Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'morze aralskie' .
-
Post 2 Kijów, Taszkient, Termez Dwudziestego lipca Rano wita nas Kijów. Udaje nam się załatwić bilety lotnicze na następny dzień, na godzinę dziewiątą pięćdziesiąt pięć do Taszkientu. Dalszy czas upływa nam na próbach otrzymania biletów do Duszanbe. Z Duszanbe jest stosunkowo blisko do Termezu. Duszanbe to końcowy etap trzydniowej podróży koleją z Moskwy przez Taszkient i Termez. Wystarczyło się stąd cofnąć się pociągiem sześćset kilometrów do Termezu. Znaleźlibyśmy się jeszcze szybciej w Termezie, niż przez Taszkient. Mieliśmy cały wolny dzień prze sobą. Zrobiliśmy sobie we trójkę(z Januszem i Elżbietą) przejażdżkę, czy „przelotkę” wodolotem po Dnieprze. Rzeka była szeroka i głęboka. Szczególnie ładnie wyglądała z wody panorama miasta, ze złoconymi kopułami cerkwi. Później zwiedzaliśmy jedną z nich. Po południu znowu próbujemy „lecieć” do Duszanbe o dziewiętnastej zero pięć. Jedziemy wszyscy taksówkami na lotnisko, które znajduje się prawie czterdzieści kilometrów od Kijowa. Na samolot nie zdążamy i rezultacie lądujemy, tym razem w hotelu, obok lotniska. Na szczęście noc kosztuje nas dość tanio - jedynie pięć rubli od łebka. 21.07 Rano lecimy jednak tylko do Taszkientu. Jako cudzoziemców obsługuje nas oddzielnie „Inturist”. Lecimy jak wipy w pierwszej klasie, obok kabiny pilotów. Ruch na lotnisku jest duży. Samoloty startują co parę minut. Nasz szybko idzie w górę. Podziwiam piękny widok olbrzymich obłoków, przez które przebija się maszyna, lecąc ukośnie do góry. Samolot wzbija się na jedenaście kilometrów i wyrównuje lot. Kapitan przez głośnik podaje pasażerom, że lecimy z szybkością dziewięćset kilometrów na godzinę. Temperatura na zewnątrz wynosi minus czterdzieści osiem stopni. Obserwuję teren pod samolotem. W pewnym momencie rozpoznaję, że samolot leci nad deltą Wołgi. Z góry jest widoczna niezliczona liczba odnóg tej wielkiej rzeki. U ujścia Wołgi do Morza Kaspijskiego leży miasto Astrachań. Plącze mi się po głowie, z czego jest mi on znany. Zdaje mi się, że głównie z wyjątkowego zestawu chorób wenerycznych. Położony u ujścia tej wielkiej, żeglownej rzeki do Morza Kaspijskiego, leży na styku północ-południe, oraz Europa - Azja. Ruch ludzki jest tu więc duży. Południowy skraj tego morza to już jest Iran. Znam z Januszem i Elżbietą ten rejon z pobytu w Iranie. Samolot mija deltę i potem jest już tylko pod nami szara, bez śladu roślinności, pustynia. Z góry widać było czasem tylko jakieś jeziora. Wiedziałem z atlasu, że są słone. Gdzieś tam, bardziej na południu wysychało Morze Aralskie, pozbawiane dostatecznej ilości dopływanej wody. Władza radziecka skierowała dużą część wód jego dopływów Amu i Syr-darii do nawadniania pól bawełny. Kapitan podaje, że w Taszkiencie jest plus trzydzieści stopni. Na nogach mam ciężkie, podwójne górskie buty. Jeszcze z Hindukuszu. Ubrani wszyscy jesteśmy też raczej ciepło. Pasażerów się nie waży przy odprawie, Więc nie trzeba płacić, za zaoszczędzony w ten sposób bagaż. Jest to normalna praktyka na lotniskach. A i do kieszeni można coś ciężkiego włożyć. Nie mówiąc o bagażu podręcznym w małej siatce zabieranym do kabiny. Który zdaje się nie powinien przekraczać pięciu kilogramów. A pod którym niektórzy aż się uginają. Wieczorem jedziemy pociągiem do Termezu nad Amudarią. Za tą rzeką czeka już nas Afganistan. 22.07 Tą trasą już jechaliśmy trzy lata temu. Pociąg jedzie przez pustynię. Gorąco. W Termezie jesteśmy rano. I znowu kwaterujemy się, w znanym z wyprawy w Hindukusz , jedynym w tym mieście, hotelu Szark. To miasto jest otoczone pustynią. Nie ma w nim absolutnie nic atrakcyjnego. Zresztą jest to ściśle strzeżona strefa nadgraniczna z krajem kapitalistycznym. Wieczorem w hotelowej restauracji jemy szaszłyki i pijemy bardzo mocne, słodkie wino. Siedzący obok Uzbecy częstują nas wódką. Po powrocie do pokoju, gdzie wszyscy razem śpimy, nieprzyjemna dyskusja. Wszyscy są okropnie drażliwi. Rysiek przychodzi zawiany. Rozrabia trochę po hotelu. Noc jest okropna. Nie mogę zasnąć. Gorąco i wieje suchy, ciepły, pustynny wiatr.
-
- 1
-
- kijów
- delta wołgi
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Post 5 Jedziemy w Hindukusz Bębny zostały zapakowane. Średnio każdy ważył 33 kilogramy. W nich spis zawartości. Wszystko to co zabieramy, zapakowane w ten sposób, że stracenie jednego, czy kilku bębnów nie rozłoży wyprawy. Zostały zaplombowane przez celników. Mieliśmy ich trzydzieści. Każdy z napisami, jaki jest cel wyprawy. Bębnów nie wolno rzucać! Każdy z nas dostał od Jurka, powielony słownik z języka „farsi” na polski. Tym językiem rozmawiają w Afganistanie i rozmawiali w Iranie. Autorstwa Bolesława Chwaścińskiego. Na początku dedykacja -„kol. Staszkowi Bielowi z myślą o wspólnej wyprawie, B. Chwaściński 16.III.1960”. Słownik mi już blaknie. Odbity z kalki i wywołany w amoniaku. Jechaliśmy pociągiem z Krakowa do Warszawy i dalej do Moskwy. Do Moskwy przyjechaliśmy rano. Odjazd do Termezu, z dworca kazańskiego, nastąpił pod wieczór. Pociąg jechał do Duszanbe w Uzbekistanie, przez Termez. Jechał najpierw na wschód, w kierunku Uralu. A potem skręcił na południe. Za oknem przesuwała się kołchozowa Rosja. Patrzyłem, od rana przez okno wagonu, na przesuwający się krajobraz. Mijaliśmy wsie z kolorowymi, małymi, drewnianymi domkami. Między którymi biegła szeroka, zakurzona wiejska ulica. Mijaliśmy pola i laski. W których rosły białe brzozy. Pociąg się nie spieszył. Jechaliśmy w wagonie sypialnym. Każdy miał miejsce do spania, na własnej pościeli. Przedziały były otwarte. Na cztery „łóżka”. To nie był luksus w drodze do Iranu. Tu jechał zwykły radziecki człowiek. Z własnym wyżywieniem. Konduktor na zamówienie pichcił herbatę w samowarze. Kolejnego dnia jechaliśmy przez Kazachstan. Za oknem, jak sięgnąć wzrokiem, było płasko, czasem pojawiło się jakieś zafalowanie terenu. Trawa już rudziała. Jechaliśmy przez stepy. W różnych kierunkach biegły ślady opon. Pusto, żadnych domów, czy drzewek. Tylko ta trawa.. Czasem mignął stojący przy torze mały budynek. Wokół nie było innych domów. Linia była jednotorowa. Na łukach, wystawiałem głowę za okno, patrząc na wijący się długi wąż wagonów. Patrzyłem na te stepy i na myśl mi przychodzili nasi rodacy, których tu kiedyś wywieziono. I których dużo jeszcze tu żyje. Koledzy znający już tą trasę, poinformowali nas, że jak się zbliżymy do Morza Aralskiego, to w wagonach pojawią się ryby. I rzeczywiście, na jakiejś stacji, do wagonów weszło sporo osób z pęczkami wędzonych ryb. Wiszących na drucie, za skrzela. Wagon zapachniał. Widocznie wtedy jeszcze istniało Morze Aralskie. Termez Przyjechaliśmy po dwu i pół dniach do Termezu. Pociąg jechał jeszcze dalej, do niedalekiego Duszanbe. Byliśmy w Uzbekistanie. Czekała nas tu niemiła niespodzianka. Bębny nie przyjechały naszym pociągiem z Moskwy. Gdzie one są i kiedy przyjadą? Związek Radziecki jest bardzo duży. W Termezie się nie dowiemy, co się z nimi dzieje Na razie zakwaterowaliśmy się w jedynym hotelu w tym mieście. Hotel „Szark” z zewnątrz wyglądał nawet przyzwoicie. Ale do spania, w dziewiątkę, mieliśmy jeden duży pokój. Byliśmy już sporo na południu. Było bardzo gorąco. Na łóżkiem miałem mały termometr. W nocy wskazywał 32 stopnie. W dzień znacznie więcej. Hotel był z restauracją, ale siku się robiło na zewnątrz. W malutkim budyneczku, gdzie byla dziura w posadce. Teren wokół Termezu to prawie pustynia Siedzielismy w tym hotelu. Pytając na stacji o los bębnów. Pewnie były, gdzieś tam, w ZSSR. Może nawet jeszcze w Moskwie. A może jechały pociągiem w naszą stronę. A może jakiś Wania, wysłał je, przez pomyłkę, do Irkucka lub Władywostoku. Wszystko było możliwe. Na miejscowej stacji nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Co robić? Tak czekać, że kiedyś przyjadą. Pytać codziennie, czy już są? Czas płynie. Mamy urlopy z pracy. Bez tego bagażu wszystko inne przestało mieć sens. Prawie roczny wysiłek grupy ludzi poszedłby na darmo. W Związku Radzieckim nie było książek telefonicznych. Zresztą miejscowa centrala nie połączyłaby z wybranym numerem. Jedyną nadzieją była polska ambasada w Moskwie. Jak się z nią połączymy, to może tam, na miejscu u kolejarzy, coś się dowiedzą. Popchną sprawę do przodu. Nikt nie zlekceważy telefonu z ambasady. Ale nie mamy numeru. A zresztą gdyby nawet był, to nie połączą nas z nimi. Doświadczenie kierownictwa było bezcenne. Należy się udać do miejscowego sekretarza partii. I przedstawić sprawę. Kierownik i drugi kolega, najlepiej znający rosyjski, przedstawili sprawę wyprawy. Centrala telefoniczna połączy nas z ambasadą. I rozmawialiśmy. Będą interweniować! Jest więc nadzieja, że bębny przyjadą. Ale dokładnie kiedy, to dalej nie było wiadomo. Jurek postanawił, że szkoda tracić czasu bezczynnie. Kilkadziesiąt kilometrów od nas, za Amudarią w Afganistanie już zaczyna się Hindukusz. Jakieś jego długie ramiona sięgają, aż tak blisko, nad pustynną równinę nad rzeką. Hindukusz w tym rejonie to jeszcze niewysokie góry. Skaliste, wapienne. Przecięte licznymi dolinkami. Suche góry. Ale mogą w nich być jaskinie. Które się tworzą w wapieniu. To są znane zjawiska krasowe. Klub Wysokogórski to także taternicy jaskiniowi, grotołazi. Niektórzy, jak mój szwagier Paweł, to dwu-dyscyplinowcy. Podziemni i nadziemni. Sprzęt jest prawie taki sam, jeśli chodzi o wspinanie, czy zjazdy. Odkrycie jaskini, czy też jej „pogłębienie”, albo rozszerzenie w poziomie, to marzenie każdego taternika jaskiniowego. Więc gdyby jakąś taką dziurę odkryć, w tym wapiennym Hindukuszu, to byłby mały sukces. Koledzy z Klubu Wysokogórskiego mogliby zacząć ją penetrować. Nigdy nie wiadomo z góry, co się za tym kryje. Może dziesiątki kilometrów korytarzy. I dla turystyki wspaniałe stalaktyty, stalagmity i stalagnaty. Pojedziemy w kilku za Amudarię i spenetrujemy obszar w pobliżu małej rzeczki, która płynąc, gdzieś z dalszych miejsc w Hindukuszu, przecina ostatnie skały na swej drodze do Amudarii, tworząc przełom. Jurek go zna. Jechał tam, już nie jeden raz. Za tym przełomem, przeprowadzimy rekonesans w poszukiwaniu jaskiń. Czekając na przyjazd kolegów, w wynajętym samochodzie z cennymi bębnami. Jestem w tej grupce, czteroosobowej. To coś nowego, zamiast siedzieć w Termezie. Nieznośny upał. W knajpie trzeba było płacić. Wóda była. Miejscowi nawet zapraszali na kielicha. Nie zdradzę, ale jeden z kolegów miał na to ochotę. Miasteczko, gdzie dokoła jest tylko pustynia. Zresztą włóczenie się po ZSSR nie było mile widziane. Zdjęcie Hotel „Szark” w Termezie
-
- 4
-
- kołchozy
- kazachstan
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami: