Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'schron' .
-
Trzeciego sierpnia. Rano mamy słońce. Świetnie. Wysuszymy trochę nasze rzeczy. Prawie wszystko jest mokre. Nawet śpiwory są lekko wilgotne. Rozglądam się za Demawendem. Musi tu gdzieś być. Mam! Krzyczę do pozostałych. Na drzewami, widać w głębi, bardzo wysoko w górze biały stożek. Po śniadaniu i spakowaniu naszego dobytku zaczynamy szukać jakiegoś samochodu do Rineh. Demawend jest już dobrze widoczny. Tylko na samym szczycie siedzi niewielka czapa z chmur. Potężna góra. Sterczy nad nami ponad trzy i pół kilometra. Rysia ma wątpliwości, czy my tam wyjdziemy. Z samochodem są trudności. Nikt nie chce jechać do Rineh. Mówią ciągle o jakimś Polemunie. Wnioskujemy z tych rozmów, że z Puluru nie dojedziemy do Rineh. Należy jechać najpierw do Polemunu, a stamtąd dopiero do Rineh. Przed knajpką stoi mikrobus. Zapytany jakiś obszarpaniec, wyglądający na konduktora, czy jedzie do Polemunu. Kiwa głową, że tak. Tu, żeby być pewnym jakiejś informacji, trzeba się spytać kilka razy i to człowieka, który budzi pewne zaufanie. Wszyscy tu chętnie udzielają informacji, tylko że nie zawsze ścisłych, prawdziwych. Z dobrego serca chcą pomóc. A i ze znajomością angielskiego u przeciętnego Irańczyka jest raczej bardzo krucho. Elżbieta zwraca się do sympatycznie wyglądającej Iranki, czy mówi po angielsku. Tak. No to mamy tłumacza. Ubijamy interes z obszarpańcem. Za pięć tomanów jedziemy do Polemunu. Stamtąd rzeczywiście można się dostać do Rineh. Ona też jedzie do Rineh. Wsiadamy do mikrobusu i jedziemy z powrotem w stronę Morza Kaspijskiego. Po drodze miga tablica z napisem - wysokość nad poziomem morza -2050 m. Długi tunel Przy wjeździe, spokojny nagle mikrobus ożywia się. Słychać wymawiane słowo - Allah. Oni widocznie boją się tuneli i się modlą - komentujemy to ożywienie. Polemun. To, ta sama miejscowość, gdzie wczoraj staliśmy i kupowałem placki chlebowe, albo chleb plackowy. Nasz obszarpaniec żąda, wbrew umowie, dziesięciu tomanów za przejazd. Temperatura dyskusji wzrasta. On jest uparty. Ja też. Dookoła nas gromadzi się mały tłumek. Sytuacje jest o tyle głupia, że oni chyba nie wiedzą o co tu idzie. Gotowi pomyśleć, że Europejczycy chcą wykiwać biednego Irańczyka. Pisałem już w kilku miejscach, że jesteśmy Europejczykami, bo jesteśmy z Europy. Tak jak Murzyn dla nas jest z Afryki, a człowiek o żółtej cerze, to Chińczyk lub Japończyk. Ustępuję wreszcie i daję sto rialsów. Odjechał mu mikrobus. Za chwile widzimy go, jak szczerząc do nas zęby jedzie innym, ale… w stronę Teheranu. Czort by się na nich wyznał. Mamy samochód do Rineh. Tam jedzie nasza irańska tłumaczka. I ona go załatwiła. A raczej sam się załatwił. Stoi sobie stara osobowa Chevroleta i kierowca bierze po trzy tomany do Rineh. Plus opłata za bagaż. Kursuje widocznie między Polemunem i Rineh. Nasze plecaki lądują w bagażniku, a co się nie zmieściło, to na dachu. Wsiadamy. W piątkę siedzimy na tylnym siedzeniu. Na przednim też piątka. Ale to nie wszyscy. Przez tylne okienko widać nogi jeszcze jednego pasażera, stojącego na bagażniku. To pomocnik kierowcy. Janusz będący kierowcą - po dwunastogodzinnym kursie automobilklubu - twierdzi, że amerykańskie wozy mają nadmiar mocy. I rzeczywiście czujemy ten nadmiar. Polemun znika błyskawicznie w dole. Jedziemy wąską żwirową drogą wyciętą w zboczu o nachyleniu czterdzieści stopni. Kurz. Na zakrętach gaz do dechy, ryk silnika i szybkość, której nie powstydziłby się nasz Zasada. Kierowca chce widocznie dodatkowo się popisać. Może przed Iranką, a także może przed nami. Iranka jest miłą dziewczyną, Z zawodu lekarzem. Studiowała medycynę na uniwersytecie w Tebriz. Teraz jedzie do rodziny w Rineh. Cieszy się bardzo, że może sobie pogadać z nami po angielsku. W samochodzie panuje wesoły nastrój. Jedynie Ryśka jest trochę przerażona. Naprzeciwko nas jedzie z góry duży ciężarowy samochód. Zmieścimy się razem na wąskiej drodze, czy nie? Zmieściliśmy się. Tylko, że on zjechał na naszą stronę! Zostawiając nam objazd od strony stromego zbocza. Gdybym był większym fantastą, to mógłbym w tym miejscu napisać - koła ledwie musnęły skraj drogi wiszącej nad przepaścią. Wystarczyłaby chwila nieuwagi kierowcy, a potoczylibyśmy w stronę głębokiej doliny rzeki... Po drugiej stronie doliny, wysoko nad nią, widać wsie zawieszone na górskich stokach . Prowadzą do nich takie same drogi jak nasza do Rineh. Wyżej są już tylko wypalone słońcem szczyty Elbursu. Przyjechaliśmy do Rineh. Malutkie, gliniane domki, przylepione do zbocza Demawendu, którego szczytu zresztą nie widać. Mijamy kilka osób z plecakami. Stajemy przed stacją, albo schroniskiem IMF-u. Budynek ten, w tym otoczeniu, robi wrażenie pałacu. Robię grupowe zdjęcie całej ferajny z Chevrolety. Dziewczyny namawiaja mnie, żebym pomógł Irance zanieść walizkę do domu. Podbiegam do niej - can I help you? Pomogę pani. Thank you – dziękuję! Z tyłu dobiegają mnie okrzyki - pomóż jej! Próbuję jeszcze raz. No, no! Nie, dziękuję! Nie wiadomo, czy moja pomoc wyszłaby jej na dobre. Jesteśmy w kraju, gdzie się wyznaje islam. Domownicy widzą - latorośl rodzinną wchodzącą do domu z nieznajomym. Nie wyglądającym zupełnie na miejscowego. My ciągle myślimy własnymi kategoriami. Ale spróbujmy sobie wyobrazić taką sytuację - na polskiej, dalekiej wsi wysiada z autobusu miejscowa dziewczyna, a za nią, niosący jej walizę - na przykład młody człowiek o żółtej cerze. Powiedzmy - Chińczyk. Powstałaby z tego niezła łamigłówka dla miejscowych dewotek. Przyjmuje nas w schronisku pan Abullohi, albo Marzanapur. Nie wiem, nie przedstawił się nam. Chcieliśmy zostawić tu nasze plecaki. Na Demawend weźmiemy tylko dwa śpiwory, trochę konserw na trzy dni. Jakąś dodatkową odzież i to wszystko. Do schroniska przyszło kilku Irańczyków wracających z góry. Są też ci z plecakami, co minęliśmy ich po drodze. Dwóch młodych chłopaków i trzeci starszy. Z długim kijem. Nie wiem kto z nas ochrzcił go „legionistą „. Może z powodu furażerki, a może jego ubiór przypominał coś wojskowego. W każdym razie nazwa ta przylgnęła. Legionista pokazuje gospodarzowi schroniska jakąś legitymację. Odnosimy wrażenie, że tu bez legitymacji wyżej nie puszczają. Idzie na szczyt już drugi raz. Jest z tego powodu dumny. Jak mi się wydaje, chętnie by nam udzielił kilku dobrych rad. Z racji swego doświadczenia. Zostawiamy w schronisku plecaki. Dziewczyny proponują wynająć muła. Na górę mamy niewielkie plecaczki. Ale muł się przyda. Zamiast muła zjawia się koń z poganiaczem. Którego wiek stanowi dla mnie zagadkę. Kupujemy jeszcze w małym sklepiku ciasto biszkoptowe, kilka pomidorów i w drogę. Mamy nadzieję, że dzisiaj dojdziemy do schronu, położonego na wysokości ponad cztery tysiące metrów. Rineh leży na wysokości dwa tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dzielna karawana, żartując sobie i przegryzając biszkopty pomidorami, wlecze się przez wieś. Mijamy niewielką jednostkę wojskową. Strzegą Demawendu? Wieś zostaje za nami. Mijamy stadko owiec, pasących się obok drogi. Szałas pasterza to niewielka, okopcona wewnątrz budka z kamieni, pokryta z wierzchu darnią. Koń to nie muł. Wyraźnie mu nie odpowiada niesienie plecaków. Ma ochotę szybkim galopem opuścić nasze towarzystwo. Kij i cmokanie poganiacza przywracają go do porządku. Demawend wydaje się być w zasięgu ręki. Do śniegu jeden krok, potem trochę w górę i szczyt. Złudzenia. Górskie złudzenia. Można by w to jeszcze wierzyć, gdyby nie twarda rzeczywistość. Jeszcze ponad trzy kilometry w górę na szczyt. Z góry jedzie na ośle starsza kobieta. Osła prowadzi młody chłopak. Obok kroczy młoda dama okryta czadorem, pod którym widać spodnie i buty na słupku. Trawersujemy stoki Demawendu. Wchodzimy we mgłę. Prędzej - to jest zawieszona chmura. Koń i poganiacz, oprócz niesienia naszego bagażu, pełnią teraz rolę przewodników. Mielibyśmy na pewno trudności w odszukaniu schronu, na tym ogromnym stoku tego wulkanu. Przechodzimy obok opuszczonych szałasów pasterskich. Szałas może się komuś kojarzyć z budowlą, powstałą z gałęzi i darni. Nie tu. Drzew tu nie ma w ogóle. Szałasy są zbudowane całkowicie z kamieni. Budowla jest prosta. Posiada tylko jedno wejście. Trafiliśmy na prawie, że osadę pasterską. Ślady ognisk. Obok jednego leży wojłokowa derka. Większe spotkanie. Dogoniliśmy jakąś grupę idącą do schronu, która wyszła przed nami. Z góry z kolei przyjechało na koniach kilku jeźdźców. Rozmawiają z poganiaczem. Dookoła nas mgła. Do schronu jeszcze spory kawałek drogi, bo zwiększamy tempo. Ryśka jest już porządnie zmęczona. Nasz poganiacz - przewodnik trochę się niecierpliwi, ponieważ musi czekać na nas. W tej mgle można się łatwo zagubić. Jest na tym stoku tysiące ścieżek, we wszystkich możliwych kierunkach, wydeptanych przez pasące się bydło. Wychodzimy ponad mgłę. Śliczny widok. Z tego, pofalowanego morza mgieł, sterczą co wyższe szczyty. A wśród nich nasz cel - Demawend. Przerasta je wszystkie o głowę. Dziwne wrażenie, jakby się oddalił. Przed nami i za nami idą grupki ludzi. Nie będziemy sami spać w tym schronie. Moja żona jest w coraz gorszej formie. Elżbieta czuje się lepiej, niż ona. Pogoda jest ładna. Choć, czy można mówić o pogodzie, jeśli się jest nad chmurami? Dookoła rosną ładne osty i traganki, kolczaste kule. Do schronu już nie powinno być daleko. Mijamy mały żlebik. W nim leży resztka śniegu, z którego cieknie woda. Siedząca, nad żlebikiem, grupka młodych ludzi, proponuje nam swoje kubki - w celu zaspokojenia pragnienia. Dziękujemy. Coraz więcej ludzi idzie do góry. Doganiamy kolejne grupy. Widocznie z naszą kondycją, mimo niecierpliwości naszego poganiacza, nie jest tak źle. Przed nami idzie trójka młodych ludzi. Są widocznie nieźle zmęczeni, bo co chwila siadają. Zastanawiam się przez chwilę - czy oni mają plecaki. Bo jak mają to gdzie? A może chcieli sobie zrobić tylko szybki wypad na ten irański Giewont? Jeden z nich widząc w moim ręku torebkę plastykową z resztkami biszkoptów, prosi mnie o kawałek. Ależ proszę - please, please - powtarzam. Za chwilę siadają we trójkę i zaczynają wcinać biszkopty. Przed nami pojawia się legionista. Też widocznie wysokość dała się mu we znaki. Słońce zachodzi. Czerwona tarcza zanurza się w mgielnym morzu, które zostaje coraz niżej pod nami. Robi się chłodno. Jestem tylko w koszuli z krótkimi rękawami. Zostawiam Rysię samą i przyspieszam, aby się rozgrzać. Do schronu jest naprawdę już niedaleko i dojdzie sama, tym bardziej, że przodu i z tyłu idą ludzie. Świetnie mi się idzie. Tak szybko chodzę z Kuźnic na Halę Gąsienicową, a nie na wysokości cztery tysiące metrów. Kolosalna różnica w stosunku do podejścia pod Alam Kuh. Jesteśmy już nieźle zaaklimatyzowani. Przed nami schron. Półokrągłe aluminiowe pudełko stojące na kamiennym podeście. Ten pod Alam Kuh wyglądał pewno podobnie, albo był nawet identyczny. Jacek zapłacił naszemu poganiaczowi. Wchodzę do środka. O rety! Ile tu ludzi? Potykam się o jakieś buty. Ktoś zwraca mi uwagę, że jak chcę wejść dalej, to powinienem zdjąć buty. Schron wewnątrz składa się z małego przedsionka, w którym teraz na kilku metrach kwadratowych, leżą dziesiątki butów, plecaków i stoi kilku ludzi. Którzy na małej półce w formie stolika, usiłują na kilku prymusach coś ugotować. W „sypialni” jest jeszcze gorzej, ponieważ właściciele tych kilkudziesięciu par butów leżą, szczelnie owinięci w śpiwory. Prawie jeden drugim. Gdzie tu się jeszcze pomieszczą te tłumy, jeszcze idące z dołu. Pocieszam się, że nie takie problemy się w górach rozwiązuje. Czytałem kiedyś takie opowiadanie, którego autor - alpinista dobijał się do jednego ze schronów w Alpach. Wreszcie go wpuszczono do środka. Był szesnastym, z kolei, w schronie czteroosobowym. Ktoś krzyczy do mnie „monssieur” O! Świetnie. Będę się mógł dogadać w jakimś ludzkim języku. Angielski już mi obrzydł. Może dlatego, że go słabo znam. Przychodzi Janusz, Ryśka i Elżbieta. Ten, który krzyczał – monssieur, robi nam trochę miejsca. Ktoś podaje nam herbatę. W schronie sami mężczyźni. Tylko nasze panie są wyjątkiem. Ale one nie są Irankami. Kiedy kobiety w Iranie zaczną chodzić w góry? Z tego, co widzieliśmy w tym kraju, to jeszcze dużo wody w rzekach upłynie, zanim do tego dojdzie. Dalszy ciąg wieczoru jest nieskomplikowany. Usiłujemy i my coś ugotować. Udaje nam się to z zupą i herbatą. Miejsca do spania mamy na jedną. No! Może na dwie osoby. Na zewnątrz szaleje burza, gdzieś na dole latają błyskawice. Obok schronu pada śnieg. Jedni nam radzą, aby wyjść na szczyt o północy. Legionista, natomiast, poleca godzinę piątą i swoją osobę, jako przewodnika. Zobaczymy co przyniesie ranek. Na razie w schronie panuje totalny rozgardiasz. Ktoś śpiewa, inni się śmieją. Bez przerwy jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Mówiący po francusku twierdzi, że w schronie jest pięćdziesiąt osób. Możliwe. Wreszcie pomału wszystko się uspakaja. Śpimy. Śpimy to gruba przesada. Usiłujemy raczej leżeć w dość dziwnych pozycjach. Pięć osób w miejscu, gdzie mieści się w miarę wygodnie jedna. Oczywiście w takich warunkach piżamy się raczej nie używa. Obok mojej głowy stoi naftowa lampa. Nogi moje leżą na czyichś odnóżach. Wypadło mi najgorsze miejsce. Leżę obok wejścia. Z zewnątrz ciągnie chłód. Co się w takich momentach myśli. Czy się jest szczęśliwym. Z czego się składa nasze życie. Z robienia rzeczy wielkich. A co to są te wielkie rzeczy? Dla jednego to jest kupno samochodu, dla drugiego budowa własnego domu, dla innych może stanowisko. Dla mnie może to jest wyjście na wysoką górę. Każdy ma jakieś marzenie, które jest jego celem. Jedni chcą przejść ścianę skalną. Inni chcą jak najniżej zejść w głąb morza. Do głowy przychodzą mi pytania. Pytania dotyczące codziennego życia normalnego człowieka. Po co pisać bzdury, że się myśli o czymś wzniosłym, nieosiągalnym dla innych. Owijam się szczelniej śpiworem. W drugim kącie wybucha śmiech i znowu cisza. O dach schronu uderzają grudki śniegu. Szeleszcząc staczają się na dół. Zdjęcia: 1. Demawend. Jeden z najwyższych wulkanów na świecie. Sterczy trzy i pół kilometra nad głową mojej żony. 2. Droga do Rineh. Miejscowości - jako punktu wyjścia na Demawend. Droga miała być trudna i podjazd stromy. Do podjechanią nią mieliśmy, według moich szacunków -biorąc pod uwagę wysokość Polemunu i Rineh - około trzystu do czterystu metrów różnicy poziomów. 3. Rozładowanie Chewrolety po przyjeździe do Rineh. 4. "Rodzinne" zdjęcie wesołego towarzystwa z Chewrolety. Iranka lekarka z lewej strony. Moja żona jeszcze bardziej na lewo. Nie zmieściła się niestety w kadrze. 5. Stacja IMF(Iranian Mountainering Federation). I nasz bagażowy koń. 6. Koń to nie muł. Więc rwał szybko do góry. 7. Czasem były, z tego powodu, potrzebne poprawki mocowania ładunku. 8. Koń i poganiacz jako nasi przewodnicy. Bezcenni, gdy wszystko otulała mgła. 9. Schron pod Demawendem. Około - 4100 m npm. Szach nie szczędził kasy na taką porządną budowlę dla IMF.
-
- 5
-
- wulkan demawend
- chewroleta
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Dwudziestego czwartego lipca. Budzik zaczyna się wściekać o piątej. Mamy godzinę czasu do wyruszenia. Upychamy, wyjęte z plecaków rzeczy, z powrotem do nich. Jacek gotuje herbatę, a dziewczyny przygotowują kanapki z pumperniklem. O szóstej pojawia się pierwszy muł. I zaczyna się obciążanie tego zwierzaka. Na grzbiecie ma coś w rodzaju grubej maty, sięgającej do połowy brzucha. Po obu stronach grzbietu mulnicy mocują plecaki, wiążąc je sznurami i mocując pasami, przechodzącymi pod brzuchem muła. Jeden muł zabiera około osiemdziesięciu kilogramów ładunku. Potem kolej na drugiego i trzeciego. Biegam dookoła z aparatem fotograficznym, aby uwiecznić ten dla nas „doniosły” moment, formowania „karawany”. Czytało się o tym dotychczas tylko w książkach. Teraz to jest naszym udziałem. Ranek jest szary. Nad wsią snują się mgły. Gór nie widać, za wyjątkiem najbliższych stoków. Dokładnie szósta trzydzieści karawana wyrusza w drogę. Mamy do pokonania prawie dwadzieścia kilometrów pod Alam Kuh. Założymy obóz pod północną ścianą tego szczytu, na wysokości ponad cztery kilometry. Rudbarak leży na wysokości tysiąc dwieście metrów. Ubrani jesteśmy bojowo, w ciężkie górskie buty i w aparaty fotograficzne. Nastrój znakomity. Mgła rzednie. Obok drogi szumi, przelewając się na kamieniach, Sardab. Na przedzie muły, za nimi dwóch mulników. Na końcu my. Starszy z nich ma około czterdziestu lat, młodszy ze dwadzieścia. Na nogach mają coś w rodzaju kaloszy. Ceremonia kierowania mułami jest prosta. Używa się do tego patyka i cmokania. Pojawia się żółta tablica z napisem - Hesarczal, Alam Kuh. Skręcamy w kierunku, który wskazuje. Po drugiej stronie potoku, u wylotu trawiastego żlebu, leży duży płat brudnego śniegu. Śnieg w lipcu na tej wysokości? To prawdopodobnie pozostałość po dużej lawinie. Niezłe tu muszą być w zimie opady! Widzimy jakieś ogromne zielska, nieco podobne do naszych łopianów. Stoki gór są porośnięte dość gęstym, liściastym lasem. To przeważnie buki. Ale spotyka się tu dęby, wiązy, jesiony, wierzby a nawet bukszpany. Sosny włoskie, cyprysy i tuje rosną na niższych wysokościach. Przechodzimy obok prymitywnej chałupki. Posiada tylko trzy ściany, z których czołowa jest ułożona z kamieni, a dwie pozostałe stanowi skalne zacięcie. Dach jest wykonany z płytek łupkowych i obciążony kamieniami. Na którymś z zakrętów doliny Hesarczal, którą idziemy, ukazują się w głębi potężne ośnieżone szczyty. Tacht-e-Sulejman -pytam się przewodnika. Yes – tak! To daleko. Dwadzieścia kilometrów i dwa tysiące czterysta metrów do góry. Jeszcze dzisiaj przed nami. Pod samą Alam Kuh muły nie dojdą. Jak się czujesz-pytam Ryśki? Za szybko idą - nie mam kondycji. Nie dobrze - myślę. To dopiero początek. Na kamieniu leżą dwie kozice. Jedna z poderżniętym gardłem. Obok kilku Irańczyków. Jeden z nich ma lornetkę. Szakal – mówią. Tu są więc szakale. Moment odpoczynku, ponieważ i mulnicy się przyglądają. Tylko muły poszły swoja drogą. Ryśka coraz bardziej wysiada. Postój będzie w Vandaraban, do którego dojdziemy - według informacji pana Nagavi - około dwunastej. Teraz jest dziewiąta. Moja dama nie wytrzyma jeszcze trzy godziny tego tempa. Swoje trzy grosze zaczyna dorzucać słońce. Zrobiła się pogoda i tylko gdzie, niegdzie włóczą się po szczytach mgły. Tapol, tapol - wykrzykuje młody mulnik. What`s – tapol? Z mimiki można się domyślić, że będzie tam postój. Przekraczamy Sardab i Tapol okazuje się być pojedyńczą chałupą. Muły dostają siano, a nam mała dziewczynka zaofiarowała herbatę. Nie bardzo chcemy z niej korzystać, bo mamy własną, a poza tym nie mamy drobnych rialsów. Z drugiej strony gospodarz, prawdopodobnie ojciec dziewczynki, może się obrazić. Otoczenie domu wskazuje, że właściciel utrzymuje się tylko z pasterstwa. Trudno bowiem uważać za źródło utrzymania kilka słoneczników rosnących na marnej grządce. Nasze panie, a szczególnie Rysia, są solidnie zmęczone. Komu w drogę, temu czas. Zaczyna się dyskusja. Musimy chyba zapłacić za herbatę? Nie! Ile im damy? Dziesięć herbat -pięćdziesiąt rialsów. To za dużo. Nie mam zresztą drobnych. A z doświadczenia wiem, że pieniędzy się często nie wydaje. Przynajmniej w takich okolicznościach. Mogą zresztą nawet, gdyby chcieli rozmienić, tu nie mieć możliwości, bo nic nie mają. Wezmą to, co im damy. Ile - zwracam się do Janusza? Który nosi wspólną kasę. Grzebie w portmonetce i wyciąga dwadzieścia rialsów. Daj ty - mówi do mnie. On uważa, że to jest za dużo. Ja - za mało. A gospodarz uśmiecha się tajemniczo. Ba! Kto miał rację? Późniejsze doświadczenia wykazały, że Janusz. Dwadzieścia rialsów, to trzydzieści centów. A w tym kraju tak łatwo się pieniędzy nie zarabia. Może, z wyjątkiem, gdy to są cudzoziemcy. Tacy jak my. Muł zaczepił o ogrodzenie moją nową horolezką. Ciągnie bydle i zaczynają w niej pękać paski. Cmokanie przywołuje go do porządku. Góry łysieją coraz bardziej. Ich szczyty już są pozbawione drzew, tylko niżej pozostały pojedyncze ich grupy. Słońce dopieka. Nad potokiem Sardab miejscami są śliczne łączki. Oh! Żeby tu rozbić biwak, posiedzieć tu trochę - wyrywa się Ryśce. Nie potośmy przyjechali do Iranu, aby siedzieć nad potokiem - mówię do żony. Kolejny dom z dużym polem słoneczników. Na tym pustkowiu to prawie pałac. Nasz mulnik chce od nas „cigarets” - papierosów. Nikt z nas nie pali. Ale je mamy. To tylko, jak wynika z doświadczeń różnych wypraw, dobry środek służący do ułatwienia załatwienia różnych spraw. Są głęboko w plecaku - informuje Elżbieta. W Vandaraban - mówię do niego. Częstuje nas podpłomykiem. Kurtuazja nakazuje jeść, choć każdemu z nas na pewno przypominają się - dżuma, cholera, ospa i diabli wiedzą co. Na stokach pasą się konie. Vandaraban. Kolejna osada. Jest nią gliniany dom w kształcie litery „L”, który od zewnątrz, na dłuższym boku, ma krużganek. Do słupów krużganka można by przywiązać konie i byłoby ranczo. Tym razem honory gospodarza pełni kobieta. Zauważyliśmy, że po tej stronie gór, kobiety nie noszą czadorów. Góry Elburs są nie tylko granicą klimatyczną, ale i etniczną. Na dywanie, po turecku, siedzi grupka miejscowych, do których dosiedli się nasi mulnicy. A wśród nich starzec z siwą brodą. Nad małym ogniskiem, w czajniku gotuje się woda. Siadamy na drugim dywanie. Jak ludzie dobrze wychowani, zdejmujemy buty. Nawet, gdybyśmy nie byli - to i tak zdjęlibyśmy, bo nogi nasze tego wymagają. Zapowiada się dłuższy postój. Muły zostały pozbawione swojego ciężaru i spokojnie zajadają sobie siano. Pijemy podaną nam herbatę, gotujemy swoją i podgrzewamy konserwę. Obok płynie Sardab, mulnicy zaciągają się otrzymanymi od nas papierosami i płynie spokojna rozmowa na sąsiednim dywanie. Tylko my jesteśmy dysonansem, w tym spokojnym i jakby leniwym obrazie, ze swoim pośpiechem. Ludzi cywilizowanego świata. Którzy tu przyjechali, aby zaliczyć jeszcze jeden kraj, jeszcze jeden szczyt, jeszcze jedno miasto. Starzec pokazuje Elżbiecie, że boli go głowa. Ci ludzie widocznie wierzą, że potrafimy leczyć. Z tym leczeniem to miały nieraz kłopot ekspedycje himalajskie. Dostaje dwa proszki na ból głowy. Oby tylko za nim nie poszli inni, bo apteczkę mamy skromną. Możemy rozdawać co najwyżej witaminy. Wyruszamy w samo południe, płacąc pięćdziesiąt rialsów. Tak dużo, bo nie mieliśmy drobnych. Droga wiedzie teraz Doliną Sarczal. I potok też się tak nazywa. Drzewa kończą się definitywnie, wyżej będzie trawa, jeszcze wyżej śnieg i lód. Zostało nam jeszcze tysiąc sześć set metrów podejścia. Mamy wyjść na wysokość trzy tysiące sześć set metrów do schronu Sarczal. Leżącego powyżej moreny czołowej lodowca o tej samej nazwie. Wszystko tu nazywa się Sarczal. Zbliża się do nas z góry mikro karawana, złożona z jednego muła i kilku ludzi. Na grzbiecie niesie narty. Uprzejme „helou” i pytania z obu stron - kto, skąd i dokąd? Przed nami mamy mistrza narciarskiego Iranu. Champion wraca z treningu pod Alam Kuh. My też jesteśmy narciarze. Charakterystyczne ugięcie nóg w kolanach, ręce w lekko bok. Znana sylwetka. I rozumiemy się doskonale. By - część, do widzenia i idziemy dalej. Ostatni dom na trasie, jak wynika z mapy. Dookoła niego pełno owczego łajna i sfora psów. Kończy się to, szczęśliwie dla nas, tylko na głośnym – hau , hau. W miejscach, gdzie ścieżka jest kamienista, muły zwalniają. Żeby tych kamieni było jak najwięcej - mówię do Jacka. Ja też wysiadam - odpowiada. Kilkadziesiąt metrów za nami idzie Ryśka, a kawałek dalej Elżbieta i Janusz, który jej towarzyszy. Potok Sarczal, który szumiał daleko w dole, pojawił się znowu obok nas. Musimy go przekroczyć, bo ścieżka biegnie dalej po drugiej stronie. Z góry pędzi prąd wściekłej wody. Pierwsze przechodzą muły, potem mulnicy, a na końcu skacząc po kamieniach Jacek. Ja zostaję i poczekam na Ryśkę, bo sama tu nie przejdzie. Nie jestem już też w stanie wytrzymać tempa mulników. Widzę jak Jacek stoi na zboczu po drugiej stronie i wymachuje rękami, coś krzycząc. Zdaje mi się, że do nadchodzącej Ryśki. Nic nie słychać, bo ten wściekły ryk wody zagłusza wszystko. Wydaje mi się, że jej widocznie chce pokazać, gdzie jestem. Na stoku powyżej pasą się owce. Są różnokolorowe, białe, czarne, brązowe. Czekam na Ryśkę, a wyżej, po drugiej stronie potoku, czekają na nas mulnicy z Jackiem. Pomagam jej się przeprawić. Mulnicy poszli dalej. Prawdopodobnie już ich dzisiaj nie dogonimy. Dostrzegamy Elżbietę i Janusza. Są jeszcze dość daleko od nas. Machamy do nich rękami, wskazując dalszy kierunek drogi. Janusz nas dojrzał i możemy iść spokojnie dalej. Ciężko się nam idzie. Potok został w dole. Siadamy na kamieniach. Wyciągam mapkę doliny Sarczal. Jeszcze jakieś siedemset, dziewięćset metrów w górę. Rozglądam się dookoła. Ten szczyt to chyba Siah Kaman, ma prawie cztery i pół kilometra. Tam po drugiej stronie grani powinna być dolina Naft-e-Czal. Turnie, turniczki - bez nazwy. To nie Tatry, gdzie prawie każdy kamień jest nazwany i pomierzony. Po kilkuset metrach znowu siedzimy. Jesteśmy bardzo zmęczeni i chce nam się pić. Widać morenę czołową lodowca Sarczal. Tam gdzieś obok niej powinien być schron. Odpoczywamy już nie siedząc, a leżąc. Sto metrów i kładziemy się gdzieś w cieniu pod kamieniem. Następne sto i znowu leżymy. Jestem przerażony. Chcę w przyszłym roku jechać w Hindukusz, a tu na wysokości niewiele ponad trzy tysiące metrów jestem zupełnie do niczego Dysponowałem zawsze dobrą kondycją w Tatrach. Pocieszam się, że się zaaklimatyzuję. Ryśka czuje się trochę lepiej ode mnie. Dopadamy wody wypływającej z lodowca. Piję i się polewam. A ameby - mówi jakiś głos we mnie? Bzdura - ameby! Jaka ta morena wysoka! Teraz odpoczywamy, co kilkanaście metrów. Gdy wychodzimy na morenę dostrzegam schron Sarczal, a głębi wymarzona panorama Alam Kuh. Jakoś to wszystko nie robi na mnie wrażenia, z wyjątkiem faktu, że schron jest blisko. Idziemy przez małą łączkę, na której rosną śliczne, malutkie, niebieskie kwiatki. Od strony schronu w naszą stronę idą muły. Wracają. Młodszy wręcza mi kartkę od Jacka. Daj im jeszcze pięćdziesiąt rialsów. Opłata za muły wynosiła siedemset pięćdziesiąt rialsów. Czyli jakieś niecałe dziesięć zielonych. Obawiamy się z Rysią, że Janusz z Elżbietą nie dojdą dziś do schronu. Patrzyliśmy w dół moreny i nie było ich widać. Jest prawie piąta. Za dwie godziny będzie ciemno. Wydrapuję scyzorykiem- ponieważ nie mam długopisu - na kamieniu napis ”pomoc przyjdzie”. Owijam to w kartkę Jacka i daję mulnikom. Na pewno ich spotkają. W schronie Jacek pichci herbatę. Nalewam ją do kubka i do tego dwie łyżki glukozy. Wiesz co - zaczynam? Patrzyliśmy z Ryśką długo w dół moreny. I nie widzieliśmy nigdzie Janusza i Elżbiety. Sądzę, że oni dzisiaj nie dojdą. Elżbieta wysiadła zupełnie. Należałoby wziąć śpiwór, coś do żarcia, Juvel. Naszą machinę do gotowania i iść w dół. Może byś ty poszedł - mówię do Jacka. Bo ja jestem zupełnie „lewy”. Dobrze - pójdę. Ładujemy plecak i Jacek schodzi. Popijam herbatę i patrzę jak Jacek schodzi. Ee, ee - odbija mi się i cała herbata z glukozą użyźnia ziemię. To skutki picia lodowatej wody w czasie podejścia. Zaczyna mnie boleć głowa. Jacek zniknąl mi z oczu. Szukam lornetki. Może przez nią go dostrzegę. W lornetce widzę Elżbietę i Janusza wychodzących na morenę. A gdzie jest Jacek? Oby się nie rozminęli! Już mam zamiar krzyczeć, gdy Jacek ich dostrzega. Wloką się razem przez łączkę, ze ślicznymi kwiatkami. W kamiennym schronie brud. Stalowe łóżka z poukładanymi w poprzek deskami. Materace z gąbki, leżące na betonie. Znajduję lampę naftową, kilka świeczek, jakieś woreczki napchane pestkami ze słonecznika. Jest jeszcze cały szereg rzeczy, które zwykle zostawia się po sobie w schronach górskich. Pichcimy z Rysią herbatę. Trójka jest już blisko. Biorę miskę od kochera z herbatą, kubek i schodzę do nich. Elżbieta idzie resztką sił. Pije i siada na kamieniu. Imponuje kondycją Jacek. Siedzimy przed schronem i gotujemy. Zapada wieczór i robi się chłodno. Elżbieta leży. Jest całkowicie wykończona. Ja nie mam zupełnie apetytu. Nawet pić mi się nie chce. Inni też apetytem nie imponują. O Elżbiecie nawet nie ma co mówić. Zimno mi i coraz bardziej boli mnie głowa. Wkładam sweter, skafander i czapkę narciarską. W rzeczywistości to nie jest tak znowu zimno. Objawy te są oznaką zmęczenia organizmu i braku aklimatyzacji. W schronie pali się lampa naftowa. Kładę się do „łóżka”, to znaczy na materac gąbkowy. Ubieram piżamę, bo i taki luksus mamy. Na to sweter. Na nogach mam skarpetki, a na głowie czapkę narciarską. Dostajemy z Elżbietą, jako „chorzy”, gorący barszcz do łóżka. Pozostali jeszcze coś tam jeszcze gotują. Zapada noc na wysokości trzy tysiące sześćset metrów. Latarka leży obok głowy. Wiecie co? Może ostatni wyniesie lampę do przedsionka, bo jak ktoś w nocy ją uderzy, to spłoniemy. Dookoła nas pustka. Ostatni ludzie zostali półtora kilometra niżej. Jak to inaczej wygląda - myślę - gdy się siedzi w domu i planuje taką wyprawę. W wyobraźni jawią się wtedy potężne szczyty, obsypane iskrzącym się w słońcu śniegiem i spadające z pod nich lodowce. A niżej zielone doliny, pokryte lasem i cudowne potoki. Wyobraźnia nas umieszcza, siedzących przed obiektywem aparatu fotograficznego, na jednym z tych szczytów. Za plecami mamy wspaniałą panoramę górską. Drugi obrazek - leżymy leniwie, po trudach „zdobywania”, obok namiotu, który powinien być w lasku i nad potokiem. Taką ma się czasem wyobraźnię, ukształtowaną na podstawie książki, albumu. Głos rozsądku, powstałego z doświadczenia, jednak mówi - uważaj bratku! Góry to piekielne zmęczenie, to brud, to zimno i mokro. I to, że za łyk gorącej herbaty, oddało by się wszystko, co się posiada. Aby tego doświadczyć, nie trzeba być koniecznie wybitnym alpinistą. A cudowne, ośnieżone szczyty i głębokie, zielone doliny, to raczej widzi się później, we wspomnieniach. Dzisiaj też nie widziałem nic cudownego, tylko rozpadające się szczyty, ciemne kamienie i brudny śnieg. Wiem jednak, że jak wrócę do domu, to po latach góry wyładnieją, a śnieg będzie bardziej biały. Ból głowy, lepkie od brudu ręce i skurcze żołądka będą odległym i jakby nieprawdziwym wspomnieniem. Zdjęcia 1. Przed domem pana Nagavi. Rysia, muł i mulnik, Elżbieta. 2. Nasza karawana. Droga wiedzie wzdłuż potoku Sardab. 3. Gdzieś w głębi doliny powinny się pojawić ośnieżone szczyty. Sterczące trzy kilometry nad nami. 4. Schron Sarczal - 3600 m npm. Janusz, Rysia i moja skromna osoba. Pogoda, w czasie robienia zdjęcia, była równie ponura, jak schron. Otaczała nas przed wieczorna mgła.