Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'sziwa' .
-
Post 21 Bombaj Jedenastego września Rano wita nas duże miasto Bangalore. Ładny dworzec. Pociąg do Bombaju mamy za dwie godziny. Śniadanie - bo mamy ranek następnego dnia - składa się z omletów i kawy. Na deser banany, które tu są wyjątkowo tanie. Osiem sztuk za rupię, czyli za dolara było by ich osiemdziesiąt. Pociąg znów jest wąskotorowy. Jedziemy do stacji Miraj(Miradż) a tam przesiadka do Bombaju. W sumie trzydzieści sześć godzin jazdy do tego miasta. Krajobraz mało ciekawy. Wjechaliśmy już na wyżynę Dekan. Monotonię jazdy urozmaicają, od czasu do czasu pojawiające się jakieś małe, skaliste wzgórza. Porośnięte są rzadkimi drzewkami. Jest dość chłodno i pada czasem deszcz. Temperatura dwadzieścia kilka stopni. To wszystko z powodu wysokości na poziomem morza. Niżej jest ze dwadzieścia stopni więcej. Mnie też jest chłodno i dostałem kataru. O dwudziestej pierwszej dwadzieścia wyjazd z Miraj do Bombaju. Na szczęście, mamy miejsca do spania. Dzisiaj zjadłem dziewiętnaście bananów. Krajobraz w dalszym ciągu monotonny. Jadąca z nami w przedziale rodzina hinduska częstuje nas ciastkami domowego wyrobu. Jedno jest słodkie i zrobione z orzecha kokosowego. Drugie – to precelki zrobione z kokosa i ryżu, smażone na oleju. Potem jeszcze częstują nas czapati, tylko na słodko. 12.09 Jak ten czas leci! Z Dehli wyjechaliśmy pierwszego września. A my ciągle jedziemy i jedziemy. Mamy w plecakach prymus, benzynę, menażki. Więc na śniadanie robimy sobie jajka sadzone. Potem sześć bananów i tradycyjne kawy. Dobrze, że przynajmniej banany tanie. Jest to w pewnym sensie moje główne pożywienie. W ciągu dnia dochodzę nieraz do dwudziestu sztuk. Idealny owoc na te tropiki. Pożywny i idealnie sterylny. Wystarczy delikatnie paluszkami odwinąć, począwszy od czubka, skórkę i środek jest nieskażony. Ręce dotykają wszystkiego. Okazje do ich umycia są tylko w hotelu. Zresztą woda też tu jest podejrzana, nawet z kranu. I myj tu, na przykład, winogrona. Banany są różne, w zależności od rejonu. Zagięte, prawie proste, pękate i duże, malutkie i o skórce różowawej. W Dehli były tanie i głównie te najczęściej spotykane - to znaczy zagięte i zielone. Jadąc w kierunku na południe - drożały. Pomarańczy tu prawie nie ma. Też dało by się je jakoś pozbawić skóry, bez dotykania wnętrza. Przez wagon przeciągają bez przerwy jacyś grajkowie. Śliczna była trójka – chłopak około dziesięciu lat, dziewczynka siedem, osiem z wyglądu, z chłopczykiem czteroletnim. Dziewczynka była bardzo ładna. Przeciąga sporo niewidomych. Jeden z nich miał coś w rodzaju mandoliny z dwoma strunami. Wieczorem pociąg zaczął zjeżdżać z Dekanu w stronę Bombaju. Zrobiło się mokro i zielono. Ładnym krajobrazem kończył się płaskowyż. Jedziemy teraz przez Gatty Zachodnie. Tak nazywają się geograficznie „zbocza”, którymi opada wyżyna Dekan w stronę Zatoki Arabskiej. Teren jest poryty głębokimi dolinami, porośniętymi bujną roślinnością. Widać liczne wodospady. Pociąg, jak wąż, przewija się przez ten malowniczy, zielony krajobraz. Zbliża się wieczór. Ciemność w tropikach następuje nagle, bez ostrzeżenia, jak u nas stopniowo następującą szarością po zachodzie słońca. W miarę zbliżania się do Bombaju narastał we mnie jakiś podświadomy niepokój. Nawet nie wiem dlaczego, bo nigdy nikt mnie nie ostrzegał przed Bombajem. I rzeczywiście! Po wyjściu z dworca miasto przywitało nas od razu slumsami. Ohydne budy zrobione z byle czego, potem jakieś wyludnione domy, ludzie śpiący pokotem na ulicy, albo pod miniaturowymi daszkami ze szmat, przyczepionymi do ścian. Domy, które wyglądały jak mrowisko, ciemne, ohydne zaułki. Ledwo wyszliśmy ze stacji i już się do nas przyczepili. „Cheap hotel”, tani hotel, przenieść bagaż - jaki? Bo mamy tylko plecaczki. I temu podobne zaczepki. Dość porządny hotel, obok dworca. Nie ma miejsc. Idziemy, chyba tutejszą główną ulicą. Nie ma hoteli. W jednym są miejsca, ale za trzy dolary. Dotychczas kosztowało nas to średnio nieco powyżej połowy „one”(jeden dolar). Boimy się zapuścić w boczne ulice. Wyglądają ponuro. W jednym miejscu leżą jakieś strasznie chude krowy. W innym coś, mało apetycznego cieknie z budynku wprost na ulicę. Z pewnością kanalizacja. Bez przerwy ktoś nas zaczepia. Jest dziesiąta wieczór. Jest wreszcie hotel za półtora dolara. To jest chyba jedyne bezpieczne miejsce w tym mieście. Stary przyjmujący nas ma wygląd doświadczonego sutenera. Hotel, mimo że przy głównej ulicy jest ohydną budą. Mieszkamy na drugim, albo też wyższym piętrze. Trudno jest stwierdzić, na którym, bo przy każdym zakręcie wąskich schodów są jakiś pokoiki. Co za miasto! Zobaczymy jak wygląda w dzień. 13.09 Nie lubię nocy. Dzień jest jednak znacznie przyjemniejszy. Uliczki, które wczoraj wyglądały ponuro są trochę przyjemniejsze. Mimo to dzielnica, którą oglądamy, ma wygląd slumsów. Domy brudne. Między nimi płynące ścieki. Na ulicy nawóz. Za to banany są bardzo tanie, dwanaście sztuk za rupię. Znajdujemy, po dłuższym szukaniu miejsce w porcie, z którego płynie kuter do Elephanty. Tam jest świątynia, która nas głównie interesuje w Bombaju. Woda w porcie jest brudna. Na redzie dużo statków, oczekujących na wejście do portu. Bombaj od strony morza wygląda nawet przyjemnie. Przy nabrzeżu stoją wysokie reprezentacyjne budynki, z czasów potęgi wyspiarskiego imperium. Po godzinie dobijamy do małej przystani. Wróciliśmy na stały ląd, bo Bombaj właściwie leży na półwyspie. Proponują nam lektyki. Do świątyni idzie się w górę, po schodach. Lektykę nosi czterech kulisów. Świątynia jest ciekawa. Typu groty hinduskiej, wykutej w skale. Ma trzy sanktuaria, w których jedyną rzeźbą wysoką na prawie metr i stojącą w środku pomieszczenia jest phallus. Poświecona jest Bogu Sziwie, którego symbolem jest to męskie narzędzie zapładniania. Liczy sobie od tysiąca trzystu do tysiąca czterystu lat. Przed wieczorem zapuszczamy się w dzielnicę bazaru. Choć na dobrą sprawę wszystko tu jest bazarem. Brudno. Jakieś domy, podobne do naszych bloków, które wybudowało chyba miasto dla koczujących na ulicy. W otworach okiennych, bo okien w nich nie ma, widać kłębiące się mrowisko ludzkie. Zaczepiamy młodego człowieka o wyglądzie wskazującym, że zna więcej niż kilka angielskich słów. Wyjaśnia, że faktycznie miasto zbudowało te domy. Ale do tych, co w nich zamieszkali, przyjechali krewni z dalekich wsi. Nie wypada odmawiać krewniakowi, nawet dalszemu. Ponieważ budynek nie jest z gumy, więc powstał ten efekt mrowiska. Na ulicy koczują całe rodziny. Coś sobie pitraszą na ognisku pod murem. Cały dobytek to kilka szmat i jakiś osmolony garnek. Szczególnie mi żal dzieci w wieku mojego syna Darka. Brudne, ubrane jedynie w podarte majtki, leżące na gazecie, albo kawałku folii. Wydaje się, że śpią, a obok tętni życie miasta, jeżdżą auta, autobusy, słychać krzyki ludzkie. Nie wiadomo, kto je spłodził i kto je żywi. Ich wychowanie i wyżywienie, jeśli tak można to nazwać, przejęło obojętne środowisko dookoła nich. Złakomiłem się na dużego ananasa. Gorszy od tego z Madurai, nie jest tak słodki. Ale ważne, że ma dużo soku. Siedzę pod dworcem i scyzorykiem obieram go, wydłubując z niego wszystkie ciemne zagłębienia. Robię to ostrożnie tak, aby nie dotknąć palcem miąższu. Ucinam scyzorykiem delikatnie kawałek. Nabijam na scyzoryk i do buzi. Pełna higiena spożywania tego rarytasu tropików. Jedziemy dzisiaj dalej pociągiem, do Jalgaon. Zdjęcia: 1. Bombaj ulica. Ulica w reprezentacyjnej części miasta, w pobliżu portu. Domy z okresu potęgi brytyjskiego imperium. W głębi nowoczesne wieżowce. 2. Życie na ulicy_1. To zdjęcie i następne to też Bombaj. Nie ma potrzeby ich komentować. 3. Życie na ulicy_2
-
Post 17 Kanczipuram Czwartego września Postanawiamy zwiedzić świątynie w Kanchipuram(Kanczipuram) i okolicy. Praktycznie można to jedynie zrobić wykupując wycieczkę w jakimś biurze podróży. Tak też uczyniliśmy. Autobus do Kaczipuram odjechał punktualnie. Jest to jedno z siedmiu świętych miast Indii. Odwiedzenie ich jest marzeniem każdego Hindusa. Najpierw zwiedzamy pierwszą z brzegu świątynię. Wchodzi się na dziedziniec świątyni przez bramę wejściową z wysoką wieżą zwaną Gopuram. Wysoką na kilkadziesiąt metrów wieżę tworzą, kolejne piętra zapełnione rzeźbami. Takie piętro, ma jakieś pomieszczenia w środku i biegnący dookoła nich taras, na którym stoją rzeźby. Wyjście na niego odbywa się przez otwór, ze środka wieży, widoczny pomiędzy rzeźbami. Tarasy są dosłownie zatłoczone rzeźbami i kolejne piętra zwężają się w kierunku szczytu wieży, tworząc schodkową piramidę. W środku, po przejściu bramy, jest właściwa świątynia podparta filarami. Każdy filar jest ozdobiony płaskorzeźbą. Centralny punkt świątyni stanowi drzewo Mango, pod którym brał ślub, chyba Wisznu ze swoja wybranką. Jeden z panteonu bogów hinduskich. Kapłan zaprasza mnie do obejścia drzewa. Tylko w prawo. W lewo obchodzi się przy pogrzebach. Obchodzę. Daje mi jakąś sadzonkę, pyta o nazwisko, przykłada do głowy czarkę i żąda ofiary. Jest zaskoczony niską kwotą jednego dolara. Obok jest święty, rytualny basen. Woda w nim jednak nie zachęca do kapieli. Następna świątynia jest w podobnym stylu, tylko znacznie większa. Tu przed nią widzę po raz pierwszy w Indiach słonia. I to świętego, świątynnego. Pomalowany w różne wzory. Jedzie na nim kilka osób. Obok świątyni stały duże jakby wozy ze szpiczastymi wysokimi dachami. Miały prawdopodobnie jakiś związek z religią, bo wydawały się służyć do niczego. Postój na obiad. Obiad, niestety, nie wchodzi w koszty wycieczki, jak w przypadku Agry. Postanawiam z Andrzejem(Rysiek został w Madrasie) skorzystać z miejscowej restauracji dla Hindusów. Będzie na pewno taniej i dodatkowo poznamy, jak wygląda taka restauracja. Przy wejściu nad korytkiem mamy kilka kraników z wodą. Można sobie umyć rączki, ale mydło musi być własne. To i tak dużo. Siadamy na drewnianej ławie przy długim stole. Kelner w krótkiej spódniczce, z pod której stercza chude, brązowe, bose nogi, rozkłada przede nami umyty kawałek liścia bananowca. Stos, tych ociekających wodą „talerzy”, piętrzy się przy wejściu. W sporym, metalowym wiadereczku miał biały, sypki ryż. Nasypuje chochelką na środku liścia duży, biały stożek. Paruje on i wygląda bardzo apetycznie. Przybiega w spódniczce następny. W naczyńkach, które można nazwać nie dwojaczkami, ale szósteczkami, bo jest sześć takich sklejonych ze sobą czarek ze wspólnym uchem u góry, są różne, kolorowe sosy. Hindusi są jaroszami, więc nie ma tu śladu mięsa. Można sobie było zażyczyć do wyboru dowolny sos - przyprawę. Przy wyborze kierowałem się kolorem. Bardziej mi odpowiadały jaśniejsze barwy. I tak nie wiedziałem, co jest z czego. Polał wybranym przeze mnie kolorami mój stożek. Hindus je, ugniatając z tego stożka palcami kulkę ryżową, która następnie wkłada do buzi. Dałoby się i nam tak robić. Potrzeba nieco wprawy. Tylko te obawy? Choroby tropikalne! Tyle się czytało o nich w książkach. Prosimy więc o łyżki. Nie chcą nam dać łyżek. Wreszcie ustępują i po zamieszaniu w całej restauracji, przynoszą nam gdzieś z zaplecza dwie sztuki. Jaki z tego wniosek? Na przyszłość należy nosić własną łyżkę. Smacznie sobie podjedliśmy i tanio. Ostatnia miejscowość zwała się Mahabalipuram. Sławna ze swych świątyń nadbrzeżnych. Nadbrzeżne, bo położonych blisko morza(Oceanu Indyjskiego). Jedna stała nawet na plaży. Metoda budowania była prosta. Wybierało się odpowiednią skałę i obkuwało z zewnątrz, aby wyglądała jak świątynia. Wewnątrz skały wykuwano pomieszczenia. Powstawał więc kamienny budynek, bez murowania. Chodzimy po piasku wokół świątyni. Stoją przy niej rusztowania. Odbywa się tu konserwacja, bo czas jednak robi swoje i kamień jest już z zewnątrz zaokrąglony, rozmyty. Stoi w dodatku tuż przy słonej wodzie oceanu. Z kolei oglądamy relief skalny zwany Gangawatarana – zejście Gangesu na ziemię. Jest to ogromna płaskorzeźba. Z prawej strony, u dołu jest grupa słoni. Jeden maleńki stoi pod brzuchem matki. Po skale z płaskorzeźbą chodzą kozy. Przenosimy się dalej od brzegu oceanu w miejsce, gdzie stoją kolejne wykute z obłej, dużej skały świątynie, podobno Durgi i Sziwy. Na placu obok tych budowli leży sobie duży stos zielonych kokosów. Faceci sprzedają niedojrzałe kokosy. Mleczko ich gasi dobrze pragnienie. Mają coś w rodzaju krótkich sierpów, a może to forma maczety i zdecydowanym ruchami odcinają koniec. Robią dziurkę, podają i można pić. Smak kokosowego mleczka jest nieokreślony, ale w tym klimacie każdy napój jest dobry. W Dehli kupiłem raz orzech dojrzały. Z grubej zielonej skóry, które mają te na stosie, pozostały brązowe jakby włosy. Usunąłem je i dużym scyzorykiem z piłką chciałem się dobrać do środka. Wyjątkowo odporna skorupa. Ale w końcu rozłupałem go i w środku był kokos, w postaci grubej na centymetr białawej masy przylepionej od wewnątrz skorupy. Spróbowałem to jeść. Twardy i bez specjalnego smaku. Wysuszona masa, ze środku orzecha, zwana była koprą i wożona do Europy statkami żaglowymi. Zdjęcia: 1. Kanczipuram, Gopuram. Wieża świątynna, zwana Gopuram, lub Gopura. Stawiana na wejściu do świątyni hinduistycznej. 2. Thiruvannamalai. Świątynia Sziwy w tej miejscowości. Musiałem podejść wyżej, w stronę świętej góry Arunachala, by zrobić to zdjęcie kompleksu świątynnego. Kompleks zajmuje 10 hektarów, jeden z największych w Indiach. Był budowany między szesnastym a siedemnastym wiekiem. Ma cztery wysokie gopuram, z których największa ma 11 pięter i 66 metrów wysokości. 3. Szczyt Gopuram_1. Wykonany przez teleobiektyw. Gopuram nie były prostymi budynkami. Na każdym piętrze był szereg postaci wykonanych jako płaskorzeźba lub prawie rzeźba, związanych z religią, hinduizmem. 4. Szczyt Gopuram_2. Przykład innego szczytu. 5. Basen w Arunachalaleshwarar Temple. Taką nazwę nosiła ta świątynia Sziwy. Zawiera wiele osobnych „kaplic”(shrins) poświęconych Sziwie i jego małżonce Parvati. 6. Byk. Nani. Święty Byk. Umieszczany na fladze wyznawców Boga Sziwy. 7. Wozy. Dlatego taka nazwa? Ponieważ pod tymi szpiczastymi dachami był wózek, na którym się opierały. 8. Mahabalipuram. Świątynia nadbrzeżna w tej miescowości. Ósmy wiek. 9. Mahabalipuram, Gangawatarana. Płaskorzeźba skalna o wymiarach dziesięć na trzydzieści metrów. Gangawatarana(narodziny Gangesu). Ganges symbolizowała struga wody, płynąca z góry zagłębieniem(rowkiem) w skale do zbiornika. Wszystkie postacie z lewej i prawej strony tego zagłębienia skierowane są ku „Gangesowi”. 10. Słoń. Fragment Gangawatarana. Zagłębieniem z lewej strony słonia płynął „Ganges”. W wodzie pływały „ryby”. Jedna, wyższa, mająca głowę i tułów mężczyzny. Niższa - kobieta. To moja interpretacja. Nie wiem, co by powiedzieli eksperci od hinduizmu. 11. Rathas_1. Mahabalipuram. Nazwa”Rathas” oznacza „Ritual Chariots”(Rytualne Wozy). Wykuwane były ze stojącej skały. I mają trzynaście wieków. Nie wiadomo, czy służyły jako światynie. 12. Rathas_2. Tu miałem okazję spróbować mleczka kokosowego. Sprzedawca przygotował stos zielonych koksów. Przyjechała „wycieczka” z Madrasu, więc ludziom chciało się pić.