Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'stakan' .
-
Post 25 Termez, Taszkient Dwudziestego drugiego września Przed małym budyneczkiem portu lotniczego w Termezie, gdzie kupiliśmy bilety na lot do Baku, rośnie kilkanaście drzew. Pod nimi jest czajchana. Czajchaną nazywamy wszystko, gdzie sprzedają herbatę i coś do jedzenia. Zresztą nazwa wywodzi się od czaju i chyba domu. Nazwa nie łączy się koniecznie z budynkiem. Może to być miejsce pod drzewami. Tu nie ma budynku. Tylko jakby duży stół, bardziej przypominający szeroki, niski podest z desek. Na nim dywan. Można sobie na tym usiąść, jak komu wygodnie. Do jedzenia są tu, jak i w Afganistanie, szaszłyki z baraniny. Piecze je facet, na rożnie w kształcie podłużnego koryta z blachy, wypełnionego gorącym węglem. Smakowicie sobie skwierczą kawałki mięsa z cebulą i jeszcze czymś tam, ponabijane na drut. Obracane co pewien czas dla równomiernego przypieczenia. Jesteśmy w Związku Radzieckim i nie dziwią mnie stojące na dywanie znajome butelki z jakimś, zapewne mocnym płynem. Towarzyszą im szklanki z grubego szkła. Widok tych butelek za niedaleką Amudarią, w afgańskiej czajchanie, byłby zupełnie abstrakcyjny. Że facet robi świetne szaszłyki, to czuje się nosem. Andrzej przynosi z pobliskiego sklepu wino. Nie mamy wyboru, jest tylko słodkie. Popijemy sobie przed lotem do tych szaszłyków. Interes z chusteczkami poszedł nam wczoraj nadzwyczajnie dobrze. Wypijamy. Od strony butelek z wódką dolatują do nas zachęcające głosy, aby się koniecznie do nich przysiąść. Też, jak mi się zdaje, czekają na ten sam samolot. Stakan, czyli szklanka, zostaje napełniona nieco ponad połowę. Należy to wypić jednym ciągiem. Smaczny ten szaszłyk. Pijący zamawiają kolejne u „rożnownika”. Łatwo się rozmawia po rosyjsku w takim nastroju. Nie warto nawet pisać, że słoneczko świeci, bo w Termezie świeci sobie, tak bez przerwy, przez calutki cały dzień od kilku miesięcy. Miły jest za to cień pod drzewami i perspektywa przyjemnego lotu do Baku, bez nudnej jazdy pociągiem przez stepy. Po trzeciej półlitrówce, wypitej wspólnie z gościnnymi ludźmi, czuję że za chwilę będę leżał pod tym niskim stołem. Przepadnie bilet lotniczy. Musimy się od nich odczepić! Jeden z nich ma samochód i proponuje, że zawiezie nas na stacje kolejową, gdzie zostawiliśmy w przechowalni nasze plecaki. Nie dziękujemy, pojedziemy autobusem do miasta. Po wyjściu z autobusu wymiotuję. Dopada nas facet z Wołgą. Przyjechał jednak za nami. Koniecznie chce nas jeszcze kawałek podwieźć na stację. Jakoś w końcu odczepiliśmy się od niego. Ale dzięki za dobre chęci. Nie mam wcale ochoty jechać taksówką, której kierowca jest kompletnie urżnięty, mimo, że to radziecki człowiek. Idziemy z Andrzejem między domy. Siadamy pod płotem i rzygamy. W pobliżu sterczy z ziemi rurka z kranikiem. Okoliczni mieszkańcy biorą sobie zapewne stąd wodę. Głowa, raczej głupi łeb, pod kran i zrobiło mi się lepiej. Stara kobieta, która to widzi, mówi do nas coś tam w stylu - rebiata, rebiata. Rebiata za mocno się zetknęły z cywilizacją radziecką. Pierwszy raz w życiu tak się upiłem. Gorąco i zmęczenie też swoje dołożyły. Bardzo rzadko piję wódkę. Według polskiej miary jestem prawie abstynentem. Według rosyjskiej – to już zupełnym. Samolot jest niezbyt duży - AN 245. Niektórzy pasażerowie też wyglądają na lekko wstawionych. Lecą także ci z naszego stolika. Mam miejsce przy oknie. Nie leci wysoko. Najwyżej na wysokości kilku kilometrów. Widzę niezbyt wyraźnie jakieś wypalone góry. Rude i brązowe. Głowę mam ciężką i słabą ostrość widzenia, po tych ekscesach w czajchanie. Przed Taszkientem trochę rzuca. Lot do Baku mamy jutro, o ósmej czasu miejscowego. Jesteśmy pod opieką Inturistu i miejsce w hotelu mamy zapewnione. W Związku Radzieckim nie można tak sobie szukać hotelu, będąc „inostrańcem”. Dostajemy za pięć rubli pokój w hotelu dla wojskowych, tuż przy lotnisku. W pokoju jest toaleta z prysznicem i duży telewizor. Gałka kanałów się w nim coś kiwa. Niestety nie będzie atrakcji. Zepsuty. Wieczorem chodzimy sobie trochę po śródmieściu Taszkientu. Sklepy już pozamykane.