść co chcę i nawet napić się piwa. Przyjemny moment! Rozpierała mnie pozytywna energia: "yes yes yes! Ponad połowa za mną! Teraz to już będzie z górki! Do końca jedynie 500 km, dam rady!" Miałem jechać dalej, ale ostatecznie, ze względów logistycznych, zdecydowałem zostać w Stolicy. Nawet zrobiłem sobie małą rundkę po centrum, bo dawno mnie tu nie było. Piękna ta Warszawa. Nie wierzę jeszcze, że tu dotarłem i nadal mam siły jechać! Teraz to już tylko jakiś kataklizm mógłby mnie zatrzymać! Warszawa była miejscem przełomowym. Nie tylko dlatego, że to już ponad połowa drogi i jakby łatwiej to przetrawić w głowie, ale też trasa nieco zmieniła swój charakter. Dawało się odczuć, że ukończenie imprezy jest jak najbardziej realne, jedynie nurtowało mnie jedno pytanie: czy zdążę na pociąg w Gdańsku? Nie wspominałem wcześnie o tym, ale z góry założyłem, że powinienem ukończyć wyścig najpóźniej w środę po południu. Dość optymistycznie wykupiłem bilet na Pendolino na godzinę 15:49. Nigdy nie jechałem tymi szybkimi składami, więc to miała być swego rodzaju nagroda i dodatkowa atrakcja. Wcześniej wspomniałem o tym na Facebooku i dostałem ciekawą ofertę,że tak powiem. "Jak Ci się to uda, stawiam Rudą" - przeczytałem w odpowiedzi na mojego posta. Jest dodatkowa motywacja... Tradycyjnie pobudka 4:00, start w trasę 5:00. Cel na dziś to dotrzeć do Torunia, choć sam nieco w to wątpiłem. Tym bardziej, że rano niepokój wzbudziła spuchnięta lewa stopa. Podczas rozruchu odczuwałem ból. "Jak będę ją oszczędzać, to powinno być dobrze" - tak się pocieszałem. Powoli opuszczam Stolicę i całkiem przyjemną trasą sunę z niezłą prędkością. Piękna pogoda dodatkowo pozytywnie nastraja. Długi odcinek to bruk i asfalt, później przechodzący w szutry, aż w końcu w wąską, udeptaną ścieżkę. Tak dobre może 40 km i... zgadnijcie? Tak, znowu chaszcze po szyję! Jak ja kocham to biczowanie nóg! Przerzutka i zębatki też się radują, kiedy kolejne źdźbła szczelnie je otulają. Jak takie małe szaliczki, które później trudno ściągnąć. Wyjścia nie ma, muszę stanąć, ubrudzić styrane i już lekko zdrętwiałem dłonie i usunąć zielsko. Wokoło pusto, więc mogę bez skrępowania sobie polecieć z łacińskimi wiązankami... Wspomniałem o innym charakterze trasy? Tak, bo teraz jednak tych chaszczy mniej, za tu zaczęło się sporo jazdy ażurowymi płytami. Pozornie jest dużo lepiej, ale to nie to samo co równy asfalt. Czuje to zwłaszcza tylna część ciała, jak i umęczone dłonie. Decyzja mogła być jedna: upuszczam ciśnienie w oponach. Tak jest zdecydowanie lepiej! Do tego pojawia się co raz więcej piaszczystych odcinków. Widać na nich jak koledzy na cienkich kiszkach mają problemy z trakcją. Nieładnie śmiać się z czyjegoś nieszczęścia, ale jakoś tak mi wesoło: "ha ha, wreszcie to ja mam jakąś przewagę". Jedynie chwilami irytujący jest mocny przeciwny wiatr, który z przerwami towarzyszy nam od dobrych 3 dni. Gdzieś w okolicach godziny 15 docieram do Płocka, czyli miejsca, gdzie restauracji nie powinno brakować. Lokalizuję na mojej trasie jakiś bar przy ogrodzie zoologicznym. Kiedy tam docieram, na konsumpcję nie ma szans. Jakaś awaria prądu na terenie całego kompleksu. "Szlag, znowu trzeba błądzić i szukać?". Postanawiam odnaleźć "McPaśnik", bo jakąś taką zachciankę miałem. Jak się jedzie tłustym rowerem, tak też trzeba podejść do posiłku - na tłusto! Ale błądzenie i popas zabierają mi dobrą godzinę cennego czasu. Dopiero ok. 16 wracam na trasę i ruszam w kierunku Włocławka. Wszystko wskazuje na to, że dziś do Torunia nie dotrę. Środa w Gdańsku jakby zaczyna mi odjeżdżać. Do tego lewa stopa często sygnalizuję swój nie najlepszy stan techniczny... Zmęczenie daję się odczuć również w głowie - nie wiem jak to zrobiłem, ale źle policzyłem odległość do Włocławka. Teraz miałem sporo jazdy po asfaltach, ale w perspektywie dobre 80 km do zrobienia! Według obliczeń... Tutaj wspomnę jeszcze, że czasami trafiałem na różnych ludzi, którzy tak po prostu wyjeżdżali nam pokibicować. Bardzo miło było! Na tym etapie stawka tak się rozciągnęła, że już praktycznie nikogo z zawodników spotkać nie mogłem. Prawie, bo pod wieczór jednego gościa dogoniłem. Tutaj tempo mocno wzrosło za sprawą wiatru, który wreszcie zaczął sprzyjać. Leciałem całe odcinki z prędkościami powyżej 30 km/h! Krótkie techniczne kawałki spowalniały, ale całościowo wyglądało to dobrze. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy w okolicach godz. 19 zobaczyłem znak "Włocławek"! "Wow! Chyba poszło lepiej niż zakładałem!! Tylko co dalej?" - kłębiły się myśli. Wyciągam Smartfona i sprawdzam odległość do Torunia. Będzie jakieś 60 km, może trochę więcej. Jeśli doliczymy do tego jakieś spowalniające atrakcję i pewną jazdę po ciemku, szanse na sensowy nocleg i odpowiednią regenerację maleją znacząco. Postanawiam zostać we Włocławku, choć zanim znalazłem Pensjonat, przejechałem mnóstwo kilometrów i straciłem sporo czasu. Bardzo rozległe miasto! Pokój miałem wielki i dobrze doposażony. Po raz pierwszy mogłem zabrać ze sobą tłuściocha, co bardzo ułatwiło przepakowanie na kolejny odcinek. Ponownie pobudka 4:00, wyjazd 5:00. Wcześniej raczej bym się nie zebrał. Niestety, lewa stopa nie wygląda dobrze i nieco kuleję. Boli! Bardzo ciężko wracałem na trasę rajdu, gdzie jeszcze musiałem pokonać spory podjazd. Przez to humor też nie dopisuje. Przy okazji widzę,że zjechałem do Włocławka najgorszą możliwą opcją, przez co musiałem dodatkowo sporo nakręcić. "By to szlag! Kolejne opóźnienie..." Ale choć taras widokowy wynagradzał trudne początki dnia. Szybko żegnam Włocławek i trafiam na piękny odcinek przez sosnowy las. Dużo piaszczystego podłoża mi nie straszne, ale widać, że koledzy tu się męczyli. Przed Toruniem wpadam na kolejny trudny odcinek z powalonymi drzewami, tudzież krzaki, pokrzywy i inne wspaniałości. Cywilizacja na wyciągnięcie ręki, ale najpierw wycisk! Za Toruniem nie lepiej, choć trochę asfaltów było. Niestety, przyplątał się deszczyk. Nic wielkiego, ale musiał na mnie trafić w odpowiednim momencie, tj. na drewniane schodki. Już z daleka widząc skarpę, zacząłem przeklinać pod nosem, bo wiedziałem, że na pewno trasa jej nie ominie. Słowo stało się ciałem. Najpierw krótki, ale treściwy podjazd, a na końcu strome, drewniane schody, do tego śliskie z powodu deszczu. "Kto to wymyślił?! Tu nie ma nawet jak tego roweru prowadzić!" - i lecą różne określenia, których nie zacytuję... No dobra, jakoś to trzeba pokonać. Narzekanie nie pomoże. Więc wymyśliłem swoją technikę. Wyciskam Fata do góry o jeden schodek, wciskam hamulce, a następnie robię krok. Ponownie o jeden schodek, hamulce i krok. Buty ujeżdżają, ale za to opony mają zadziwiającą przyczepność. Schodek, hamulce, krok i w końcu docieram na górę. "Uff, jestem! Nie spadłem! Skoro to się udało, to chyba mnie już nic nie zaskoczy i zatrzyma?" - myślę podbudowany. Ale obawy, co mnie jeszcze może spotkać, są. Obawy były uzasadnione. Pomijając wiele odcinków typu singiel, jakieś pola, piachy, dotarłem do Świecia, gdzie ponoć miało być najtrudniej. Faktycznie! Już od początku jadę wąską ścieżką, prowadzącą nad samą wodą i po urwiskach. Do tego mnóstwo powalonych drzew, trudnych do pokonania, tj. przeniesienia roweru. Jakieś małe piaszczyste wstawki, trochę błota i krótkie, ale strome górki. Część da się przejechać, część trzeba prowadzić rower, a gdzieniegdzie ostra wspinaczka. Ponownie muszę stosować technikę wypracowaną na schodkach: wyciskania Fata, hamulce i krok do przodu. Akurat wtedy dogonił mnie kolega na Gravelu i przyglądając mi się stwierdził: "jesteś jakąś współczesną wersją Jezusa". Chwilę później pojawia się jego kompan i krótko komentuje ten odcinek specjalny: "co za masochiści!". Kiedy już prawie opuszczałem ten OS, krzaki zerwały mi sakwę z widelca, która wpadła między koło a widelec. Rower staje błyskawicznie w miejscu, a ja nieomal przelatuję przez kierownicę. "Kur.., tego jeszcze brakowało" - krzyknąłem. Szybko wyciągam szarą taśmę i robię tymczasowe mocowanie, aby tylko móc jechać dalej. Pocieszam się, że to ponoć ostatni trudny fragment i teraz już powinno być względnie łatwo. Faktycznie, od tego miejsca zaczęło się już takie nawijanie kilometrów, choć nie znaczy to, że było łatwo. Trochę więcej asfaltów, ale też różnorakich fragmentów przez pola, z piaskami włącznie. Powoli zbliżał się wieczór, a ja byłem mocno w plecy z odległością od mety. Jeśli będę nocować, niemal na pewno nie zdążę na pociąg, albo dojadę na ostatnią chwilę. Trochę wahania i podejmuję jedynie słuszną decyzję: jadę przez noc! Tak czy owak to będzie ostatnia zarwana i do tego nie muszę szybko pedałować. Decyzję przypieczętuje stan mojej kostki, a właściwie całej lewej stopy. Jeśli pozwolę jej "ostygnąć", może być ciężko ujechać nawet kilometr. Teraz jakoś funkcjonuje i nawet tak bardzo nie odczuwam bólu. Powoli zapada zmrok, a ja czasem samotnie, czasem z dwoma kolegami, powoli posuwam się na przód. Późnym wieczorem trafiamy na jakiś Zamek, przez którego dziedziniec prowadzi trasa. Niestety, brama już zamknięta, trzeba objechać. Próbuję dalej, jakby od tyłu, ale tam ślepa uliczka i do tego jeszcze zaliczam glebę. Przy pomocy przypadkowego miejscowego rowerzysty, ostatecznie znajdujemy właściwą drogę i możemy kontynuować podróż. Ale koledzy chcą odpocząć i ponownie pozostaje sam. Zaczynają mnie boleć chyba wszystkie mięśnie w nogach i mam wątpliwości o słuszności mojej decyzji. Tempo drastycznie spada, chwilami z trudem utrzymuję coś w okolicach 10 km/h - czyżby górki? Po ciemku nic nie widzę, ale faktycznie co chwilę się wspinam. Jak tylko trafiam na oświetlony kawałek, a tych jak na lekarstwo, robię krótką przerwę i popijam energetyki. Zaliczam też jedną stacje benzynową i ciepły posiłek. To pomaga. Mijam piękną promenadę wysoko nad Wisłą, prawdopodobnie w Tczewie, ale nie mam czasu tego sprawdzać, ani nacieszyć się widokiem. Widokiem? W nocy? To tak swoją drogą... Gdzieś koło 2 w nocy kończą się przyjemniejsze odcinki, a trasa skręca gdzieś w pola. Chwila namysłu, czy by jednak trochę nie odczekać, bo już niebo zaczynało jaśnieć i ruszam dalej. Gruntowa droga biegnie tuż nad brzegiem Wisły, jest całkiem znośna, po za fragmentami mocniej zarośniętymi. Ponownie zaczyna się biczowanie nóg, na większych wybojach cierpi tyłek, a od czasu do czasu czuję ból w spuchniętej kostce. Bywa, że muszę sobie wrzasnąć coś niecenzuralnego z powodu opuchniętej i już cierpiącej stopy. Ciekawe ilu wędkarzy przestraszyłem? Przez głowę przechodzą w kółko te same myśli: "kiedy to się skończy? Czy tak już do samego ujścia? Będzie choć krótki kawałek asfaltu?" Niestety, zamiast czegoś łatwiejszego, mam znowu trochę jazdy po zarośniętych wałach. Końcówka to mieszanina piachu, betonu, kamieni i w końcu upragniony cel: Ujście Wisły! Dalej pojechać się już nie da. Szczęście nieopisane! Jestem! Choć z drugiej strony, tak na to czekałem, a teraz jakby widok był mi nieco obojętny. Zmęczenie? Długo tu nie zabawiłem i ruszyłem do mety. Świadomość, że to niedaleko, niosła mnie już chyba sama w sobie, Zapomniałem o kostce, zmęczeniu, wszelakich bólach i mocnym tempem kontynuowałem jazdę. Jedynie odpadająca sakwa na widelcu skutecznie ograniczała marsz. Próbuję coś z tym zrobić, ale bezskutecznie. Co kilkaset metrów poprawiam ją nogą. Radość niepojęta, kiedy mijam tabliczkę z napisem Gdańsk, choć dojazd do centrum się strasznie ciągnie. Jednak już czuję smak sukcesu! Jeszcze kilka zakrętów, jakieś mini rondo, kostka brukowa i już widzę namiot oraz machającego mi ręką człowieka. Dokładnie 7:01 wjeżdżam do namiotu i kończę jazdę. Jeszcze w to nie wierzę. Udało się! Przejechałem ok. 1200 km Fatem i to z niezłym wynikiem! Mało tego, będę musiał długo czekać na swój pociąg. Radość i niedowierzanie pomieszane z bólem i zmęczeniem. Organizator zadbał o nas i zapewnił na mecie wszystko co trzeba. Była ciepła kąpiel, śniadanko w formie Szwedzkiego Stołu, a nawet piwko! Mogłem się przebrać w czyste ciuchy, których miałem aż nadto w sakwach, bo zabrałem tego zbyt wiele. Luksus na całego! Ostatnio nie przywykłem... Nocna jazda była dobrą decyzją. Dotarłem na metę szybciej niż przypuszczałem, do tego wyprzedziłem pod koniec kilku zawodników. Chyba też zrobiłem niezłe wrażenie na organizatorze, jak i innych uczestnikach rajdu. Również moja pozycja była dobra, zwłaszcza jak na debiut w maratonie 1000 km+ : 35 miejsce. Cała trasa z odpoczynkami i noclegami zajęła mi dokładnie 119 godzin i 1 minutę. Tutaj jeszcze wspomnę, że na mecie czekała mnie nagroda specjalna: "Ruda". Wcześniej pisałem o zakładzie. Bardzo miła niespodzianka, choć szkoda, że fundator Tomasz Jankowski nie mógł być osobiście z powodu pracy. Klasa człowiek! Chylę czoła! Czasu sporo, toteż poświęciłem go trochu na sesję zdjęciową. Gdzieś 2:30 po mnie, dojechała pierwsza kobieta w wyścigu, amerykanka April Marshke. Miałem przyjemność pozować wspólnie. Dziewczyna przejechała trasę w niezłym czasie i do tego z uśmiechem na twarzy. Przyznam, że ja wyglądałem gorzej, zwłaszcza moja noga, ale nie dałem poznać po sobie... Podszedł do mnie nieco przejęty Leszek i zapytał: "mam nadzieje, że podobało się choć trochę?" Pewnie teraz wielu się zastanawia, co odpowiedziałem Leszkowi i czy zrobiłbym to ponownie, tj. wystartował? Tyle narzekania po drodze i przekleństw. Bez wahania powiem: TAK! To była mocna wyrypa, ale też wspaniała przygoda. Słyszałem nawet głosy, że to najtrudniejszy ultramaraton w Polsce! Wcale mnie to nie dziwi. Ale czy właśnie takie przygody nie wspomina się najlepiej? Czy nie chodzi o to, żeby podczas takiej imprezy pokonywać trudności i samego siebie? Tak to widzę. Między innymi dlatego, gdybym jeszcze raz miał zdecydować, czy chcę to pojechać, to na pewno odpowiedź brzmiała by twierdząco. Czy jednak chciałbym to powtórzyć? I tak i nie. Tak, bo było ciekawie i już teraz wiem z czym się to je. Po za tym, lubię jazdę w terenie, z dala od cywilizowanych dróg. Lubię takie wyzwania. Nie, bo już niczego nowego nie zobaczę. Pewnie będą jakieś zmiany na przyszły rok, ale z grubsza to będzie ta sama trasa. Po prostu trochę nudno, a jest więcej równie interesujących imprez, których jeszcze nie zaliczyłem. Osobiście polecam każdemu spróbować, żałować nie będziecie. Choć podczas trwania zawodów, sporo osób zrezygnowała z kontynuowania daleko przed metą. Paradoksalnie to dla mnie pozytywna recenzja... Wspomnę o czymś jeszcze, co mocno poprawiło mi humor. Otóż organizator RMDP uznał, że Wisła 1200 to maraton terenowy i zrobione przeze mnie 580 km w dwie doby w zupełności wystarczy, abym uzyskał kwalifikacje do RMDP Zachód! Tak więc już wiem, że oprócz kultowego Bałtyk-Bieszczady Tour, pojadę jeszcze jeden maraton. Wysiłek nie poszedł na marne. Początkowo planowałem, że kiedy dotrę do Gdańska, to na pewno wskoczę choć raz do morza. Niestety, na mecie byłem tak wymęczony i obolały, że nie chciało mi się nawet próbować dojechać do plaży. Jedyne o czym marzyłem, to wsiąść do pociągu i dojechać jak najszybciej do mojego domciu i wygodnego łóżeczka. Krótki objazd po zatłoczonym centrum Gdańska i kierunek Dworzec Kolejowy. Piękne miasto! Żal tak po prostu wyjeżdżać, ale już jutro muszę być w pracy. Wygodna podróż w Pendolino na zakończenie przygody. Gdzieś tam łezka pociekła, kiedy tak patrzyłem na chaszcze obok torowiska... Na koniec pewnie wielu chciałoby się dowiedzieć, czemu pojechałem Fatem? Czy nie mogłem przygotować bardziej odpowiedniego roweru, o którym wspominałem na początku relacji? Odpowiadam: mogłem. Ale chciałem zrobić to na tłusto z własnego wyboru. Co lepsze, nie byłem jedynym! Rajd ukończyły 3 Faty! Udowodniliśmy, że "Tłuścioch" to nie czołg na krótkie dystanse, ale zupełnie normalny rower, którym można o wiele więcej niż to się większości wydaje. Wiedziałem to nie od dziś, ale kończąc Wisłę 1200 z dobrym wynikiem, chyba udowodniłem, że Grubym można przejechać niemal wszystko. Nawet trudny ultramaraton. 2 6 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Gość Napisano 22 Sierpień 2018 Zgłoszenie Share Napisano 22 Sierpień 2018 Jesteś już w drodze do Świnoujścia? Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
marionen Napisano 22 Sierpień 2018 Zgłoszenie Share Napisano 22 Sierpień 2018 W piątek Maciek rozpoczyna kolejne wielki wyzwanie. Tym razem od Bałtyku do Bieszczad i ponownie ponad 1000 km. Dzięki za końcową relację Wisła 1200, udało się dokończyć w ostatniej chwili przed nowym ultramaratonem. Powodzenia i daj znać gdzie można Cię śledzić. Prośba do @JC jeśli jest techniczna możliwość o dostęp do wyników na żywo jak przy Wisła 1200 1 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach More sharing options...
Rekomendowane odpowiedzi
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.