Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'manali' .
-
Post 9 Himalaje Czwartego sierpnia Rano jesteśmy w Chandigarth. Miasto jest popisem słynnego architekta francuskiego – pana Le Corboussier. Francuz, na zamówienie rządu Indii, zaprojektował na pustym miejscu całe miasto od nowa. Ulice, domy – dosłownie wszystko. Powstało miasto, jak na Indie, przestrzenne. Domy z czerwonej cegły, bez tynku. Nawiązujące, podobno w swoim rozwiązaniu, do stylu indyjskiegoi. Robimy sobie mały spacer. Widać te domy w zieleni. Gdybym nie wiedział, że to pan Le Corboussier jest autorem projektu, to powiedziałbym, że to bardziej porządny, indyjski dom. Ale ja nie znam się na architekturze. Niestety nie mamy czasu na włóczenie się po mieście i oglądanie go szczegółowo. ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Notka! Po powrocie z Indii przeczytałem później w książce - „25 tysięcy kilometrów przez Indie”, Janina Woźnicka i Andrzej Rytel – 1986 r - o ciekawej historii tego miasta, dla nas Polaków. W 1947 roku rząd Indii ogłosił przetarg na projekt stolicy Pendżabu, która miała być położona u stóp łańcucha Sziwalik. Wygrał pracujący w Ameryce polski architekt Maciej Nowicki. Po jego tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej, budowę powierzono panu Le Corboussier. ___________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Wsiadamy do autobusu i wyruszamy wreszcie w najwyższe góry świata, w Himalaje. Gdzieś tam są te gór,y daleko jeszcze przed nami. To jest zawsze moment pewnej ekscytacji, jak przed nieznanym. Jak one wyglądają? Na razie było zupełnie płasko. Równina. Autobus przejeżdżał przez małe miasteczka. Na głową wisiały pełne deszczu, ciemne monsunowe chmury. Tylko w stronę gór, na horyzoncie widać było jaśniejszy pas. Przez te grube chmury było dosyć ciemno, mimo pełni dnia. I wszędzie było bardzo zielono. Po około stu kilometrach jazdy pojawiły się przed nami pagórki. Wysokie, tak na pierwszy rzut oka, jak nasze Beskidy. U nas byłyby to góry, a tu tylko wzgórza. Rosły na nich palmy i figowce. Do prawdziwie wysokich gór było jeszcze setki kilometrów. Droga zaczęła się piąć serpentynami w górę. Zniknęliśmy we mgle. Zjeżdżając do doliny, wyłoniliśmy się z niej. Stoki, dookoła nas, były już bardzo strome. Porośnięte gęstym lasem, składającym się z drzew, podobnych do sosen – cedrów himalajskich, drzew palmowych, olbrzymich kaktusów, wielkości sporego drzewka. Od czasu do czasu autobus zatrzymywał się w miejscach, gdzie można było coś zjeść i się napić. Były to typowe dla Indii „bufety” w rodzaju dużego jakby dyrektorskiego biurka, na którym w dużych misach grzało się mleko bawolic, piekło w oleju małe placki, czy gotowało wodę dla przyrządzania herbaty z mlekiem. Można też tu było kupić różnego rodzaju małe ciasteczka, o różnych kształtach. Pieczone na oleju i słone. Może też z dodatkiem papryki. Bardzo wygodny sposób żywienia się w czasie podróży. Wszystko widać, wszystko ciepłe i świeże. A dla nas bezpieczne, bo ciągle się obawiamy zjedzenia czegoś nieświeżego, po którym zaczną się problemy z żołądkiem. Góry przed nami rosną coraz wyżej. Ciągle są jeszcze bardzo mocno porośnięte zielonią. Ale wysoko nad lasem pojawiły się też pierwsze skaliste szczyty. To już były góry o wysokości Alp. Droga wiodła, prawie bez przerwy wąskimi półeczkami, wyciętymi na bardzo stromych zboczach, albo nawet skalistych ścianach. Indyjski autobus jest mały, siedzenia są węższe, dostosowane do średnio mniejszych i szczuplejszych od Europejczyka, Hindusów. Kierowca operował boso pedałami. Kuriozalnie wyglądała w nim dźwignia zmiany biegów. Sterczała ze skrzyni biegów pod podłogą, obok kierowcy i sięgała mu na wysokość kierownicy.Była długa i dziwnie pokręcona. Autobusy miały z tyłu napisy „horn please”- proszę trąbić. Należy trąbić, bo wyminięcie było możliwe tylko na spotykanych od czasu do czasu mijankach. Siedziałem od strony zewnętrznej autobusu i nie mogłem dostrzec drogi. Ginęła pod autobusem. Za to dobrze była widoczna głęboko w dole spieniona rzeka Beas. Mijamy kolejne miejscowości - Bilaspur, Satlej i Mandi. Ta ostatnia była dość dużym miasteczkiem. Za Mandi droga biegła w takiej ekspozycji, że nie umywały się do niej galerie nad rzeką Kokczą w Afganistanie, które wydawały mi się bardzo eksponowane, mówiąc prościej - przepaściste. Rzeka Beas, wzdłuż której jechaliśmy, przerzynała się przez przedgórze Himalajów(pasmo Sziwalik) niesamowicie głębokim przełomem. Ściany skalne miały setki metrów wysokości i nieraz w ich środku, na wyciętej półce biegła nasza droga. Pod naszym autobusem było czasem sto, dwieście metrów pionowej skały i rzeka. A nad drogą sterczały niesamowicie kruche bloki. Wydawało się, że to wszystko może w każdej chwili runąć w dół. Mamy dłuższy postój w kolejnej miejscowości. Droga zeszła już do poziomu rzeki i nie jest już tak eksponowana. Zmieniły się typy ludzkie wokół nas. Coraz więcej jest twarzy o rysach tybetańskich. Dojechaliśmy do dużej miejscowości wczasowej – Kulu. Niedaleko stąd jest Shimla, gdzie wicekrólowie Indii przenosili się z Dehli w czasie letnich upałów. Zrobiło się ciemno. Autobus co chwila staje, ktoś wsiada, albo wysiada. Wreszcie docieramy do celu dzisiejszej podróży, do Manali. Jesteśmy na wysokości dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Powyżej naszego Kasprowego. Zaczepiają nas hotelarze. Za sześć rupii, czyli nieco powyżej połowy dolara, rozkładamy się w hotelu. Brudas w łazience poluje na jakiegoś ogromnego pająka, Może być jadowity. Wezwany właściciel hotelu stwierdził, że ten pająk nie jest, aż tak groźny. Ale nie wyglądał sympatycznie. Za dużo naczytałem się w literaturze podróżniczej o jadowitych pająkach. Głównie o Czarnej Wdowie, ale też i o innych, których ukąszenie powodowało, że aby przeżyć, należało sobie natychmiast wstrzyknąć surowicę. Noszoną w strzykawce przy sobie. Można się wreszcie będzie wyspać. Jest chłodno. 5.08 Rano leje. Wymieniam pieniądze w banku a potem robię dla wszystkich zakupy. Jemy wreszcie od wielu dni porządne śniadanie. Leje bez przerwy. Gór zupełnie nie widać. Będzie dobrze, jeśli je zobaczymy. Monsun znad Zatoki Bengalskiej Oceanu Indyjskiego opanował Indie i oparł się o Himalaje. Być w Himalajach i nie zobaczyć ośnieżonych szczytów to byłoby naprawdę głupio. Manali wygląda tak, jakby się siedziało gdzieś wyżej u nas w górach. W jakimś bardzo odległym porównaniu, na przykład na Hali Gąsienicowej, bo dokoła jest rzadki las wyżej zielone stoki nad którymi sterczą wysoko skaliste szczyty. Tylko jest cieplej i są liczne domy. Nastrój wyprawy jest dość ponury. Wszyscy z wyjątkiem Brudasa czujemy się oszukani. Tyle wysiłków, kosztów a tu deszcz i mgła. Najwyższych gór świata zupełnie nie widzimy. Mamy tylko świadomość, że znajdujemy się u ich stóp. Dowiedzieliśmy się, że w mieście jest grupa Japończyków. Odwiedzamy ich i okazuje się, że jest to trzydzieści cztery osoby, w tym dwóch alpinistów. Pokazują nam mapę gór(graniówkę) za rzeką Chandra(Czandra). Nasza uwaga skupia się na informacji, że im bardziej na północ, to pogoda powinna być lepsza, bo monsun tam słabiej dociera. Rozmawiamy wieczorem z dwójką Niemców, którzy przyszli z Leh w dolinie Indusu. Twierdzą, że za przełęczą Rothang(3970 m) pogoda się poprawia i że czym dalej na północ w stronę Tybetu, to jest coraz lepsza. Mamy dwie możliwości – albo działać w grupie Parvati, a jak się okaże, że to z powodu pogody jest to niemożliwe, to dążyć na północ do Leh, do doliny Indusu. I po drodze spróbować wyjść na jakiś sześciotysięcznik. 6.08 Można się było załamać, rano znowu leje. Po śniadaniu spacerujemy po Manali. Rosną tu drzewa znane z naszego klimatu, na przykład buki. Niżej, w okolicy Kulu, rosną sady jabłoniowe. Okolica jest znana w Indiach z produkcji jabłek. Mamy do zakupienia cukier, chleb, benzynę i inne rzeczy. Brudas, najbardziej obyty z nas, nawiązuje kontakt ze sklepikarzem. Kupi od nas rzeczy zbędne. Musimy sobie ulżyć w tych górach. Zima w Manali jest śnieżna. Cenią tu więc kurtki, czy obuwie takie, jak nasze pionierki. Okazało się, że są bardzo poważne kłopoty z benzyną. Droga do Manali była zablokowana przez dwa tygodnie i nie było benzynyw całym mieście. Potrzebnej nam do naszych prymusów-Juvli. Dość korzystnie sprzedaliśmy zbędne ciuchy. Nawet mój zegarek poszedł za pięć i pół dolara. Wyraźnie podreperowałem swoje konto dewizowe. Po południu zwiedzamy buddyjską stupę. W środku znajduje się duży młyn modlitewny, obracany przez małe dzieci. Na ścianach freski o treści trudnej dla mnie do odgadnięcia. Z wieżyczki zwieszają się sznurki, na których zawieszone są małe dzwonki. Ludność w tych okolicach jest w bardzo dużej części tybetańska. Podobno gdzieś tu w Himalajach ma siedzibę Dalaj Lama. Kręci się tu dużo mnichów buddyjskich. Interesujący ludzie. Chodzą sobie w swoich buraczkowych szatach i sandałach, z gładko ogoloną głową. Ciągle uśmiechnięci. Kobiety naszą na plecach małe dzieci. A tak w ogóle, to dzieci jest tu bardzo dużo, maleńkie, większe. Trochę większe mają deseczki z jakimiś znakami. Może tabliczki do mnożenia używane w miejscowej szkole. Styl domów jest już tybetański. Potem zwiedzamy drugą świątynię buddyjską. Po zdjęciu butów wchodzimy do środka. Za dużą szybą szereg ogromnych postaci Buddy. Wszystkie bardzo kolorowe. Przed szybą palą się w maleńkich lichtarzykach świeczki. Na półce stoją małe miedziane czarki. Przed „ołtarzem”, bo tak to miejsce można było określić, leżą na tacy jabłka. Są to dary wiernych. Leżą tu też instrumenty muzyczne-dzwonki i bęben. Podobno nabożeństwo odbywa się z dużym „hałasem”. Z benzyną są jednak poważne kłopoty. Bez benzyny nie pojedziemy dalej, bo na czymś musimy gotować. Juvel nieźle działa, ale jest kapryśny przy zapalaniu i nie lubi wiatru. Sprawa się rozwiązuje z pomocą dwóch miejscowych sklepikarzy, którzy liczą na interes z nami po powrocie z gór. I benzynę zdobywamy. Wieczorem jeszcze jedna wizyta u Japończyków. Od których dostajemy bezcenną mapę terenu, na północ od rzeki Czandry. Aby uczcić pomyślne rozwiązanie problemów, udajemy się wieczorem do którejś z miejscowych „restauracji”. W pierwszej, do której wchodzimy menu jest imponujące. Jest w nim nawet piesek Chow-Chow. Chiński rarytas. Decyduję się na tą specjalność. Mam, rzadką przecież, okazję spróbować egzotycznej potrawy. I do tego takiej znanej! Niestety psina była tylko w menu, a nie w rzeczywistości. Kolacja skończyła w innym miejscu się na pierożkach. To miejscowa specjalność. Ciasto było, jak ciasto, ale jego nadzienie! Miałem już sporą wprawę, jeśli chodzi o ostre przyprawy. Węgierskie, najostrzejsze, znane z opowiadań rodaków, są poprostu mdłe w porównaniu z indyjskimi. Ale te pierożki, to już była przesada. Co za piekielny ogień w buzi! Nieco pomagało pół szklaneczki wódki ryżowej, w kolorze cieniutkiego mleka. Czułem, że nie brak jej było procentów. Zdjęcia: Monsun. Wyjechaliśmy z Chandigarth. Jedziemy w kierunku najwyższych gór świata. Gdzieś tam są za kilkaset kilometrów. Na razie jest zupełnie płasko. Nad głową wiszą ciężkie monsunowe chmury. Z których co pewien czas spadają potoki wody Wjechaliśmy w pierwsze himalajskie wzgórza, wielkości naszych Beskidów. Płaska równina subkontynentu pozostała za nami. Droga na galeryjce. Jedziemy do Manali doliną rzeki Beas. W miarę wznoszenia się w górę(do 2000 m w Manali) z nisko położonej równiny, dolina rzeki, przedzierającej się przez przegórza himalajskie Sziwalik, tworzyła miejscami przełomy, z bardzo stromymi stokami(ścianami skalnymi). W takim terenie drogę poprowadzono na galeryjkach wykutych w skale. Taka galeryjka jest słabo widoczna w tle, na zboczu. Z powodu ciepłego i bardzo wilgotnego klimatu, nawet bardzo strome zbocza były porośnięte gęstą roślinnością. Bufet. Takie bufety były spotykane w całych Indiach. Do dyspozycji była herbata z mlekiem(bawolic), kawa. Małe świeże placuszki, ciastka, smażone na oleju. Ciastka wszystkie pikantne(nawet bardzo). Jabłonie. Zdjęcie jest zrobione w okolicy Manali. Dolina rzeki Beas, niżej w rejonie Kulu, znana jest z sadów jabłoniowych. Klimat tutaj jest zbliżony do naszych Bałkanów. Na zdjęciu, na pierwszym planie dojrzewające jabłka. A w tle białe stoki ze świeżym monsunowym śniegiem. To są stoki gór, które mają już powyżej pięciu kilometrów.
-
- 3
-
- chandigarth
- le corboussier
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami: