Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'kaltenbach' .
-
Wczoraj wróciłem wyjazdu do Zillertalu. Generalnie jak nie mogę zdecydować się gdzie jechać na narty to jadę do tej właśnie doliny. I tak też było tym razem i jak zwykle wyjazd pod względem narciarskim bardzo udany, ale z pewnymi atypowymi elementami. Jak na styczeń pogodą co najmniej dobra - mimo wcześniejszych mało optymistycznych prognoz- tj dwa dni słońca, dwa dni zachmurzenia ( ale takiego z dobrą widocznością) i licznymi przejaśnieniami,jeden dzień z opadem - na początku dnia jazda w 20 cm puchu po nocnym opadzie- i marną widocznością i jeden - wtorek 28.01.- wymykający się klasyfikacjom. Do godziny 14 pogoda kwietniowa, raz zachmurzenie,raz przejaśnienia. generalnie dobra widzialność, aż tu nagle gdy rozpocząłem jazdę gondolą Möslbahn w Mayerhofen od dołu doliny widzę,że dosłownie pędzą w kierunku w góre masy chmur. Dosłownie w minut ę zrobiło się ciemno a wiatr spowodował że prędkość gondoli musiała być zredukowana do szybkości krzesła na Goryczkową.Gdy dojechałem do górnej stacji i zjechałem do dolnej stacji krzesła Gerent okazało się,że właśnie ostatnie osoby pojechały w górę i wyciąg zamykają. W sumie miałem dużo szczęścia bo ci którzy wsiedli jako ostatni jechali podobno ponad 30 minut.Na wyjeżdzie w górę zależało mi o tyle,że miałem tam plecak z drobiazgami.Jeszcze mniej szczęścia mieli ostatni pasażerowie krzesła Schneekar którzy na górę jechali podobno ok 40 minut.Ja do dolnej stacji tego krzesłą zjechałem przy minimalnej widoczności niebieską 11 i na dole coś mnie podkusiło aby nie podchodzić na nogach kilkunastu metrów w pionie wsiadłem na krzesło Larchwald.W 3/4 jego trasy przy dużych porywach wiatru miał miejsce gwałtowny opad śniegu który w pewnym momencie zmienił się w opad... lodu.Na filmiku 2 lodu może nie widać ale dobrze go słychać.Następnego dnia jeździłem - to ten dzień z puchem o poranku-w Hochzillertal. Tam na wyciągu jadący ze mną narciarz mówił,że w tym ośrodku miały miejsce wręcz dramatyczne sceny, ponieważ wiatr miał nie tylko zerwać osłony z krzeseł ale też spowodować zblokowanie krzeseł na górnych stacjach, tak że ewakuacja narciarzy miała trwać ok 2 godzin. Jest to o tyle wiarygodna opowieść,że w tym dniu - środa 29.01.- nie chodziła gondola Wimbachexpress i krzesło Neuhuttenbahn.Jak byłem w tym ośrodku w piątek krzesło nadal nie funkcjonowało natomiast gondola chodziła z przerwami i z szybkością Goryczkowej.Wnioskuję z tego ,że wichura wtorkowa musiała spowodować poważniejsze uszkodzenia obu urządzeń.Uprzedzając pytania napiszę,że prognozy pogody owszem wskazywały ,że ok 13-14 rozpocznie się opad śniegu ale o gwałtownych wiatrach nie było mowy. Również nie było niejako na żywo żadnych komunikatów w samym ośrodku w ciągu dnia. Jest to kolejny przykład na nieprzewidywalność gór. Ale aby tych którzy nie byli jeszcze w Zilleretalu nie karmić scenami rodem z filmów katastroficznych przesyłam filmiki z porannego zjazdu do Zell am Ziller od górnej stacji gondoli Karspitzbahn (film 1) oraz z górnej stacji gondoli Wimbachexpress do Kaltenbach - wg skiline 1779 m przewyższenia.Coś rewelacyjnego( film 3 i 4).W ubiegłym roku nie było trasy 5 od górnej stacji gondoli Wimbachexpress do nartostrad 4,3 i 2, co powodowało konieczność korzystania z dojazdówek.Obecnie poza jednym fragmentem cały czas jest systematyczna czerwono-czarna jazda w dół. Na zakończenie prośba do forumowych ekspertów o ocenę jazdy kolegi jadącego zazwyczaj przed kamerą w zielonych spodniach i ciemnej kurtce. Pozdrawiam. GOPR5224.MP4 GOPR5212.MP4 GOPR5138.MP4 GP015138.MP4
-
Kaltenbach – Hochzillertal W niedzielę rano 10.12.18 sprawy wymknęły się spod kontroli i pięć gondoli Wimbachexpress „zderzyło się”. Na szczęście nie było żadnych ofiar. Ze względu na złe warunki pogodowe (silny wiatr) kolejka została wcześniej zamknięta i w gondolach nie znajdowali się w tym czasie pasażerowie. 10-osobowa gondola w tym roku zastąpiła czteroosobowy wyciąg krzesełkowy Krössbichl. https://www.tt.com/panorama/unfall/15107538/mehrere-gondeln-in-skigebiet-im-hochzillertal-kollidiert Chmurcia, uważajcie na siebie ....
- 6 odpowiedzi
-
- 2
-
- austra
- kaltenbach
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Uszanowanie! Wydarzyła się taka sytuacja iż niezaspokojon tegorocznym nartowaniem w Tatrach postanowiłem Wielkanoc spędzić co prawda rodzinnie, ale i wyjazdowo. Padło na Alpy, a dokładniej Zillertal, choć pierwotnie nastawiałem się raczej na Dolomity. Zadecydowała odległość (jest to jednak kawałek dalej, za daleko jak na tylko 4 dni na nartach) i brak przekonania czy warun będzie sprzyjający. I zdaje się iż wybór był całkiem trafny, bo doszły mnie słuchy, że w Dolomitach było dosyć deszczowo (prawda li to?). Z drugiej strony w Zillertal pogoda też nie rozpieszczała: pierwsze trzy dni były mocno pochmurne i wietrzne, dopiero ostatniego dnia trafiła się całodniowa, pełna lampa. No to zaczynamy: wyjazd z Warszawy w czwartek 29.03 skoro świt (a nawet trochę przed), na miejscu (w Stumm, obok Kaltenbach) meldujemy się gdzieś w okolicach 20: z bliżej nieokreślonej przyczyny spędziliśmy godzinę w korku na autostradzie pod Rosenheim. Trasa dosyć standardowa, czyli Warszawa-Łódź-Wrocław-Zgorzelec-Drezno-Zwickau-Norymberga-Ingolstadt-Monachium-Rosenheim-Kufstein i E45 na Innsbruck. Stumm to typowa tyrolska wioska, ale jak zawsze w krajach germańskich przytulność, zadbanie i miodność mieścin jest nie do opisania. Rodzime "kurorty", nie wspominając już o zwykłych wsiach i miastach to obraz syfu, nędzy i rozpaczy. Reklamowy pierdolnik, architektoniczne gargamele, mała architektura, zaadoptowanie przestrzeni (urbanistyka głupcze!), jakość powietrza, czyli wszystkie bolączki polskich miejscowości w Tyrolu stanowią wręcz wzór do naśladowania. A więc Stumm: Pierwszy dzień, na rozgrzewkę, spędziliśmy na stacji Kaltenbach. Ciężko powiedzieć czy mi się podobało, dla mnie chyba trochę zbyt łatwe i za mało zróżnicowane trasy, choć Z-etka oferuje bardzo przyjemna doznania wizualne. Warunki do jazdy mocno takie sobie, choć mogę być trochę nieobiektywny, bo poza kilkoma zjazdami zapoznawczymi z samego rana potem wziąłem się za pomoc ojcu i matce w nauce obsługi nart - dobrych parę lat nie jeździli, a i nigdy im to jakoś rewelacyjnie nie szło. Na niebieskich trasach tłumy, sam śnieg jakiś taki strasznie tępy; koło 12 zaczął lekko puszczać i dało się pojeździć, ale wcześniej było na tyle źle, że zastanawiałem się czy przypadkiem nie zapomniałem jak się jeździ oO'. Pogoda jak na zdjęciach, czasem wyszło trochę niebieskiego, ale generalnie raczej chmurno, a na górze na dodatek mocno wietrznie. Trasa zjazdowa (czarno-czerwona) do dolnej stacji gondoli w stanie dramatycznym: mulda na muldzie muldę pogania, w dolnym odcinku dodatkowo sporo przetarć i małych kamyków; w skrócie walka o przetrwanie i zero przyjemności z jazdy. Jak się okazało starszyzna rodzinna została w Kaltenbach na jeszcze jeden dzień (chyba przekonała ich mnogość "oślich łączek" ), podczas gdy ja z Zuzą udaliśmy się do Mayrhofen, na Penken. A tam powitała nas chmura i widoczność raczej zła niż umiarkowana, choć z godziny na godzinę robiło się coraz lepiej, aż w okolicach południa pojawiły się przebłyski błękitnego nieba. Natomiast przygotowanie tras, co mnie zszokowało było zwyczajnie słabe: czarne trasy niewyratrakowane, duża część czerwonych także. Spowodowane to było zapewne dosyć intensywnymi opadami śniegu w nocy, ale mimo że mam narty całkiem fajne do jazdy w puchu (Majesty Thunderbolt 180), to w momencie gdy 15-20 cm warstwa świeżego śniegu jest przeorana z każdej strony przez narciarzy, to ja z jazdy w czymś takim przyjemności nie odczuwam. Muszę natomiast przyznać że śnieg był dużo bardziej "do jazdy" niż ten zastany dzień wcześniej w Kaltenbach, choć to raczej nie jest zasługa ośrodka W związku z tym po południu przeniosłem się na drugą stronę góry, do Rastkogel, gdzie jak się okazało warun do jazdy był wyśmienty: równo i dosyć twardo (ale do lodu duuużo brakowało) do samego końca dnia. Następnego dnia mieliśmy udać się do Zillertal Arena, ale stwierdziliśmy, że zostaniemy w Mayrhofen na jeszcze jeden dzień: do mnie i Zuzy dołączyli rodzice i brat, więc po krótkim zapoznaniu ich z ośrodkiem ruszyliśmy na dalszego jego zwiedzanie. Pogoda podobna jak dzień wcześniej, czyli w kratkę: trochę chmur, trochę słońca; zmienność co 20 minut, temperatura od zera do lekkiego plusa. Natomiast same warunki śniegowe były rewelacyjne: wyratrakowano w końcu wszystkie trasy, warun świetnie trzymał się do 14 (w całym ośrodku), potem muldy stawały się coraz bardziej przeszkadzające. Rastkogel umiarkowanie twardy; Penken na górze bardzo twardy, miejscami pokryty mało miąższą warstwą miękkiego, zaś na dole umiarkowanie twardy, a po południu przyjemnie kaszowaty. I jak się okazało na sam koniec ta kaszowatość mnie zgubiła: pierwsze co zrobiłem tego dnia, to uderzyłem na Harakiri i zjazd był obłędny: równiutko, twardo i pusto: można było się nieźle rozbujać i pociągnąć całą trasę długimi skrętami. Skoro więc Harakiri "odhaczone", to został mi jeszcze Czerwony Diabeł, czyli trasa nr. 12. Pech chciał, że prawie że o niej zapomniałem i zjechałem nią ostatnim zjazdem. O ile na górze warun był dla mnie perfekcyjny: lodowo, idealnie pod ostre krawędzie, podobnie jak na Harakiri rano ,tak tutaj o 16 można się było rozbujać i potraktować zjazd carvingowo. Ale jak wspomniałem zgubiła mnie kaszowatość śniegu. Mianowicie w dolnej, nadal stromej, części trasy, gdzieś od linii lasu, przebijające czasem słońce dało o sobie znać rozmiękczając śnieg na przyjemną kaszę. Tyle że późna godzina sprawiła że zamiast miękkiego zjazdu były raczej miękkie muldy (trasa jest dosyć trudna, mniej wprawni narciarze mocno tam "zamiatają"), na dodatek trafiłem na moment, gdy lekko się tam zagęściło ludźmi. Spokojnie sobie zwolniłem do mocno rekreacyjnego tempa, ale w którymś momencie nie wyczułem rytmu narciarza przede mną i unikając zderzenia musiałem gdzieś zaczepić kantem narty o odsyp. Utrata równowagi, salto, wypięcie nart, lądowanie. Noście kaski, pęd lądowania sprawił że dosyć konkretnie uderzyłem tyłem głowy w stok (w tym miejscu akurat z wymiecionym śniegiem); gdyby nie kask pewnie bym stracił przytomność i miał przynajmniej lekkie wstrząśnienie mózgu. Swoje też pewnie dołożyła jazda z plecakiem, to jest mimo wszystko trochę inny środek ciężkości w czasie jazdy, więc bez niego różnie by mogło być; oczywiście, jak to ja, pierwsze co zrobiłem to sprawdziłem że przypadkiem nie połamałem okularów Zuzy, które w tymże plecaku miałem . Koniec dnia to spacer po Mayrhofen, jeszcze bardziej uroczym niż Stumm, wrażenie robi zwłaszcza dolna stacja Penkenbahn, usytułowana w centrum miasteczka - miejscami liny kolei przewieszone są dobrych kilkaset metrów nad dnem doliny. W końcu nadszedł czas na prawdziwą truskawkę na torcie, czyli lodowiec Hintertux. Dużo sobie po nim obiecywałem, a poranek wyglądał obiecująco. Jak się okazało, nie zawiodłem się ani trochę - miłość od pierwszego zjazdu; euforia równa tej w czasie pierwszego w życiu zjazdu Goryczkową i podobne co na Kasprowym odczucia - wysokogórski klimat, obłędna szerokość tras i zróżnicowany profil każdej z nich; choćbym chciał to bym nie znalazł zjazdu na którym mógłbym się nudzić. Pogoda idealna: pełna lampa, temperatura na lekkim minusie, umiarkowanie wietrznie i perfekcyjne przygotowanie stoków, czyli to co tygryski lubią najbardziej (no dobra, mogłoby jednak trochę mniej wiać, bo momentami - w czasie przerw - było trochę irytująco). Nie ma co się rozwodzić, zdjęcia wyrażą więcej niż tysiąc słów: Znalazło się też miejsce na lekki freeride Mimo, że rynna była mocno zjeżdżona, to śnieg był przyjemnie miękki. Fajowo! Ostatni zjazd chwilę przed 16, prosto z Gefrorene Wand. Niestety gdzieś od 13 na trasach pojawiało się coraz więcej muld i odsypów, o ile dla mnie nadal było bardzo fajnie, bo raz że można było w miarę sensownie poćwiczyć pracę nóg na nierównościach; a dwa że po bokach trasy były fajnie wymiecione, przez co powstały twarde pasy po których można było poszaleć krótkim skrętem. Niestety Zuza była mniej zadowolona, bo jako że jej styl jazdy jest mocno rekreacyjny, to i nie miała się z czego zbytnio cieszyć. To co mnie natomiast zdziwiło to fakt, iż w kontraście do zjazdówki na Kaltenbach, tak na Hintertuxie trasa 1a (z Sommerbergalm do stacji początkowej) okazała się bardzo przyjemna do zjazdu na koniec dnia: lekko miękka, ale bez znaczących nierówności i na całej długości bialutka. Aż zacząłem żałować, że zjechałem nią tylko raz. No ale co się odwlecze, to nie uciecze... Pozdro!
- 3 odpowiedzi
-
- 11