Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'rudbarak' .
-
Dwudziestego trzeciego lipca. Po śniadaniu jedziemy od razu do Teheranu, zabierając ze sobą wszystko co mamy na campingu. Obyśmy tu dzisiaj już nie wrócili! Punktualnie o dziesiątej jesteśmy w IMF. Są i Warszawiacy. Dzisiaj jest ich trzech. Boy podaje tradycyjną herbatę. Mister Adili pyta się - jaki mamy program działania? Jużeśmy im kilka razy to tłumaczyli, ale tłumaczymy jeszcze raz. Dwa tygodnie w grupie Tacht-e-Sulejman i powrót do Teheranu. Z Teheranu na trzy, do czterech dni na Demawend. Proponuje nam jechać najpierw na Demawend, a potem stamtąd, nie wracając do Teheranu, jechać do Rudbarak i w Tacht-e-Sulejman. Ewentualnie odwrotnie, ale nie wracać do Teheranu. Zobaczymy jak to będzie. Najważniejsze, abyśmy wyjechali. Nasza sprawa jest zdaje się na dobrej drodze, skoro tak się pyta. Informuje nas, że pod Alam Kuh jest w tym roku dużo śniegu i lodu. Twarze mojej czwórki wyraźnie pokraśniały. Moja też. Pan Adeli coś pisze. A my rozmawiamy z Warszawiakami. W pokoju jest jeszcze dwóch Irańczyków. Pan Adili wręcza nam dwa listy polecające - cóż za przyjemna chwila. Jeden do pana Safar Nagavi, przewodnika górskiego w Rudbarak. Drugi do pana Abdullohi, albo do pana Marzunopura w Rineh. Niespodzianka! Jeden z ludzi, siedzących w pokoju, jest panem Safarem Nagavi. Niski, starszy, ale czerstwy Irańczyk. Ściska nam ręce. Przyjechał załatwiać jakieś sprawy w Teheranie. Jedzie jutro. Jak chcemy, to możemy z nim jechać. Nie! My wolimy dzisiaj. Mister Nagavi wyciąga gazetę irańską, w wydaniu angielskim. Cała strona jest poświecona wyprawie chilijskiej w góry Elburs. W środku alpinistów chilijskich pan Nagavi. Kiwamy z uznaniem głowami. Żegnamy się z panem Adili i miłymi Warszawiakami. Pomogli nam bardzo. Ten Adili to fajny chłop-myślę sobie. Czuje, co to znaczy lubić góry. Rafatiafshar to tylko reprezentacyjna persona. Tu taktyka wymaga, aby na czele wspinaczy, alpinistów był ktoś ważny. Jeszcze tylko jedno pytanie do pana Adiliego. Skąd odjeżdżają autobusy do Rudbarak? T.B.T. - pada odpowiedź. Pan Safar Nagavi nas zaprowadzi do „tibiti”. Wychodzimy na ulicę. Mam ochotę skakać z radości. Nareszcie jedziemy w góry! T.B.T. jest niedaleko od IMF. Na tej samej ulicy. Pan Nagavi pyta o autobus do Rudbarak. Nie znamy ani jednego słowa z języka farsi, przysłuchując się rozmowie. Przepraszam znamy - kunawarda. Można się domyślić jednak, że nic z tego nie będzie. Żegnamy się z panem Nagavi. Sami sobie poszukamy autobusu. Trzeba tylko zjechać kawałek w dół na ulicę Ferdowsi i tam jest Iran Peyma. Oni jeżdżą do Czalus, a dalej jakoś pójdzie. Używam określenia – jechać w dół, bo my jeździliśmy w dół i w górę. A bierze się to stąd, że Teheran jest położony na pochyłej płaszczyźnie. Wysokość jej podałem już poprzednio. Ulice są zbudowane w ten sposób, że jedne biegną z góry na dół, a drugie prostopadle do nich. My jeździliśmy do IMF i do ambasady przeważnie tymi pierwszymi. Iran Peyma ma na ulicy Ferdowsi tylko biuro. Dworzec jest na ulicy Amir Kabir. Mają autobus do Czalus, tylko że przez Amol, a nie przez Karadaj i Marzunabad. Dlaczego nie ma autobusu przez Karadaj? Z mapy widać, że droga nie jest taka zła. Z mapy tak! Informuje nas pracownik Iran Peymy, a w rzeczywistości jest inaczej. Do Czalus przez Amol jest około trzystu kilometrów, a stamtąd do Rudbarak pięćdziesiąt. Jest już po dwunastej i prosty rachunek wskazuje, że tą drogą dzisiaj nie zajedziemy. Droga wiedzie przecież przez pasmo Elbursu i średnia szybkość nie będzie za wysoka. To nic, pójdziemy jeszcze na ulicę Amir Kabir. Zobaczymy, co na dworcu Iran Peymy powiedzą. Nic nie powiedzieli za wyjątkiem, że jedzie o wpół do trzeciej minibus do Czalus przez Marzunabad. Ile kosztuje? Dwanaście tomanów na osobę. Nie wiedzą nic o naszym bagażu. Teraz szybko do ambasady po rzeczy i wracamy tu z powrotem. Trafiliśmy na jakiegoś cwaniaka taksówkarza. Nie włączył licznika. Czuję, że będzie zaraz awantura. Jedzie ostro. Pod tym względem jest też niezły. Błyskawicznie znaleźliśmy się pod ambasadą. No i jak przewidziałem - awantura. Liczy sobie, każdego z nas, osobno. Dotychczas w Teheranie płaciliśmy za kurs. Zbiera się dookoła nas kilka osób. Dopytują się, o co tu chodzi? Wreszcie odjechał. Nie dostał, tyle ile chciał. Ale i tak za dużo. Dziś w ambasadzie niedziela. Nasz dyplomatyczny „high live” pluska się w baseniku na podwórzu ambasady. Proszę nie zapomninać, że jesteśmy w Teheranie. Jest lipiec i jest południe. Prawie godzinę grzebaliśmy się w piwnicy. Tu coś trzeba dopchnąć. Tam coś przywiązać i czas leci. Wynosimy cały ten majdan przed budynek ambasady. Pięć dużych plecaków, worów i dwa bębny. Jest druga. Za pół godziny odjeżdża minibus do Marzunabadu. Niewiele dzisiaj jeździ samochodów po ulicy Tacht-e-Jamshida. A jeszcze mniej taksówek, w dodatku bagażowych. Wprawdzie jest niedziela, ale nie muzułmańska. Niektórzy przystają. Niestety widok bagaży zmusza ich widocznie do dodania gazu. Staje wreszcie jeden. Niski, czerwony samochód. Do dworca już nie zdążymy. Może pojedzie do Marzunabadu, albo do Rudbarak. Wyciągam mapę Iranu. O, tu - pokazuję palcem – i to wszystko. Pięć osób, ten bagaż. Ile? Czterysta tomanów. Ho, ho, ho! To jest pięćdziesiąt kilka dolarów. Mowy nie ma! Na szczęście zainteresował się naszą dyskusją młody człowiek, znający angielski. Sześćdziesiąt tomanów - proponuję. Kierowca uśmiecha się dziwnie. Dwieście - z jego strony. Osiemdziesiąt – z mojej. Skończyliśmy na dziewięćdziesięciu. Coś tam jeszcze mówił o płaceniu za benzynę. My jednak o tym nie słyszeliśmy. I tak świetnie na tym zarabia. W tym kraju zarobić trzynaście dolarów w ciągu jednego dnia, to nie taka łatwa sprawa. Jedziemy. Po kilku minutach zatrzymuje go jakiś znajomy. Pyta się gdzie jedzie. Do Marzunabadu droga jest bardzo zła. Gestykuluje przy rozmowie, pokazując, że w drodze są dziury. Przez chwilę obawiamy się, że nasz kierowca ni zrezygnuje. Ale jednak jedziemy. Ale jeszcze nie w góry. Zatrzymujemy się w warsztacie samochodowym. Wymiana oleju. Robi to dwóch umorusanych podrostków. Pod sufitem wisi kolorowy portret szacha, wycięty z gazety. Mam na głowie kask używany na budowach. Ja go będę używał przy ewentualnej wspinaczce. Janusz i Jacek mają czapki. Te nakrycia to ze względu na słońce, które według dziewczyn, może nam zaszkodzić. Opuszczamy Teheran. Samochód pędzi autostradą na zachód. Kabina kierowcy jest na trzy osoby, razem z nim. Posiada z tyłu wydłużoną pakę, na której jadą nasze bety i męska trójka. Dziewczyny obok kierowcy. Na liczniku setka. Jeśli pojedziemy tak dalej, to przed wieczorem będziemy w Rudbarak. Pęd powietrza zrywa mi kask z głowy i muszę przytrzymywać go ręką. Niewiele było tej autostrady. Skończyła się po kilkunastu kilometrach. Szybkość samochodu od razu spadła. Wkładam okulary lodowcowe, bo w powietrzu latają małe kamyki. Karadaj. Pięćdziesiąt kilometrów od Teheranu. Do zbocza góry, tuż obok szosy, przylepione małe domki. Niewielki placyk i samochód skręca w prawo, w stronę północy. Obok szosy rosną platany. Góry rosną w oczach. Wjeżdżamy w Elburs. Obok drogi pojawia się śliczna rzeka. Śliczna, bo to strasznie miły widok płynącej, czystej wody, w tym wypalonym przez słońce kraju. Rzeka ma kolor jasno-niebieski i porośnięta jest po obu brzegach płaczącymi wierzbami i platanami. Tworzą razem z rzeką wąski, wijący się pasek soczystej zieleni, wśród wypalonych, brunatnych, kopulastych szczytów. Stajemy przed czajchaną. Słowo składające się z dwóch różnych. Czaj-herbata i chana. Chana, to chyba dom. Znaczy niby herbaciarnia, bo herbata jest tu zawsze. Ale to więcej, niż herbaciarnia. Raczej bufet, bo można coś zjeść. Kierowca zamawia sobie obiad. My tylko po coca-coli. Jest bardzo przyjemnie, chłodniej. Otaczają nas piękne góry, w które jedziemy. Wymieniam film w aparacie. Kierowca zjadł i zapędza nas do samochodu. Droga jest bardzo dobra. Zieleń, rzeka, czarne skały nad rzeką, brunatno-żółte zbocza i błyski słońca przez gałęzie, gdy jedziemy między drzewami. Barwny obraz, złożony z tych elementów przesuwa się przed oczami w miarę jak jedziemy w górę rzeki, w stronę Morza Kaspijskiego, leżącego za górami. Ciszę tego nastroju przerywa nagle dochodzący z przodu warkot spychacza. Stoimy. Przed nami kilka samochodów, a przed nimi dwa spychacze naprawiają drogę. Jak tak dalej będzie, to my do jutra nie dojedziemy. Po kilkunastu minutach jedziemy jednak dalej. Nasz samochód wznosi tumany kurzu. Mijamy wieś. Pudełeczka domków, otoczonych drzewami, porozrzucane są po stokach nad rzeką. A nad nimi góry. Ostre serpentyny. Na drodze żwir. Kurz i bębnienie kamyków po podwoziu. Gliniane pudełka domków zapadają się szybko w dół. Z przodu, po prawej stronie drogi widać wysoką zaporę wodną. Przed nami tunel. Obok niego posterunek policji. Prawie niedostrzegalny ruch jednego z policjantów i kierowca staje. Z jego twarzy można wyczytać, że czuje się niepewnie. Podchodzi do nich i coś pokornie zaczyna tłumaczyć. Policjanci są chyba pijani. Na stoliku, przy którym siedzą, stoi butelka i kilka szklanek. Jeden z nich celuje w drugiego małym browningiem. Kierowca wraca. Wszystko w porządku? Nie w porządku! Soldi, soldi - powtarza. Tu, trzeba dodać, że kierowca zna trochę słów włoskich. Widocznie miał do czynienia kiedyś z Włochami. Co chwilę częstuje nas tymi słowami. Soldi - w tym przypadku, oznacza karę. Dajemy mu dwadzieścia tomanów. To już czterdzieści, bo dwadzieścia już dostał w Teheranie na stacji benzynowej. Zapłacił i jedziemy. To była łapówka dla filarów władzy szacha. Przejeżdżamy tunel i przed naszymi oczami rozlewa się duży zbiornik wodny. Zbiornik byłby ładny, gdyby nie zupełny brak zieleni na jego brzegach. Środkiem wodnej tafli płynie motorówka, ciągnąc wodnego narciarza. Znowu jakaś wieś. Za zbiornikiem rzeka, która go napełniła, jest już coraz węższa. Mamy już pod sobą ze dwa kilometry do poziomu morza. Znów czajchana, ale przystajemy tylko na moment. Do Czalus jest już niedaleko. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów. Do Marzunabadu jeszcze bliżej. Słońce, w swojej wędrówce po niebie, jednak nie próżnuje i ma wyraźną ochotę niedługo nas opuścić. Nie zajedziemy przed wieczorem do Rudbarak. Droga coraz gorsza. Skończył się definitywnie asfalt. Którego kawałki, od czasu do czasu pojawiały się jeszcze na drodze. Kurz i kamienie. Rzeka zmalała do nędznego potoku i zniknęła gdzieś w dole. Nad drogą zwieszają się okapy - zwane gwarowo półtunelami. Kurz, bez przerwy kurz. Stoimy. Przed nami tunel. Obok wjazdu nieduży domek dozorcy tunelu. Na coś czekamy? Pewnie na przejazd samochodów z tamtej strony, bo tunel wydaje się za wąski. Brr, ale cholernie zimno i mokro. Marznę po raz pierwszy w Iranie. Wyżej już dziś raczej nie pojedziemy. Koniec tunelu i koniec pogody. Z dołu ciągną mokre mgły. Na stokach pojawiły się małe krzaczki. Jesteśmy po drugiej stronie gór. Dostaliśmy się pod wpływ Morza Kaspijskiego. Czajchana. Kierowca pije wodę, częstując Ryśkę i Elżbietę, które dyskretnie wylewają. Po kilku kilometrach następna czajchana. Tu będzie dłuższy postój. Jest chłodno i wyciągam skafander. Dziewczyny wychodzą z szoferki. Na nasz widok wybuchają śmiechem. Ale wy wyglądacie! Ryśka mówi do Jacka - rodzona matka by cię nie poznała. Ten wgląd spowodował ten piekielny kurz. Kierowca zdejmuje koło i zabiera się do czyszczenia hamulców. Właściciel herbaciarni zajęty jest pieczeniem szaszłyków. Kawałki mięsa, ponabijane na druty, skwiercząc, opiekają się nad ogniem z węgla drzewnego. Na stoku, powyżej nas pasie się stado owiec. Kierowca skończył z hamulcami i jedziemy dalej. Zbliża się wieczór. Szkoda, bo krajobraz jest ładny. Jedziemy w dół doliną rzeki. Nad drogą pojawiają się skały. Są coraz wyższe. Małe miasteczko, a może wieś. Żałuję nieco, że mam przez uprawianie wspinaczki trochę stępioną wyobraźnię. Bo gdyby tak nie było, mógłbym z czystym sumieniem napisać, że jedziemy nad bezdennymi przepaściami. Pod nami i nad nami setki metrów pionowej skały. I dalej w tym stylu… Chwila nieuwagi kierowcy i samochód wyląduje w potoku, kilkaset metrów niżej. Droga biegła, po wykutych w skale, szerokich półkach. W dole płynął potok. Miejsca były idealne do kręcenia filmów katastroficznych ze scenami, w których samochód spada w przepaść. Zrobiło się ciemno. Jedziemy teraz nad samym potokiem. W górze za nami, na tle skał widać poruszające się na różnych poziomach punkty świetlne. To nasza droga „nad przepaściami”, przebyta przez nas, przed chwilą. Dolina zwęża się coraz bardziej. Piękny przełom rzeki przez góry. Szacuję, że miejscami ściany skalne, zwisające się dosłownie nad drogą, mają po pięćset, sześć set metrów. Potem góry się rozsuwają na boki, oddalają od rzeki, maleją i daleko widać światła. To Marzunabad - niewielkie miasteczko. Zatrzymujemy się obok piekarni. Piekarze jeszcze pracują. Obok kilka sklepików, oświetlonych lampami gazowymi. Zastanawiamy się, czy kierowca pojedzie do Rudbarak. Stąd jest jeszcze ze dwadzieścia kilometrów a godzina jest późna – wpół do dziewiątej. Jedziemy, na szczęście dalej. Szybkość wzrasta. Dotychczas, zjeżdżając w dół, jechaliśmy bardzo wolno. Szybkość wzrasta do tego stopnia - że o mało nie wjechaliśmy w bramę koszar. Droga wiedzie ostrymi serpentynami w górę. Marzunabad zostaje szybko w dole. Niebo pełne gwiazd. Jest ciepło. Chłód został kilometr wyżej. Wiatr, wywołany ruchem samochodu, łuna nad Marzanabadem, gwiazdy, warkot motoru i szum kół na zakrętach - to nastrój tej jazdy. Jakaś przełęcz i teraz jedziemy w dół. W głębi przed nami, na górskich stokach, błyszczą światła wsi. Która jest naszym Rudbarakiem? Wjeżdżamy do jednej z nich. Później okazało się, że to było miasteczko Hasankif. Kierowca zatrzymuje się i pyta o benzynę. Tu nie ma stacji. Ale jest prywatna stacja benzynowa. Tą prywatną stacją jest właściciel kilku karnistrów. Płacimy z naszej kasy, już zmniejszonej, za dwadzieścia litrów. Jeszcze tylko kierowca spytał się kilka razy o dom pana Nagavi i jesteśmy na miejscu. Dajemy list polecający z IMF i bez słowa z naszym bagażem zostajemy umieszczeni w pokoju, którego całe umeblowanie stanowią dywany na podłodze. Honory gospodarza domu pełni - jak się domyślamy - syn pana Nagavi. Nagavi junior. A pełni je dobrze. Do pokoju zostaje wniesiona herbata, potem obrusik i ku naszej nieskrywanej radości - kolacja. Jemy kolację po „irańsku”. Jak ją określiliśmy. Składa się na nią - chleb irański „sangak” Coś w rodzaju naszych podpłomyków. Do tego jajka sadzone, cebula i jeszcze jakby rodzaj „kisłego mleka”. Miłośnicy Bułgarii znają go dobrze. Uzupełnia kolację nieodzowna herbata. Przysłowie, że uszy się trzęsą, można tu zastosować bez obawy. Budzą się co prawda w myśli uprzedzenia, byśmy tak szybko nie jedli, bo nie wypada. Albo zostawimy kawałek chleba? Eee, nie zostawiamy. Niewiele tego jest. Komuś się przypomniało, że na wschodzie zjedzenie wszystkiego oznacza, że gość jest głodny. Junior Nagavi z wyrozumiałym uśmiechem patrzy na naszą konsumpcję. Kierowca też nie próżnuje. Oprócz śniadania, to jeszcze dzisiaj nic nie mieliśmy w ustach, za wyjątkiem coca-coli. Do tego konserwy już się nam znudziły. Po kolacji rozpoczyna się dyskusja z kierowcą. Chodzi o ustalenie ceny za przejazd. Kierowca nie chce słyszeć o dziewięćdziesięciu tomanach, ustalonych w Teheranie. Żąda jeszcze do tego zapłacenia benzyny. I opłacenia mandatu drogowego - czyli, jak wspomniałem, łapówki dla policji szacha. Nagavi jest świadkiem, sędzią, a potem naszym stronnikiem w tym sporze. Kończy się na stu dziesięciu tomanach. Kosztowało nas to więc piętnaście dolarów. Trochę drogo! Ale znaleźliśmy się szybko i bez kłopotów w Rudbarak. Leżymy na śpiworach, rozłożonych na dywanach. Na oknie, osłoniętym gęstą siatką, pali się lampa gazowa. Lampa ta ma jeszcze tą zaletę że wydziela sporo ciepła i służy jako ogrzewanie w zimniejszych porach roku. Pokój jest zimny. Gliniane ściany domu pobielone są wapnem. W suficie jest mały otwór, na spaliny z lampy. Jacek ma trudności w jej zgaszeniu i pomaga mu kierowca, który śpi razem z nami. W ciszy nocnej słychać lekki szum potoku Sardab, płynącego niedaleko domu rodziny Nagavi. Jutro pójdziemy wzdłuż niego w górę. Umówiliśmy się z panem Nagavi, że chcemy wyjść o szóstej. Potrzebne nam będą trzy muły. Prosto i twardo jest na tych dywanach. Jakoś dziwnie się czuję. Uczucie powstałe z radości, że tu jesteśmy i z obawy - trudno to wyjaśnić dlaczego - co będzie dalej ? Zdjęcie Nasz samochód. Rysia, Elżbieta, Jacek(tyłem) i Janusz. Takie góry, jak w tle, bez śladu zieleni, towarzyszyły nam w czasie jazdy do góry. Zieleń pojawiała się tylko w zagłębieniach, świadczących, że czasem coś tu cieknie.
-
Dwudziesty pierwszy lipiec. Można było spać dłużej. Niestety się nie da. Słońce jest dość wysoko i zaczyna nieźle przypiekać. A jest godzina dopiero siódma. Dzisiaj jesteśmy na urlopie. W planie mamy basen, a po południu zwiedzanie Teheranu. Dzień należy rozpocząć od śniadania. Na śniadanie jemy zupę mleczną z naszego proszkowanego mleka i herbatę. Nie mamy apetytu. Nie jest najlepiej. Trzeba się będzie zmuszać, aby coś zjeść. Po śniadaniu panie zabierają się do robót domowych - czyli prania. Panowie kierują się zaś w stronę basenu. Leżymy we trójkę obok basenu, na śpiworze pod daszkiem z trzciny. Procedura - do basenu i pod daszek, aby wyschnąć i „apiać’(od nowa). Basen jest niewielki, woda niezbyt czysta. Usiłuję spisywać swoje wrażenia z minionych dni. Za duży to jednak wysiłek. Odkładam notes i obserwuję basen. Mamy na campingu międzynarodowe towarzystwo. Głównie Niemcy, potem mniej liczni Anglicy, Francuzi, no i my Polacy. Jeśli ktoś za hippisa uważa człowieka z długimi włosami. To tu są sami hippisi, nawet Jacek. Moi koledzy śpią. Tak jest najlepiej. Po prostu przespać ten cholerny, południowy upał. Gapię się na pręty trzciny na daszku, między którymi przedostają się pojedyncze promienie słońca, stojącego prawie w zenicie. Może ktoś pomyśleć, że się lenimy. Powinniśmy, zamiast leżeć nad basenem, uganiać się za egzotyką w Teheranie. Ja też tak myślałem, ale w Polsce. W tym upale traci się ochotę do czegokolwiek, z wyjątkiem chłodu i dobrej coca-coli. Żeby tak można było zwiedzać Teheran klimatyzowaną taksówką? No, może być zwykła. Tylko te pieniążki. Miasto jest zbyt obszerne, aby można go było zwiedzać. Spacerując. Plan na dzisiejsze popołudnie jest następujący. Uzyskanie informacji - skąd i kiedy odjeżdżają autobusy do Rudbarak i do Puluru, a potem zwiedzanie Teheranu. O trzeciej zabieramy się do gotowania herbaty. Na drugie danie będzie kiełbasa, też gotowana i to długo. Wczoraj wieczorem była długa dyskusja o jadzie kiełbasianym. Ktoś twierdził, że trzeba gotować, co najmniej pół godziny, aby zabić jad. Gotowaliśmy czterdzieści minut. Dzisiaj też gotujemy. Kiełbasa jest dobra. Ma swoisty zapach suszonej. Wisi w siatce na drzewie i zdążyła jeszcze podeschnąć. Największe obawy ma Elżbieta. Inna sprawa, że w tych okolicznościach, choroba któregoś z nas byłaby poważnym problemem. Kto by za to płacił? I to w dolarach. Nalewamy herbatę do baczków i zamoczywszy się pod prysznicem, wychodzimy na szosę. Stanie o tej porze na słońcu, przypomina stanie przy piecu martenowskim. Z tą różnicą, że tam żar leje się z boku, a tu z góry. Po pół godzinie jesteśmy na placu Gumruk. Najlepiej o informacje, jak dojechać do Rudbarak i Puluru, spytać na dworcu, z którego odjeżdżamy na camping. Nie, oni tu nie jeżdżą do Rudbarak, ewentualnie do Marzunabadu, albo do Czalus. Te miejscowości leżą niedaleko siebie. Jakiś Irańczyk rzuca nazwę - Iran Peyma(iranpejma) i prowadzi nas na ulicę. Zatrzymuje taksówkę, mówi do kierowcy Iran Peyma i jedziemy. Ta Iran Peyma to pewnie jakaś „linia autobusowa”- myślę sobie. Odbyło się to tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy się zapytać. Zatrzymujemy się przed budynkiem, który ma na frontonie napis Iran Peyma. Jesteśmy na ulicy Amir-e-Kabir, w bogatszej dzielnicy miasta. Bogatsza, niż nasza linia na camping, jest Iran Peyma. Poczekalnia z ławami obitymi skórą i jak zwykle z portretem szacha. Na podwórzu stoją bardziej okazałe autobusy. Nie, do Rudbarak nie mają autobusów. Do Czalus – owszem, tak. Do Rudbarak, to T.B.T.(tibiti) może jeździ. Znów nowa linia - myślę. A do Puluru? Niedaleko jest dworzec autobusowy, skąd jeżdżą do Puluru. Aha, a gdzie jest „tibiti”? Podajemy naszemu informatorowi plan miasta, na którym zaznacza krzyżykami miejsca odjazdu do Rudbarak i Puluru. T.B.T. jest na ulicy zaznaczonej krzyżykiem. Najpierw pójdziemy na tę ulicę. Z trudem, przy pomocy policjanta, znajdujemy mały kantorek. Siedzący w nim młody chłopak twierdzi, że jeżdżą do Puluru. Ale nie dzisiaj, tylko jutro o wpół do ósmej. Nieważne. Mamy więc ustalone, skąd można dojechać pod Demawend. Po wyjściu z kantorka spostrzegamy, że jesteśmy niedaleko od meczetu Sepahsalar. Meczet Sepahsalar, o którym, Franciszek Michalski w swojej książce „Wędrówki irańskie”, pisze: „W istocie meczet Sepahsalar jest wspaniałą budowlą, mało tego cudem orientalnej architektury. Monumentalny jego fronton, zwrócony do placu Baherastan obramiają dwa potężne minarety, ozdobione majolikowymi kaflami i kufickimi napisami rzadkiej piękności”. Przez wysoką, sklepioną bramę wchodzi się na wielkie podwórze meczetu. Na ścianach i sklepieniu oglądamy przepiękną barwną „kaszi”, w kolorze czarnym, białym, zielonym i niebieskim. Dalej pisze Michalski: „ Po śmierci fundatora ministra Sepahsalara, podobno otrutego na rozkaz ówczesnego szacha, budowla została do dziś nie wykończona”. Notatki autora książki pochodzą z okresu drugiej wojny światowej. Mamy okazję zobaczyć, jak to dziś wygląda. Jesteśmy więc w najciekawszej, z naszego punktu widzenia, budowli Teheranu. Ma sześć minaretów i przepiękną kopułę, wyłożoną podobnie jak minarety kolorowymi płytkami kaszi(kafelki z malowanego fajansu). Dominują kolory, jak na załączonym dalej zdjęciu. Stukamy do bramy. Może nas wpuszczą? Ta brama to arcydzieło sztuki kowalskiej. Prześliczna robota. Brama się uchyla i jesteśmy w przedsionku, skąd idzie się na dziedziniec meczetu. Obawiamy się, czy wpuszczą nasze panie. Nikt jednak nie protestuje. Wita nas dwójka. Jeden stary, drugi młody. Gdzie chcemy iść? Na dziedziniec, czy wyżej? Oczywiście wyżej. Nie często przecież zdarza się okazja połażenia po meczecie. Wychodzimy na dach, spacerujemy po małych kopułkach, stanowiących dachy leżących niżej pomieszczeń. Na nami tylko minarety i kopuła. Z bliska widać, że brakuje w niej kilku płytek. Patrzymy w dół na dziedziniec z pięknymi piniami, między którymi błyszczy w zapadającym zmroku woda, do rytualnych ablucji. W ręce mam dwa aparaty fotograficzne. Jeden z filmem czarno-białym, drugi z kolorowymi przeźroczami. Do tego światłomierz. Wszystko to plączę się między rękami. Marzę o chwili, kiedy będę mógł usiąść przy jakimś fragmencie architektury, popatrzeć, zastanowić się chwilę. Niestety, bardzo rzadko to się zdarza. Ciągle brakuje czasu, a tyle chce się zobaczyć. Nasz przewodnik-młodszy z dwójki- też jest zapalony. Czy chcemy wyjść na minaret? Wspaniale! Ledwo się można przecisnąć, po krętych, zakurzonych schodkach i to w zupełnych ciemnościach. Ryśka się boi. Przewodnik zostawia nas samych na górze, zachęcając do fotografowania. Co za piękny widok! Dokoła nas morze niskich domów. Znajdujemy się w uboższej dzielnicy Teheranu. Nieco dalej widać i wyższe domy. To centrum tego miasta. Zachodzi słońce, oświetlając je ostatnimi promieniami i wznoszące się półkoliście nad nimi szczyty Elbursu. Robię jeszcze przeźrocze roztaczającej się panoramy. Pod nami mamy, pyszniącą się swoimi barwami, kopułę meczetu. Nad miastem unosi się przedwieczorna mgiełka. Następuje kolejna seria zdjęć, jedyny precyzyjny świadek tej uroczej panoramy. Pojawia się z powrotem nasz przewodnik. Pytamy, gdzie jest w mieście pałac szacha. Pokazuje nam parlament, pałac i jeszcze jakieś inne ważne budynki. Schodzimy niżej. Jestem ciekaw, gdzie on nas jeszcze zaprowadzi. Zastanawiam się, ile to nas będzie kosztowało. Trudno z tymi paroma dolarami, jakie mamy, nie myśleć o tej sprawie. Idziemy po dużym dachu, wyglądającym jak pole usiane regularnie kopczykami kretów, tylko w odpowiednio większej skali. To kopułki dachu sali czterdziestu kolumn. Jest ciemno, ale od czego jest światło elektryczne. Sala jest w remoncie. Po nim sala będzie wyłożona cała alabastrem. Na razie w lekko zielonkawym kolorze jest wyłożony mihrab. Na jego lewej stronie jest duża brunatna plama. Przewodnik zwraca nam uwagę, że plama przedstawia Europę i Azję. I rzeczywiście, widać jakby zarys Skandynawii. Można się domyślić nawet gdzie jest Iran. Oglądamy od spodu kopułę. Bardzo to wszystko ładne. Szkoda, że zapadł zmrok, z którym nawet światło elektryczne nie bardzo sobie radzi. Z ust przewodnika płynie potok informacji. Tu w meczecie mieści się Wydział Teologiczny Uniwersytetu Teherańskiego. Czyli szkoła muzułmańska-Medresa. Przedstawia nam jednego z nauczycieli tego wydziału, z wykształcenia filozofa-jak podkreśla. Nazwisko jego uleciało mi z pamięci. Uśmiechamy się do siebie mile-cóż nam pozostaje? Po dziedzińcu spacerują elewi w białych turbanach na głowie. Zegar nad bramą, po przeciwnej stronie dziedzińca, wskazuje godzinę taką, jaka jest w Mekce. Żegnamy się, płacąc czterdzieści rialsów. Wydaje nam się, że przewodnik zasłużył na więcej. Po wyjściu na ulicę, przypominam sobie, że zostawiłem w kantorku, tam gdzie pytaliśmy się o autobus do Peluru, pożyczony w Krakowie od pana K.C. plan Teheranu,. Wracamy tam z powrotem. Zamknięty. Nic się nie stało, mamy drugi od sekretarza ambasady. Paniom się chce bardzo pić. Nam też. Nogi nas już solidnie bolą. Obok meczetu jest mały barek. Zamawiamy coca-colę, sok pomarańczowy i jakiś napój o nazwie „7UP”. Cola jest z lodu i jest świetna. Za barem siedzi dwóch młodych barmanów, spoglądających na nas przyjaźnie. Nad nimi kiczowaty, w jaskrawych kolorach portret szacha z żoną. Na kolanach trzymają swoje dziatki. Pijemy małymi łyczkami, aby nie przeziębić gardeł. Dalszy ciąg tego wieczoru nie był interesujący, ale za to bardzo nas zmęczył. W „tibiti” nam powiedziano, że P.M.T.(piemti) jeździ do Rudbarak. Jeszcze jedna linia! Piemti z kolei, że Iran Peyma. Kółeczko się więc zamknęło. Nic więcej nie załatwimy. Pojedziemy więc do Marzunabadu, albo Czalus, a stamtąd spróbujemy się jakoś dostać do Rudbarak. Po dłuższym spacerze znaleźliśmy się na placu Gumruk. Zaczyna się znana kołomyjka z dopytywaniem się o autobus do campingu. W pewnym momencie wpada nam do głowy myśl, aby się nie pytać o camping, podając jego angielskie brzmienie – „kemping”, tylko o Gol-e-Sahra(golesachra). Tekst angielski na ulotce głosi - camping, caravansite in Teheran at Gol-e-Sahra. The Flower of the Desert. Kwiat pustyni, piękna nazwa. Riposta, kogoś z dyskutującego dookoła nas tłumiku, jest błyskawiczna. Prowadzi nas, bez dalszych dyskusji do właściwego autobusu. Zapomniałem dodać , że tu autobusy nie mają żadnych tablic, z których korzystanie ze względu na „robaczki” i tak byłoby wątpliwe. Wszystko odbywa się na przysłowiową „gębę”. Na campingu ten sam ceremoniał, co wczoraj. Uzupełnianie wody w organizmie dużo ilością herbaty, jakaś zupa, prysznic. I znajome baranki na niebie. Objaśnienia zdjęć(w kolejności zamieszczania) 1. Wejście do meczetu Sepahsalar 2. Kopuła meczetu 3. Minarety meczetu 4. Szkoła muzułmańska - Medresa 5. Panorama Teheranu wykonana z minaretu. Na pierwszym planie wieżyczka sąsiedniego minaretu
- 5 komentarzy
-
- 6
-
- rudbarak
- meczet sepahsalar
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami: