Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'siah sang' .
-
Trzydziestego lipca. Budzę się kilka minut przed piątą. Z sąsiedniego namiotu dochodzi głos Janusza - wstajemy! Tak - wstajemy. Słońca jeszcze nie ma. Ranek jest chłodny. Sprzęt przygotowaliśmy jeszcze wczoraj wieczorem. Gotujemy zupę mleczną i herbatę. Zabiera nam ta prosta czynność ponad godzinę. Gdy wyruszamy w stronę przełęczy, między Szadeh Kuh i Alam Kuh, słońce wychyla się za grani, po drugiej stronie lodowca. Z tej przełęczy zaczyna się droga Steinauera. Steinauer był Austriakiem i przeszedł tą drogę jeszcze przed wojną w 1936 roku, ze swoim partnerem Gorterem. Zaczyna się na małej grani, biegnącej od szczytu Szadeh Kuh. Grań w przechodzi w filar oddzielający północną ścianę Alam Kuh od północno -zachodniej. Grań się wyżej wyraźnie zatraca w tej ścianie. Jest to regularna „czwórka’ w naszej tatrzańskiej, taternickiej gwarze. Taką liczbą, oznaczane są w Tatrach, w przewodniku taternickim W. Paryskiego, drogi wspinaczkowe „bardzo trudne”. Skala jest sześciostopniowa. Przewodnik zawiera drogi bez trudności, które nie są wspinaczkowymi, tylko trudniejszymi szlakami turystycznymi. Ponieważ są często na skale, to i trudno je nazwać ścieżkami. Pierwszą wspinaczkową drogą jest jedynka - czyli nieco trudna. Dwójka - dość trudna. Kończy się skala szóstką - skrajnie trudną. Przed nią jest nadzwyczaj trudna. A jeszcze przed nią jest Steinauera. Są tu na tej ścianie piękne drogi, zrobione niedawno przez naszych, ale nadzwyczaj trudne. Wspinałem się już po takich trudnościach, na drodze klasycznej, na Zamarłej Turni w Tatrach. Ale tu, z naszej piątki, tylko ja i Janusz nieco wspinaliśmy się w Tatrach. Gdyby pozostali byli doświadczonymi taternikami, to w ich towarzystwie można było by spróbować. A tak nie możemy za bardzo ryzykować, by nie niepokoić naszych żon i Jacka. Śnieg jest jeszcze twardy. Dobrze, że tą drogą przeszła wczoraj grupa Irańczyków, ponieważ zrobili nam stopnie, w teraz zamarzniętym śniegu. Inaczej musielibyśmy korzystać z raków, albo rąbać stopnie czekanem. Lodowiec zostaje pomału w dole. Przełęcz wita nas lekkim wiaterkiem, wiejącym z doliny Tacht-e-Czal. Idziemy wznoszącą się łagodnie granią w stronę Alam Kuh, w stronę tego filaru. Imponująco stąd wygląda północna ściana Alam Kuh. Strome pole śnieżne pod północną ścianą przechodzi w potężne, pionowo skrzesane płyty. Pole jest poryte setkami śladów po spadających kamieniach. Ślady te kończą się nagle w szczelinie brzeżnej, oddzielającej lodowiec od pola. Tylko największe lawiny kamienne przezwyciężyły ta przeszkodę i potoczyły się w dół lodowca. Może się zwiążemy - zwracam się do partnera. Chodźmy jeszcze kawałek. Zwiążmy się i pójdziemy dalej z lotną asekuracją. Wyjmuję z plecaka linę, młotki, karabinki, haki, kaski i pętle. Za chwilę z normalnych ludzi zmieniamy się w taterników. Pamiętam, jak raz w Tatrach wspinałem się z moim tatrzańskim partnerem - Wackiem, na Kozie Czuby. Droga kończyła się na małej przełączce, przez którą wiodła „Orla Perć". Bardzo znany w polskiej części Tatr - trudny szlak turystyczny. Podchodziliśmy, po ukończeniu wspinania, w górę rodzajem trawiastego żlebu, gdy nagle gdzieś wysoko, nad nami, za skały wychyliło się kilka głów, należących chyba do wycieczki szkolnej i chór głosów zawołał - ooo, taternicy. Wybuchnęliśmy śmiechem, ale i poczuliśmy pewną dumę. I tak się śmiejąc, doszliśmy wtedy do przełączki. Jaki to ma związek z dzisiejszą wspinaczką. Jakiś ma na pewno . Przed nami wyrasta potężny blok skalny siedzący na grani. Oględziny wskazują, że go nie obejdziemy. Środkiem bloku biegnie do góry rysa. Tu dopiero zaczyna się droga Steinauera. Janusz siada sobie wygodnie, przekłada linę przez biodra. A ja obwieszam się wszystkimi karabinkami i hakami, jakie posiadamy. Przyglądam się rysie i widzę, że to nie jest czwórka. Droga jest czwórką alpejską. To nie to samo, co w Tatrach. Nasza tatrzańska czwórka ma najtrudniejsze miejsca właśnie „ czwórkowe”, czyli bardzo trudne. W Alpach uśrednia się trudności drogi. I mogą być miejsca trudniejsze od średniej. Mamy tego przykład. Tu na początku jest piątkowa rysa. No jak tam, dopytuje się partner. Nienadzwyczajnie. Ciężko będzie. Spróbuj w lewo od rysy. Wyżej nie da rady - odpowiadam. Rysa zaczyna się małą przewieszką. Podciągam się trochę do góry. Tu też nie będzie łatwo, ale może jakoś dam sobie radę. Na szczęście w rysie tkwi drewniany kołek z pętlą. Można mu zaufać. Zapinam na pętli karabinek i do niego wpinam linę. Schodzę niżej i odpoczywam. Podciągam się znowu i zaczynam obmyślać plan działania - lewą rękę trzeba będzie zaklinować w szczelinie, lewa noga „na tarcie”. Podciągnę się na lewej ręce i trochę wyżej jest dobry chwyt na prawą. Prawa noga na mały stopieniek. Podciągnięcie się na prawej ręce i…, powinno być po trudnościach. Schodzę znowu. Kilka głębokich oddechów, kilkakrotne strzepnięcie rękami, aby je rozluźnić. Głębokie westchnienie ulgi oznajmia Januszowi, że już po trudnościach. Zakładam stanowisko asekuracyjne i ściągam partnera. Coraz szybsze oddechy, docierające do mnie z dołu, informują mnie doskonale o jego sytuacji. Napinam lekko linę. Westchnienie i głos - dobrześ to zrobił. Dalej już jest łatwiej. Na grani ukazuje się piątka Irańczyków. To ci, co mieli po nas wyjść. Docieramy pod małą ściankę. Wiszący na niej kawałek liny i powbijane haki zdradzają, że można ją przejść tylko przy pomocy, tak zwanych sztucznych ułatwień. Do tkwiącego już w ścianie haka wpinam karabinek, linę, pętlę i zaczyna się gimnastyka. Jeszcze jedna pętla i ściankę mam za sobą. Za chwilę przechodzi Janusz i oznajmia, że zrobił to w łatwiejszy ode mnie sposób. Świetnie stary. Kolejna przeszkodą jest małe, zawieszone w ścianie, pole śnieżne. Próżność ludzka każe mi poprosić mojego towarzysza o zrobienie efektownego zdjęcia, dzielnego alpinisty w pełnym rynsztunku bojowym, na stromym polu śnieżnym. Droga opuszcza definitywnie grań, która wyżej przechodzi we wspomniany filar. Po nogami pojawia się otchłań północno-zachodniej ściany. Pół kilometra niżej bieleją śniegi doliny Tacht-e-Czal. Trawersujemy ukośnie w prawo, w stronę północno-zachodniej ściany. Docieram do małego pola śnieżnego. Tu gdzieś w tej okolicy, jak wynika ze zdjęcia w „Taterniku”(to zdjęcie-to nasz jedyny „przewodnik”) na którym przerywaną kreską zaznaczono przebieg drogi - powinniśmy skończyć trawers. I skierować się w górę, w stronę, widocznej na tle nieba, grani Alam Kuh. Zakładam stanowisko asekuracyjne na dużych blokach skalnych. Teren jest nieprzyjemny. Nie jest trudny alpinistycznie. Tylko te bloki! Obchodzić się trzeba z nimi, jak z przysłowiowym jajkiem. Sytuacja przypomina nieco słonia w składzie porcelany, z tym że słoniowi w niczym to nie grozi. A tu wyważony ze swego położenia „kamyczek” o wadze kilku ton, pociągnie mnie, linę, Janusza… I w górach zabrzmi huk jeszcze jednej lawiny kamiennej. Przypomina się Leporowski. Było to przed wojną. Do schroniska w Pięciu Stawach przyszedł gość, pytający się kilku siedzących tam taterników, gdzie jest ta Zamarła Turnia? Ponieważ on przeszedł na niej drogę. Zdziwieni bardzo, po wyjaśnieniach, doszli do wniosku, że chyba przeszedł samotnie drogę klasyczną na Zamarłej. Drogę nadzwyczaj trudną. Leporowski się wspinał samotnie, solo. Lotnik z Poznania. Był niewrażliwy na przepaście, ekspozycję, „luft”(z niemieckiego-powietrze) w gwarze wspinaczy. Wszystkie te wyrażenia oznaczają to samo. Zginął na północnej ścianie Koziego Wierchu. Chwycił się bloku. Blok „wyjechał”- jak to się mówi. Niestety razem z nim. Wiercę się niespokojnie na stanowisku. Na dole niecierpliwi się mój towarzysz. No, co? Da się iść dalej? Wydaje mi się, że może bardziej w lewo, w górę. Poczekaj trochę. Podejdę wyżej. Odpinam się od haka. I wspinam się kawałek w lewo, w górę. Nie, tędy nie puści. Wydaje mi się, że trzeba trawersować jeszcze dalej w prawo. Schodzę z powrotem na poprzednie miejsce. Ściągnij mnie - krzyczy Janusz. Chodź! Uważaj stary, bo….Nie trzeba dalej mówić - wszystko jest jasne. Te leżące na sobie, w sposób niezgodny z zasadami fizyki bloki skalne, mówią same za siebie. W prawo od nas biegnie w górę mały żlebik, z malutkim polem śnieżnym. Za tym żlebikiem powinno się wyjaśnić - jak dalej? Za żlebikiem się wyjaśnia o tyle, że dalej w prawo nie da się iść. Wepchaliśmy się w płyty północno-zachodniej ściany. Czyli należy iść w górę. Ale którędy? Na szczęście doganiają nas Irańczycy. Steinauer way - pytam? Skinienie głowy w górę. Świetnie. To gdzieś tu. Janusz wspina się do góry. Jest hak - krzyczy. No jesteśmy z powrotem na „drodze”. Znów zaczynają się trudności. Ale tu skała jest mocna i szorstka. Taka skała to marzenie wspinacza. Wyjaśnia się - dlaczego Irańczycy w piątkę tak się szybko wspinają. Przyzwyczajeni w Tatrach do solidnej asekuracji, trochę z przerażeniem patrzymy na ten „tramwaj”. Tak w Tatrach określa się zespół kilku wspinaczy na jednej linie. Są związani w piątkę jedną liną. Nie używają ani haków, ani karabinków. Pierwszy się wspina. Zresztą znakomicie. Siada na wygodnym miejscu i zaczyna ściągać drugiego. Z drugim jest gorzej, zaczyna „dojrzewać”. Analogia do owocu, który dojrzały za chwilę spadnie. Jak poleci to może ściągnąć swojego pierwszego, który dość beztrosko siedzi na bloku. Chwycą się naszej liny - a ja mam stanowisko nie najlepsze i polecimy. No! Ale przeszedł. Następnie drugi ściąga trzeciego. Pierwszy, z kolei, idzie dalej. W ten sposób tramwaj jedzie do góry. Na ich tle wyglądamy trochę archaicznie. Stosując ściśle zasady asekuracji i brzęcząc dziesiątkiem haków. Wspinamy się po niewielkim żeberku. Jeszcze kilka wyciągów liny i powinniśmy być na grani. Najwyższa pora, bo południe już dawno minęło, a plan na dzisiaj przewiduje jeszcze sporo. Niestanne napięcie i wysokość czynią swoje. Po każdym wyciągu muszę chwilę odpocząć, zanim zacznę ściągać partnera. Żeberko się kończy. Niewielka przewieszka i musimy trochę poczekać. Tramwaj utknął. W pewnym momencie spostrzegam, jak ostatni z nich wyjmuje z plecaka puszkę, pędzel, kilka szybkich ruchów i przynajmniej przez kilka lat będzie wiadomo, kto tu szedł. Szczyt Tacht-e-Sulejman jest cały upstrzony takimi napisami. Widocznie tu mają taki zwyczaj. Jeszcze jeden wyciąg i jesteśmy na grani. Sprzęt można zwinąć. Na razie nie będzie potrzebny. Jest wpół do czwartej. Późno. Przed nami panorama Elbursu. Góry, góry i jeszcze raz góry. Kilka ciastek, kostka cukru i wędrujemy w kierunku szczytu. Szczyt jest obsiadły, obsadzony przez naszych wczorajszych znajomych. Z dołu dochodzą jeszcze dalsi. Ktoś prosi mnie o kluczyk do konserw. Nie mam, ale mam scyzoryk, którym otwieram, po kolei, pięć puszek. Dostajemy - mimo naszych protestów - szóstą i kawałek irańskiego chleba. Konserwa jest smaczna, przynajmniej w porównaniu z rybkami, które tkwią w plecaku. Proponują nam, żeby pokrzyczeć w stronę schronu. Może dziewczyny nas usłyszą. Wychylam głowę z za grani i brr! Co ekspozycja! Jakby ktoś na dachu siedemset metrowego domu patrzył wzdłuż ściany w dół. Żółte plamki namiotów wydają się być zupełnie blisko. Wydzieram się, nie wierząc zresztą w efekt. Musimy się spieszyć. Do zmroku zostało niewiele ponad trzy godziny. Irańczycy schodzą na południe w stronę doliny Hesarczal. I mają ze sobą sprzęt biwakowy. A nasz sprzęt biwakowy składa się z kawałka folii. Żeby tylko przejść przez szczyt Siah Sang. Dalej już możemy iść po ciemku, bo znamy teren. Wychodzę na niewielka turniczkę, która jest zwornikiem dla grani w stronę Mardżi Kuh(4500 m). Szczytu leżącego na południe od Alam Kuh. Mapa mówi, że turniczka to szczyt Szachak. Nie, to nieprawda, bo Szachak to następna, wznosząca się kilkanaście metrów przed nami turnia. Za nią następna. Potem dość długa grań i dopiero Siah Sang. Jestem już solidnie zmęczony. Janusz chyba nie mniej. Nie zdążymy do wieczora przejść przez Siah Sang. Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Powinniśmy na noc jednak wrócić do obozu. Słuchaj - sądzę - że nie zrobimy grani. Jest już późno. Proponuję, żeby zejść na dół, w stronę pól śnieżnych, a może lodowca niżej. Polami w stronę grani, odchodzącej z Siah Sang na południowy wschód. Przejdziemy przełęcz i będziemy dalej trawersować na północ w stronę przełęczy pod Siah Sang, którą już znamy. Teren jest łatwy i możemy iść po ciemku. Po krótkiej dyskusji schodzimy w dół. Z pod nóg Janusza rusza mała lawina kamienna. Kamienie wpadają na śnieg i długo toczą się w stronę lodowca. Zjeżdżamy w dół na czekanach. Następnie trawersujemy po śniegu w stronę przełęczy, starając się nie tracić wysokości. Słońce jest już nisko nad horyzontem. Śnieg się kończy i wchodzimy na piarżyska, prowadzące na grań. Zmęczenie coraz większe. Najgorszy jest ten piekielny, drobny piarg, usuwający się z pod nóg. Człowiek traci z takim trudem zdobytą wysokość. Cholera jasna! Wyszliśmy za wysoko. Będą kłopoty z zejściem na drugą stronę. Próbuję wypatrzyć jakąś drogę. Skałki, piarżysko, dalej jakieś pole śnieżne. Jakoś się zejdzie. Chodź - mówię - da się zejść. Na skale leży luźny piarg. Jadę z piargiem kilka metrów w stronę bloku, gdzie będę mógł się czegoś chwycić. Gdy się rozminę, to pojadę kilkadziesiąt metrów w dół. Stary uważaj - krzyczę do Janusza, tu nie ma czego się trzymać. Wyciągnąłbyś do diabła czekan - objeżdża mnie mój partner. Schodzimy w stronę śniegu. Z pod nóg lecą kamienie i znikają w dole. Śnieg jest stromy. Tu trzeba uważać. Poślizgniecie się może być tragiczne. Hamowanie czekanem niewiele da. Schodzimy, wybijając pracowicie butami stopnie. Śnieg się zwęża, troszkę piargu, malutka ścianka i następne pole. Nagle Janusz jedzie w dół. Rozpaczliwe hamowanie czekanem. Stało ci się coś? Nic! Pod śniegiem był lód. Zwiększam czujność. Następne pole. Tu już możemy zjeżdżać przy pomocy czekanów. Siedzimy na śniegu. Zmrok. Na zegarku godzina ósma. Wyciągam torebkę z glukozą. Śnieg do garści, posypuje się to glukozą i do buzi. Przed nami majaczy jakiś śnieżny żleb. Prowadzi prawdopodobnie na przełęcz pod Siah Sangiem. Nie mam najmniejszej ochoty się ruszać z miejsca. Nawet instynkt samozachowawczy słabo daje o sobie znać. W głowie kłębią się myśli. Możemy przecież tu biwakować. Noce są ciepłe, ale…? Właśnie jest pewne „ale”. Przedwczesna rezygnacja może przynieść niespodziewane efekty. Nigdy nie wiadomo, w którym miejscu zaczyna się górska tragedia. Musimy też oszczędzić niepokoju naszym żonom. Janusz idzie pierwszy, wybijając butami stopnie. Następnie moja kolej. Ręce na czekanie. Uderzenie lewą nogą, potem prawą, wbicie czekana o metr dalej i znowu wszystko od początku. W górze żlebu majaczą jakieś skałki. Żeby tylko dojść do nich. Potem, jeszcze kawałek i będzie przełęcz - myśle sobie. Siedzimy, odpoczywając. Niebo pokryte chmurami. Z rzadka widać między nimi nieliczne gwiazdy. Powinien już być księżyc. Po drugiej stronie doliny Chorramdaszt, prawie na naszej wysokości pojawia się jakieś światło. Porusza się. Ciekawe, co to może być. Pasterze? To za wysoko. Znika i już więcej się nie pokazuje. Śnieg marznie i coraz trudniej jest wybijać stopnie. Odpoczywamy co kilkanaście metrów. Minęliśmy oczekiwane skałki, a przełęczy jeszcze nie widać. W głowie coraz natrętniej tłucze się myśl, aby usiąść, owinąć się w folię i spać. Nie, musimy dojść. Byle do przełęczy. Potem jakoś stoczymy się w dół i po lodowcu dowleczemy do namiotów. Człowiek normalnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie przebiega granica jego możliwości. Teraz widzę tą granicę coraz dokładniej, w miarę jak coraz częściej odpoczywamy. Piarg. Uciec od tego cholernego śniegu. Może będzie łatwiej. Daję Januszowi latarkę. Sądzi, że mu to pomoże. Można jej używać jak czołówki. W miarę upływu czasu, ręce zaczynają częściowo spełniać rolę dolnych kończyn. I wreszcie jest przełęcz. Leżymy na kamieniach. Nie pójdziemy już ani metra wyżej! Dwie godziny szliśmy do góry. Zdaje się, że za chmurami wschodzi księżyc. Schodzimy w dół na lodowiec. Nagle w dole pojawia się światełko i słychać głos Jacka. Zaczekajcie nie schodźcie w dół! Dlaczego mamy czekać? Przecież tu nie ma żadnych skałek. Zbocze nie jest podcięte. Biegnę w stronę światła. Jacek dzielnie maszeruje do góry. Gdzie Janusz - pyta? Idzie wyżej. Masz herbatę? Mam. Daj się napić. Na dole jest Ryśka z Elżbietą. Zbiegam w dół długimi susami. Z dołu dobiegają mnie okrzyki dziewczyn - Jacek, Jacek - to ty? Zrobię im niespodziankę - myślę sobie. Ryśka jest roztrzęsiona. Chodź to cię pocałuję! Chodź! Siłą przyciąga mnie do siebie. Ona wywnioskowała z tych krzyków, że Gienek nie żyje - wtrąca Elżbieta. Robi mi się strasznie głupio. Oto do czego może doprowadzić moje wspinanie się! Już raz o mało nie zerwała ze mną, z powodu wspinania się, gdy chodziliśmy ze sobą. Uczucie jednak zwyciężyło. Organizowali wyprawę ratowniczą. Od Irańczyków pożyczyli dodatkowe latarki i zamierzali spędzić noc na przełęczy. Irańczycy, wśród których byli mulnicy, obiecali pomoc, jeśli nie wrócimy przed jedenastą. Zamierzenia dobre tylko, że za dużo przy tym hałasu, przemyka mi przez głowę. Przychodzi Jacek z Januszem. Teraz Jacek robi nam awanturę. Dziwię się wam! Uważacie się za doświadczonych turystów, taterników, a robicie takie numery. Jakie numery? Przecież mówiliśmy, że możemy biwakować. Wzięliście folię, co? Usiłujemy tłumaczyć, że takie historie zdarzają się w górach często. Że przecież nieodłącznie związane są z taternictwem i alpinizmem. Oni mają rację. Ale i my mamy. Narażanie się dla człowieka, który nie zetknął się z górami, zaczyna się od chwili wejścia w nie. Dla alpinisty to narażanie się zaczyna się na zupełnie innym poziomie. Nasze panie nie są zupełnymi nowicjuszkami w górach, a my też nie jesteśmy alpinistami. Co najwyżej początkującymi wspinaczami. Niemniej nasze oceny sytuacji się różnią. Wreszcie księżyc wyszedł z za chmur i wleczemy się wolno przez lodowiec, który lśni w jego blasku. Emocje już opadły. Lina, którą niosę na plecach, obsunęła się i obija mi się po nogach. Wydaje mi się, jakbym nie był zmęczony. Już mam dość tych gór! Od siedemnastu godzin jesteśmy z Januszem na nogach. Zdjęcia: 1. Podejście pod przełęcz między Alam Kuh i Szadeh Kuh. Na głowie mam kask budowlany. 2. Alam Kuh -4840 m i jej ściany. W całej swojej krasie. Widoczna na pierwszym planie grań, od strony Szadeh Kuh, przechodząca w filar. Po jego lewej stronie ściana północna. Po prawej ściana północno-zachodnia. Pod nią była nasza sąsiednia dolina i jej lodowiec Tacht-e-Czal. Grań w lewo od Alam Kuh ciągnęła się przez dwa kilometry w stronę Siah Sang(p. poprzedni post). W prawo grań biegła w stronę szczytu Haft Chan(zdjęcia - post wyjście na Tacht-e-Solejman). Całość była świetnie widoczna ze szczytu Tacht-e-Solejman. Tworząc wspaniałą, alpejską panoramę. 3. Jeszcze raz powtórzone zdjęcie Alam Kuh. Zaznaczona droga Steinauera. Niejako odrysowany jej przebieg ze zdjęcia w Taterniku. Natomiast, widoczny naszymi oczami przebieg, jest opisany w poście. U góry, wzdłuż grani, zaznaczono symbolicznie nasz powrót ze szczytu Alam Kuh. 4. Zdjęcie z drogi Steinauera w dół. Na pierwszym planie płyty skalne ściany północno-zachodniej. Dalej widać szczyt Szadeh Kuh. Po jego lewej stronie dolina Tacht-e-Czal. Po prawej lodowiec Jachczal. Na którym, nieco poza kadrem na prawo, mieliśmy namioty. Cały czas wspinaliśmy się w dużej ekspozycji. Ciągle poniżej nas widoczny był w dole lodowiec Tacht-e-Czal. 5. Tak dla ilustracji, jeśli chodzi o bloki tkwiące na ścianie skalnej. Czego ten blok się trzyma? I kiedy poleci? Zdjęcie z podejścia na Tacht-e-Solejman. 6. Nasi przyjaciele z "tramwaju" na szczycie Alam Kuh.
- 2 komentarze
-
- 5
-
- szczelina brzeżna
- czwórka alpejska
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dwudziestego dziewiątego lipca. Plan na dzisiaj przewiduje przejście grani do szczytu Siah Kaman(4480 m). Na razie to wyłażę z namiotu i jak co rano, zabieram bańki i worek, kierując się w stronę wanty. Zabieram też ręcznik i mydło, w nadziei, że zmyję z siebie wczorajszy Dermosan. Po przyjściu na miejsce odchodzi mi do tego ochota. Woda jest lodowata. Przy nalewaniu wody do worka marzną mi ręce. Słońce grzeje jeszcze słabo, a po lodowcu dmucha zimny wiatr. Moje mycie ogranicza się tylko do umycia rąk. Ładuję wszystko do plecaka i wracam do namiotu. Północna ściana Alam Kuh jeszcze śpi. Kamienny koncert zacznie się później, gdy ją trochę ogrzeje słońce. Przed samym naszym wyjściem w stronę grani, chwytam za bańkę, sądząc że to wczorajsza herbata. Banki plastykowe, pięciolitrowe, jakie posiadamy, wszystkie są jednakowe, w kolorze zielonym. Tfu - spluwam z obrzydzeniem - to etylina. Na najbliższe pół dnia mam już zepsuty humor. Ktoś ją przestawił w inne miejsce - stąd pomyłka. Na tej wysokości nie tylko ruchy uległy zwolnieniu, ale także zmniejszyła się spostrzegawczość, uwaga i refleks. Nie dość, że brakuje mi powietrza, to jeszcze będzie mi się odbijać benzyną. Idziemy przez lodowiec w stronę przełęczy pod szczytem Siah Sang(4603 m). Przeskakujemy malutkie szczelinki, wypłukane przez wodę. Przyjemny spacer. Od strony północnej ściany Alam Kuh zaczynają się pierwsze pomruki. Na własne oczy oglądamy malutki fragment filmu, z historii rozsypywania się skalistych gór. I to filmu udźwiękowionego. Ściana ożyła. Rytmiczne ruchy nóg, połączone z rytmicznym wbijaniem czekana w śnieg i jesteśmy na grani. Po drugiej jej stronie, mamy górne piętro doliny Chorramdaszt, w której płynie Sardab. Na nami sterczą turnie i turniczki szczytu Siah Sang. Który niejako kończy z tej strony północną ścianę Alam Kuh. W głębi, w stronę morza, widać z góry, niekończące się łańcuchy Elbursu. Morze jednak jest ukryte, pod jednostajną, szarą warstwą chmur. Zjadamy po kostce cukru i idziemy dalej. Skała jest bardziej ciemna, niż ta już widziana na grani Mian Sehczal. Janusz zamierza obejść niewielka kupkę kamieni, sterczącą na grani. Poczekaj - to jest „szczyt” - tylko bez nazwy. No, to musimy wejść - kolekcjonujemy czterotysięczniki. Nieco w dół - więcej w górę i jesteśmy na następnym „szczycie”, który powinien się nazywać Czalun. Pod nami mała dolinka Naft-e-Czal. Góra dolinki to ponury, ciemny kocioł, zasłany piargiem, na którym leżą gdzie, niegdzie płaty brudnego śniegu. Który z występów grani jest wreszcie tym właściwym szczytem Czalun(4580 m)? Uznajemy, że środkowy, bo nie jest mniejszy od innych, a poza tym, jest nam najbliższy. Od chwili wyjścia bez przerwy odbija mi się benzyną. Usiłuję, co chwila, wypluć ten wstrętny zapach. Zajęcie może niezbyt estetyczne, ale dyskusje o estetyce, w tych warunkach, są równie bzdurne, jak dyskusje w ciepłym mieszkaniu, co ja bym zrobił w wysokich górach. Kolejne wahnięcie w dół, i w górę, i siedzimy na celu naszej dzisiejszej wędrówki - szczycie Siah Kaman(4580 m). Jest godzina trzecia. Na Alam Kuh wisi potężna, szara chmura. Za to na dole jest dzisiaj pogoda. Niewielkie obłoczki - jak kłębki waty - tkwią na różnych wysokościach nad dolinami Sarczal, Sardab i innymi pomniejszymi dolinkami. Wytężywszy wzrok, można nawet dostrzec mikroskopijne pudełeczka domów we wsi Rudbarak. Wzrok znów wędruje w stronę Alam Kuh, Tacht-e-Sulejman. Ślicznie stąd wygląda otoczenie lodowca Sarczal, który płynie w dół doliny. Przykładowa lekcja geografii. Te bezwładne - wydawałoby się - usypiska kamieni na lodowcu tworzą - patrząc na to z góry - logiczną całość. Powstała rzeka lodu i wijąca się razem z nią rzeka kamieni, którą niesie na swoim grzbiecie lodowiec. Nazywa się, podobno, taka żyła w lodowcu, moreną środkową. Jacek, albo Janusz - już nie pamiętam. Znajduje puszkę szczytową. Szukamy w masie wyblakłych papierków polskich nazwisk. Było tu już na pewno kilka osób. Prawie sami Irańczycy, Włosi, Amerykanie i jest Polak - A. Tokarski. Z wyprawy w 1969 roku. Możemy i my być, tylko nie mamy czym pisać. Wyszukuję odpowiedni kamyczek i znaną metodą, przy pomocy scyzoryka, wydrapuję Janusz i Jacek T., Eugeniusz B. - Poland, Cracow. Po tej operacji kamyczek wędruje do puszki. W międzyczasie opróżniamy, wspomniany uprzednio, pomarańczowy woreczek. Jest w nim - cukier w kostkach, ciastka i orzechy włoskie. Najlepiej smakują mi orzechy. W stosunku do etyliny, herbata jest dzisiaj prawie eliksirem. Zimna i gorzka, z fusami. Choć z tym eliksirem to nieco przesadziłem. Ponieważ w tych górach nie dręczy nas pragnienie. W Teheranie była nim lodowata coca-cola. Niestety tylko na krótko. Na dłuższą metę herbata była jednak niezastąpiona. Jak już jesteśmy przy herbacie - to dopiero w Iranie zrozumiałem, jak można pić herbatę z cukrem i jednocześnie solą. A także z masłem - i to zjełczałym. Gdy potrzeba energii, traci się siły, wodę i sól z potem, ma się w klimacie, w jakim się przebywa, tylko ochotę pić i nic więcej. Jedynie pić. To czy herbata z masełkiem i ze solą - to taki głupi wynalazek? Jeszcze na zakończenie seria zdjęć i idziemy z powrotem, tą samą drogą, na przełęcz pod Siah Sang. Z przełęczy schodzimy w dół na lodowiec. Co chwilę z pod nóg zsuwają się małe lawinki kamienne, obijają się o skałki, kończąc swój żywot na dużym piarżysku pod skałami. Przyjemnie i szybko, prawie bez wysiłku, tak się sadzi w dół, dużymi krokami, po drobnym piargu. Nogę stawia się z pięty. But zagłębia się w kamykach. Dobre ćwiczenie dla zmysłu równowagi i mięśni nóg. Tylko skóra buta wyraźnie na tym cierpi, szlifowana przez kamyczki. Posiedzimy trochę na kamieniach. Dziewczyny gotowe nam nie uwierzyć, że przeszliśmy całą grań. Nie ma słońca i lodowiec wygląda, po prostu, jak brudny śnieg. Któryś z nas podrywa resztę pytaniem - idziemy? Ładna szczelina lodowcowa, której dnem płynie woda. Przy odpowiednim sfotografowaniu, może z tego wyjdzie zdjęcie, które będzie można zatytułować - „Przed nami otwiera się głębia, z której dochodzi głuchy pomruk…”. Niestety do ekwilibrystyki fotograficznej brak słońca. Wieczorem, przy kolacji odbywa się dyskusja. Ryśka i Elżbieta chcą schodzić na dół. Czują się nadal źle. Mają już dosyć tych gór. Ustalamy zadanie minimum. Jutro pójdę z Januszem drogą Steinauera na Alam Kuh, a potem granią na Siah Sang przez Szachak. Z Siah Sang schodzi się na przełęcz, na której już dzisiaj byliśmy. Pojutrze ewentualnie grań Haft Chana. Która jest po drugiej stronie doliny Tacht-e-Czal. Jacek z dziewczynami zejdzie pojutrze do schronu Sarczal. Po przejściu grani Haft Chana dołączymy do nich wieczorem. Jackowi nie bardzo taki plan odpowiada. Chciałby jeszcze gdzieś wyjść. Ale trudno! To jest najlepsze rozwiązanie. Przychodzi potem jeden z Irańczyków i przynosi nam kilka puszek. To rewanż, za to co nam zjedli, z naszego bębna zostawionego w schronie Sarczal. Nie - dziękujemy. Ale mamy prośbę - czy nie mogą nam dać cebuli? Wczoraj wydłubaliśmy z pod desek, pozostałych po schronie, kilka ząbków czosnku. Ząbki zostały pokrojone w cieniutkie plasterki. Smakował nam znakomicie. To był nasz błąd, że nie wzięliśmy cebuli i czosnku w góry. Wszystkie wyprawy to robią. To przez ten pośpiech, aby jak najszybciej się tu znaleźć. Przynosi nam kilka główek, wyjątkowo dużego czosnku. Oni mają, może nie lepsze, ale za to bogatsze od nas w jarzyny, pożywienie. Mulnicy mogą im dostarczać częściej pożywienie. Nie mają takich problemów, jak my, z pieniążkami. Dzisiaj na deser jest chałwa. Apetyty są ciągle niezbyt dobre, ale się nieco poprawiły. Zamierzamy iść spać, gdy nagle zostajemy zaproszeni do małej budki, zrobionej z resztek schronu i stojącej na podeście. Budka służy naszym sąsiadom jako magazyn i dom mieszkalny. Nie wszystkim, bo część śpi w namiotach. Na podłodze leżą płyty styropianowe, na których pod ścianami siedzi z piętnaście zarośniętych postaci. Robią miejsce dla naszej piątki. Ktoś podsuwa nam śpiwory dla owinięcia nóg. W ten sposób, bez wbijanych nam w głowę frazesów o „wieczystej przyjaźni”, od początków naszego istnienia w ludowej ojczyźnie - nawiązuje się prawdziwa przyjaźń. Zaczynają gospodarze pieśnią o górach. Jak nam tłumaczy jeden z nich po angielsku. O czym, zresztą, śpiewać w takiej sytuacji - myślę. Rewanżujemy się - morze, nasze morze… Najlepiej to wszyscy znamy i co mamy robić - dysponujemy tylko pięcioma gardłami przeciwko piętnastu. Następnie znowu oni, potem my. I wieczór trwa. Pojawiają się ciastka, herbata. My rewanżujemy się chałwą - egipską. Prosimy, aby nam zaśpiewali swój hymn narodowy. W odpowiedzi, w górskiej ciszy, rozlega się -„Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wśród nich jest kilku Kurdów. A tak, w ogóle, to są studentami z Uniwersytetu w Teheranie. Jeden Kurdów znakomicie parodiuje kolegów. Niestety, język polski nie jest taki łatwy, a powiedzenie - „ w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” - okazało się zupełnie zabójcze dla miłego parodysty. Nie tylko śpiew, ale i tańce tworzą część artystyczną tego wieczoru. Oglądamy tańce kurdyjskie. My też nie pozostajemy dłużni. Nasz doktor matematyki - Janusz zbiera zasłużone brawa za zbójnickiego, tańczonego w rytm melodii - „ W murowanej piwnicy…”. Lubię bardzo taki nastrój. Pamiętam wspaniałe wieczory, z przed kilku laty, ze schroniska w Roztoce. Obok schroniska była baza studencka i co wieczór była gitara i śliczna piosenka Eurydyko, Eurydyko,… Dzisiaj jestem tysiące kilometrów od Roztoki. Wśród nieznanych mi zupełnie ludzi i czuję się podobnie. Eh góry, optymizmie młodości, twórcy tych cudownych nastrojów! Takie chwile się pamięta do końca życia. Tylko ludzie, ich imiona znikną w mrokach zapomnienia. Pozostanie tylko po nich kartka papieru, na której, w świetle naftowej lampy napisano - alfabetem arabskim i po angielsku: Shahrokh, Afsin, Mamiol, Ali, Changise, Afshar, Modjtaba, Khalil, Nematallah, Mashem, B.D., Kamran, Tarbiat - Teheran University Mountaineers. Idą wszyscy jutro na Alam Kuh. Pięciu z nich idzie drogą Steinauera. Wyjdą półtorej godziny po nas, aby nam nie przeszkadzali. Pora życzyć dobrej nocy naszym gospodarzom. Nad granią Siah Sang podnosi się w górę tarcza księżyca, zalewając lodowiec łagodnym światłem. Ogarnia mnie melancholia i żal za tym, co przemija. Jeszcze kilka dni i pożegnamy wspaniałą górę Alam Kuh. I chyba nigdy tu już nie powrócę. Życie jest takie krótkie, a tyle gór na świecie chciałoby się zobaczyć… Zdjęcia: 1. Wśrodku szczyt Siah Sang - 4603 m. W prawo od niego grań biegła w stronę Alam Kuh. Tą granią, o długości około dwóch kilometrów, zamierzaliśmy w dniu następnym wracać z Alam Kuh. Potem, z tego szczytu, zejść na przełęcz. I przez lodowiec wrócić do namiotów. Przełęczą jest najniższe obniżenie w grani, w lewo od skał Siah Sang. Dzisiaj jednak kierowaliśmy się tą granią w lewo(następne zdjęcie). 2. Grań w stronę szczytu Czalun -4580 m, przedostatni wierzchołek. Dalej grań biegła w stronę Siah Kaman - 4480 m. Lodowiec, widoczny na pierwszym planie, zaczynał się na wysokości schronu Sarczal -3600 m. Szczelina brzeżna, pod Alam Kuh, była gdzieś na wysokości 4200 m. Spadał sześćset metrów w dół. Dolna jego część, zwana Sarczal, była bardziej stroma i całkowicie pokryta gruzem. Wyżej lodowiec wypłaszczał się i nosił nazwę Jachczal. 3. Siah Kaman - 4480 m. Szliśmy na niego, od Czalun,granią widoczną na prawo od szczytu. Na nim była puszka z danymi jego "zdobywców".
- 1 komentarz
-
- 6