Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'iran' .
-
Osiemnasty lipca. W nocy budzi mnie szarpanie wagonu i wydaje mi się, jak bym słyszał charakterystyczny odgłos jadącego parowozu. Ale skąd tu parowóz-myślę sobie. Przecież to linia zelektryfikowana. I zasypiam znowu. Cicho i spokojnie. Podnoszę roletę w oknie. Stoimy na jakiejś dużej stacji. Na zegarku godzina ósma. To pewnie Dżulfa. Wagon nasz stoi naprzeciwko dużego budynku dworcowego. Budynek jest zupełnie nowy. Szkło i marmur. Nawet drzwi są ze szkła. Nigdzie nie ma napisu, co to za stacja., ale na pewno jesteśmy w Dżulfie. Wychodzę z przedziału na korytarz. Jakieś dziwne, rdzawe góry. Wyglądają, jakby je ktoś wypalił w ogromnym piecu. Nie widać na nich ani źdźbła trawy. W ładne góry jedziemy, nie ma co. Co prawda spodziewałem się, że nie będziemy w Iranie narzekać na nadmiar lasów – to nie Tatry – ale tu nie ma nawet trawy. Daleko na wschodzie widać wysoki ośnieżony łańcuch. To Zangiezurskij Chriebiet. Jeden z łańcuchów małego Kaukazu. Na peronie ruch minimalny. Miszka dyplomatycznym gestem wskazuje toaletę. Towarzystwo w wagonie mamy międzynarodowe. Trzej Afgańczycy jadący przez Teheran do Kabulu. Studiują w Moskwie, no i oczywiście znają rosyjski, stąd to wiemy. Jeden Belg z ogromną walizką. Po co on się wlecze tyle dni pociągiem. Chyba nie cierpi, jak my, na brak dewiz. A może chce odbyć egzotyczną podróż? I jest jeszcze kilku Irańczyków. Jest też drugi wagon do Teheranu, ale tamtych nie znamy. Pożegnamy się nie za długo z Miszką i jego kolegą, ale przedtem zjemy śniadanie i zamówimy u niego dużo herbaty. Wleje się nią do naszych zielonych plastykowych baniek na wodę - ochrzczonych przez nas baczkami. Nazwano tak nasze bębny to i nazwa ta nam się spodobała. Herbata będzie nam potrzebna przez cały dzień, który zapowiada się jako gorący. Poza tym po drugiej stronie granicy już wszystko za dolary. W wagonie pojawiają się kolejno: - niski, czarny człowiek, zainteresowany tym, czy mamy świadectwa szczepień, - później tamtejszy wopista, który zabiera nam paszporty i opowiada nam, że kilka tygodni temu jechała tu z Polski jakaś grupa na traktorze. Na końcu przychodzi celnik. Ten jest zainteresowany, przede wszystkim, czy mamy ruble. Tak mamy. To trzeba oddać do depozytu. Dobrze oddamy. W zamian dostajemy „kwitancję”- innymi słowy pokwitowanie. Gdzieś około wpół do dziesiątej pociąg, a właściwie tylko trzy wagony, dwa osobowe i bagażowy-ruszył. Po wagonie chodzą wojskowi i oddają nam paszporty. Stajemy i wysiadają wszyscy ci, którzy nie jadą na drugą stronę, łącznie ze strażą graniczną. Do granicy jeszcze kilkaset metrów. Już widać niezbyt szybko płynący Araks i duży stalowy most, jedyne połączenie z Iranem. Pociąg rusza wolno dalej. Goni nas jakiś motocykl. Zatrzymują nasz ogromny pociąg i wsiadają niego celnicy. Kto z panów nazywa się Jacek T.? Co się dzieje? Znowu jakieś kłopoty! Nie, to tylko celnik popełnił małą nieformalność i dobrze, że się w porę spostrzegł. Jeszcze jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów i bylibyśmy po drugiej stronie. To nie jest tylko przejazd z jednego brzegu rzeki na drugi. To jest przejście z jednego świata w drugi. W takiej chwili, w jakiej jesteśmy, czuje się to najlepiej. Pociąg jedzie wolno dalej. Płynący pod mostem Araks ma kolor zielonkawy. Ledwo, gdy tylko przetoczyliśmy się po moście, znowu stoimy. Janusz ukradkiem fotografuje rzekę. Do wagonu wchodzi oficer irański i jeszcze dwóch, ale niższych szarżą. Jesteśmy więc w Iranie. A jeszcze dwa miesiące temu, wydawało się to niemożliwe. Sądzę, że warto marzyć, bo spełniło mi się w życiu sporo marzeń. Inna sprawa, że były to marzenia nie pozbawione w jakimś stopniu prawdopodobieństwa. A spełniły się, bo włożyłem w ich zrealizowanie cząstkę swego życia. Nie odbiegajmy jednak od tematu. A tematem jest podróż, już nie do Iranu, bo jesteśmy w nim, tylko w Iranie. Pan oficer w dobrze skrojonym mundurze przejrzał paszporty i nasz pociąg toczy się dalej. Z Dżulfy radzieckiej do Dżulfy irańskiej jest tylko kilka kilometrów, a tak długo wszystko to trwa. Tak, tylko że te kilka kilometrów dzieli granica. Zgrzytnąwszy kilka razy na zwrotnicach, pociąg wreszcie stanął. Dżulfa irańska. Słońce to samo, krajobraz się nie zmienił, ale coś tu jest innego. Tamtą Dżulfę można by sobie wyobrazić jako graniczną stację w Polsce. Tej - już nie. Wyczuwa się podświadomie jakiś inny rytm życia. Po tej stacji wałęsają się grupki mężczyzn. Nigdzie nie widać kobiet. Za budynkiem stacyjnym w głębi stoją równe szeregi glinianych domków o płaskich dachach. Nic się nie dzieje. Czasami tylko przejedzie między tymi domkami samochód lub autobus, wzniecając trochę kurzu. Za to w wagonie zaczyna się coś dziać. Pojawia się grupa panów w eleganckich beżowych mundurach i druga grupa, ale ubrana mniej zdecydowanie. Pierwsi-to celnicy. Drudzy-policjanci. Drugich interesują paszporty. Między nimi kręci się jegomość zainteresowany naszymi świadectwami szczepień. Panowie policjanci dają nam do wypełnienia małe karteluszki, a po ich wypełnieniu zabierają je z paszportami i znikają. Celnicy, niestety nie chcą tak szybko zniknąć. Deklaracja celna jest najbardziej skomplikowana z tych, jakie dotychczas w czasie moich podróży zagranicznych udało mi się spotkać. Dane osobiste, gdzie się urodził, skąd jedzie, dokąd, zawód i cała masa różnych szczegółów. W rubryce, dotyczącej bagażu najciekawsze były pytania - czy delikwent nie posiada narkotyków(miałby się przyznać?), złota, szlachetnych kamieni, dywanów i broni. Po wypełnieniu przez nas deklaracji, panowie zabierają się do oględzin naszego bagażu. Na szczęście przypominam sobie jedyne słowo-jakie znam z języka perskiego(to poprawnie jest język farsi)-kunawarda. To znaczy ten co się wspina, czyli alpinista. Słówko to usprawiedliwia nasz bagaż. Zainteresowali się za to bardzo zawartością naszego zielonego baczka z herbatą. Może sądzą, że to jest alkohol. Czyżby nie wolno było wwozić wódki? Oo! Jest tu coś ciekawego. Któryś z nich znalazł moją starą wojskową lornetkę, z podziałką w środku. Zaczynają ją ciekawie oglądać. Przez chwilę mam obawy, że ulegnie konfiskacie, ale skończyło się na strachu. Pobieżna kontrola bębna. Na drugim sprawdził tylko, czy plomba jest cała. Nawet tu wierzą plombom naszych celników. Januszowi i Elżbiecie poszło gorzej. Wybebeszyli im cały plecak, łącznie z półlitrówką wódki. Wódka jednak nie zainteresowała. Więc dlaczego tak obwąchiwali naszą bańkę z herbatą. Może jednak narkotyki, ale w płynie? Poszli sobie. W wagonie duszno. Aklimatyzacja wyłączona, od chwili gdyśmy przyjechali do Dżulfy irańskiej. Oszczędzają akumulatory? Na sąsiedni tor po drugiej stronie peronu wjechał jakiś pociąg, chyba przyjechał z Teheranu. Nie pojedziemy w wagonach radzieckich do Teheranu, tylko musimy się przesiąść. Eleganci w beżowych garniturkach zniknęli w tamtym pociągu. Po peronie przechadzają się stróże porządku jego szachowskiej mości. Ubrani w ciemne spodnie, popielatą koszulę, wpuszczoną do spodni. Na głowie czapeczki a la SS. U pasa dynda pistolecik z drewnianą rączką. Z pociągu, który przyjechał wychodzą pierwsi pasażerowie i wchodzą do naszego wagonu. Pora i na nas. Wynosimy cały nasz majdan na peron. Uff! Jak gorąco. Samo południe. Jesteśmy zepsuci przez klimatyzację. Dobrze, ale gdzie jest pierwsza klasa w tym pociągu? Rzut oka na wagon. To nie ten standard, co po drugiej stronie granicy. Biedne coś są te szachowskie koleje. Wszystko to jest jednak niezbyt istotne w tej chwili. Ważne, abyśmy wtaszczyli nasze bębny do wagonu. O…nie! Plecaki-owszem, ale bębny w żadnym przypadku! Tylko do wagonu bagażowego. Zapowiada się dłuższa dyskusja. Nie mamy absolutnie ochoty, dopiero co po przekroczeniu granicy, wydawać naszych dolarów na bagaż. Do dyskusji włącza się jakiś gość znający farsi i rosyjski. Wreszcie jesteśmy górą. Upychamy plecaki na półkach, a bębny ustawiamy na podłodze, między siedzeniami. Nakrywamy je powłoczką ze śpiwora. Aby nie rzucały się w oczy. Przedział jest czteroosobowy pierwszej klasy. Ale to nie jest pierwsza klasa, którą przed chwilą jechaliśmy! Dobrze, że jest chociaż klimatyzacja. Z kratki pod oknem dmucha zimne powietrze. W sumie jest całkiem przyjemnie. Może byśmy tak coś zjedli-padają propozycje. Rozłożymy to wszystko na bębnach, przecież nikt nie będzie ich nam wyciągał spod jedzenia. Eee, nie ma się co wygłupiać. I nie wygłupimy się, bo przychodzi starszy pan w mundurze, wyglądający na kierownika pociągu. Bardzo się martwi, że nam niewygodnie tak trzymać nogi i że lepiej byłoby bębny oddać do wagonu bagażowego. Posługując się łamanym językiem Szekspira, tłumaczymy mu, że jest „very good”, i że z przyjemnością tak pojedziemy. Poszedł. A my spacerujemy po korytarzu wagonu. Okazuje się, że inni pasażerowie mają też ogromny bagaż. Tylko, że bębny są takim jego rodzajem, który zdaje się wywołuje sprzeciw. Gdyby to były worki, toboły, może walizy, wszystko byłoby w porządku. Jeszcze jedno doświadczenie na przyszłość. Na stacji pojawiają się kobiety. Jedna starsza i dwie młodsze. Pierwszy raz widzę kobiety w czadorach. Długa chusta osłaniająca całą kibić kobiety, łącznie z nogami. W razie potrzeby i twarz. Widocznie chcą jechać do Teheranu. Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Bo oto do naszego przedziału wchodzi dwóch brudnych młodzieńców. Trzeci-widocznie ich szef-stoi na korytarzu. Całe to towarzystwo zaczyna wynosić nasze bębny. Rozpoczyna się dyskusja na migi, z której wynika, że chyba chcą bębny zważyć. Zdaje się, że będziemy musieli zapłacić bagaż. Idę z Januszem za nimi. Do odjazdu pociągu zostało około pół godziny. Nie jest dobrze, gdy te sprawy załatwia się w ostatniej chwili. Coś niecoś o tym wiemy. Obok wagi stoi, znany już nam kierownik pociągu i jakiś cywil. Tak to ten, któremu najbardziej nie podobały się bębny w przedziale. Ważą sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. W Krakowie było to samo. Dobrą wagę mają tutaj. Czterysta pięćdziesiąt rialsów za te bębny. Nie, pięćset dwadzieścia kilka. To jest siedem i pół dolara. Nie mamy rialsów, tylko dolary. Cywil chętnie nam wymieni po siedemdziesiąt dwa rialsy za dolar. Kurs oficjalny jest o trzy rialsy wyższy-takie mamy informacje. Tu jest pies pogrzebany! Facet doskonale wiedział, że nie mamy rialsów, tylko dolary i chciał na nas zarobić, a nie po to, aby uchronić skarb szacha przed stratą. Płacimy pierwsze frycowe, bo mogliśmy dać facetowi parę dolarów i byłby się zamknął. A tak to wyfrunęło prawie osiem dolarów. Załadowali je do wagonu bagażowego, który następnie doczepili do naszego pociągu. Wracamy do wagonu. Za kilka minut pociąg rusza. Czujemy jakiś niepokój. Nie stało się najlepiej, że nie mamy bębnów przy sobie. Ruszamy punktualnie o wpół do czwartej. Do Teheranu mamy około tysiąca kilometrów. Będziemy w nim jutro rano. Coś wolno jedzie ten nasz ekspres Dżulfa-Teheran - bo taką nazwę nosi. I w dodatku staje na każdej stacji. Ale jak ma nie stawać, skoro jeździ raz na tydzień. A innego pociągu z Dżulfy do Teheranu nie ma. Stacyjką jest mały budynek, otoczony czasem kilkoma drzewkami. Nieraz wydaje się po co ta stacja tu stoi, bo w promieniu paru kilometrów nie widać żadnego domostwa. Pociąg jedzie rodzajem płaskiej równiny, ograniczonej dwóch stron toru, biegnącymi równolegle do niego kopułkowatymi górami. Pozbawionymi, jak mi się wydaje śladów życia. Tylko na dole, tam gdzie coś cieknie, ewentualnie gdy teren wskazuje na to, że tu okresowo płynie woda, potok lub rzeczka, pojawiają się plamy zieleni. A gdzie jest zieleń, tam są i ludzie. Mijamy szare, gliniane wsie. Wieś taka, to duży gliniany czworobok, a w jego środku, stoją przytulone do siebie, jak komórki plastra, domy o płaskich dachach. Wieś stanowi jakby warownię, którą zburzyć jest dziecinnie łatwo. Wystarczy duży spychacz, który przejedzie przez nią na krzyż. Równie łatwo jest ją odbudować. Wystarczy trochę gliny i wody. Trafiliśmy na okres żniw. Trwa zbiór jęczmienia. Na polach widać całe rodziny. Jęczmień ścina się sierpami o ciekawym kształcie, podobnym do zminiaturyzowanej kosy. Tylko osiołki, pasące się ze stoickim spokojem, nie wydają się tym wszystkim zainteresowane. Mijamy klepisko z rozłożonym na nim zbożem i depczącymi po nim wołami. Aby z tego zboża był chleb, trzeba jeszcze oddzielić plewy od ziarna. Dokonuje się tego w genialnie prosty sposób, wykorzystując lekki wiatr. Dwóch ludzi podrzuca wymierzonymi ruchami do góry ziarno z plewami. Plewy lecą dalej, ziarno upada bliżej. Te metody zbioru młócenia nie zmieniły się zapewne od setek, może tysięcy lat. Widać pasterza ze stadem białych i czarnych owiec z zaplątanymi w stadzie kozami. Rosną drzewa - wierzby płaczące, platany, topole. Obok niewielkie, zielone plamy pól. Dookoła tych skupisk ludzkich, wyschnięte góry. Taki krajobraz towarzyszy nam teraz za oknem pociągu. Zbliża się wieczór, a my zbliżamy do Tebriz, największego miasta między Dżulfą a Teheranem. Tebriz jest stolicą ostanu, czyli odpowiednika naszego województwa. Wychodzę z Januszem na peron. Musimy czuwać nad bębnami. Do tyłu pociągu przyczepili lokomotywę i zaczynają jakieś manewry, w których bierze udział wagon, zawierający nasze miesięczne wiktuały. Nie ma specjalnie obaw- stwierdzamy i oglądamy dworzec. Jest to duży, ładny budynek, zbudowany ze smakiem. Może za duży i za ładny dla tej marnej kolei. Obok niego stoi sobie spokojnie na cokole parowóz. Pomnik lokomotywy? To są chyba reminiscencje drugiej wojny światowej. Ta linia kolejowa, mająca początek nad Zatoką Perską, oddała duże usługi w czasie wojny jako szlak dostaw ze strony aliantów dla walczących Rosjan. Parowóz słusznie zasługuje na pomnik. Na peronie jest stosunkowo dużo kobiet. Wszystkie w czadorach, tylko że pod czadorami modne spodnie i buty na słupku. Oglądam z Januszem gablotę ze zdjęciami. Taka tutejsza „Centralna Agencja Fotograficzna”. Szach z Farah Dibą i państwo Nixonowie, szach z Ali Butto, szach tu, szach tam, wszędzie szach. Już w Dżulfie ogromny portret szacha wisiał w bagażowni. W miejscu do tego celu raczej niezbyt odpowiednim - ale to mój pogląd. A mówią, że tylko u nas i w krajach ościennych był kult jednostki. Wagon z naszymi bębnami zbliża się z powrotem do naszego pociągu. Do odjazdu zostało tylko kilka minut. Co to!? Wagon odjeżdża! Nie dogonimy go, aby wyładować bębny i wrzucić do naszego wagonu. Po peronie włóczy się nasz cywil z Dżulfy. Biegniemy do niego z naszym kwitem bagażowym. Niech coś zrobi-jak wycyganił od nas dolary. We trójkę idziemy do następnego „cywila”, potem jeszcze innego. Do licha, czy tu największe szarże muszą być w mundurach? Ostatni uśmiecha się mile, rozkłada ręce i mówi – „tomorrow”, a więc jutro pojadą dalej nasze bębny. Pociąg rusza i wskakujemy do pierwszego, lepszego wagonu. Niech to krew zaleje, tyle już przejechały i musiały tu zostać. Wściekli idziemy do naszego wagonu. Dziewczyny po minach poznają, że coś nie jest w porządku. Co się stało? Bębny zostały! Gdybyśmy wiedziały, to byśmy pociągnęły za hamulec. Dobra myśl, ale teraz to nie ma sensu. Jesteśmy już za daleko od stacji. Jutro, tomorrow, maniana - wiemy doskonale, co to wszystko oznacza z doświadczeń innych, włóczących się po świecie. To może być w najlepszym przypadku jutro, a raczej pojutrze, bo jutro to my będziemy w Teheranie. A może też być „jutro” za tydzień. Tydzień czekania w Teheranie, tydzień straty czasu. Przez tydzień kupowanie z naszej skromnej, bardzo skromnej puli pieniężnej-jedzenia. Nie mówiąc o ewentualnym noclegu, bo liczymy na spanie w ambasadzie. Może to skomplikować dosyć poważnie dalszy ciąg wyprawy. Słuchajcie-mówi Janusz. Wysiadamy z Gienkiem, czyli ze mną, na najbliższej stacji i wracamy do Tebriz. Nie podoba mi się to rozwiązanie. Dobra, ale gdzie będziesz spał? Będziemy siedzieć na bębnach do rana. To nie ma sensu. Jest ciemno. Nie wiadomo jak dostać się do Tebriz. Pociąg wykluczony, bo właśnie nim jedziemy, tylko w przeciwną stronę. Autostopem – wątpliwe. Pytanie-czy nam wydadzą bębny? A poza tym nie byłoby dobrze, abyśmy się rozdzielali. Najbardziej protestują Ryśka i Elżbieta, ale one z obawy, żeby nam się coś nie stało. I mają rację, bo chyba byłby to dziwny widok, dwóch Europejczyków, wysiadających wieczorem na jakiejś takiej zagubionej stacyjce i szukających po ciemku drogi do Tebriz. Przychodzą sprawdzać bilety. Już drugi raz. Bo pierwszy raz nas sprawdzili zaraz za Dżulfą. Janusza ponoszą nerwy. Nie chce dać im biletów, tylko krzyczy do nich-gdzie jest nasz bagaż? Widząc, że jesteśmy rozłoszczeni nie na żarty-wycofują się. Nie mamy praktycznie nic do jedzenia, nie licząc puszki pasztetu, resztek masła-jeszcze z Polski, kilku kostek cukru od Miszki, orzeszków w czekoladzie, cukierków i do tego trochę chleba z Kirowakanu. Zjadamy resztki chleba z masłem, pasztet zostawiając na jutro. Na deser po kilka orzeszków i zimna herbata z fusami z zielonego baczka. Jacek śpi w jednym przedziale z facetem, który nam w Dżulfie tłumaczył z farsi na rosyjski. Jest pracownikiem radzieckiej ambasady w Teheranie. Idziemy do niego, aby nam przetłumaczył, co jest napisane na kwicie bagażowym. Kwit jest wypisany w farsi a litery są arabskie-słynne „robaczki”. Zaczynamy mieć wątpliwości do wszystkiego. Wszystko jest w porządku. Bilet jest wypisany na moje nazwisko. Napisano, że bagaż jedzie z Dżulfy do Teheranu, tylko brak jest daty przybycia do Teheranu. Zabezpieczyli się cholera. A forsę to umieli wziąć! Płacimy następne frycowe. Doświadczenia nie zdobywa się za darmo. Nasz tłumacz pociesza nas, że bagaż może przyjść za tydzień. Ładna pociecha-uśmiechamy się krzywo. Na domiar złego po powrocie do przedziału widzimy, że taki jeden chodzi po wagonie i pyta, czy chcemy pościel, ale za trzydzieści centów. Dziękujemy. Będziemy w tej szachowskiej pierwszej klasie spać w śpiworach. Nie mogę zasnąć. Co będzie, jak bębny pojutrze nie przyjadą? Szkoda, że nie wyjęliśmy z nich w Dżulfie chociaż kilku puszek. Tu jedna puszka pasztetu, a tam sto siedemdziesiąt kilogramów pyszności. Wniosek na przyszłość, trzeba mieć zawsze, w takich przypadkach, przy sobie żelazną porcję żywności. Nad górami wschodzi księżyc. Na szosie, biegnącej równolegle do toru, błyskają od czasu do czasu światła samochodów. Wagon monotonnie podryguje. Zasypiam w końcu.
-
Wyprawa do Iranu 13.07-20.08.1972 r Prolog-czyli jak zorganizować wyprawę. Pytanie-jak zorganizować wyprawę? Odpowiedź na nie jest w zasadzie bardzo prosta. Trzeba mieć; bardzo, bardzo dużo entuzjazmu, odpowiednią odporność psychiczną, szczęście - no i pieniądze. Reszta jest prosta. Nas było pięcioro: Ryśka - moja żona, Elżbieta żona Janusza i Jacek, jego brat. Pasją naszą były góry. Jeździliśmy w Tatry. Schodziliśmy Riłę i Piryn. Udało nam się wyjechać w Alpy Julijskie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, w tym przypadku w miarę wzrostu doświadczenia i poznawania nowych miejsc. Spotykaliśmy w każdą środę w Klubie. Na ulicy Basztowej w Krakowie w budynku, w którym była szkoła muzyczna, jedno piętro zajmował Oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego(PTTK). Pod jego skrzydłami działały kluby. Nasz nazywał się Tatrzański . Czasami w czasie walnych zebrań z udziałem przedstawicieli, czy oficjeli z wyższego szczebla „peteteku”, ktoś z zarządu klubu, liczącego teoretycznie kilkudziesięciu członków podkreślał, że jesteśmy jak odwrócona litera T. Na dole są szerokie masy turystów górskich, na górze „wyczynowcy”, czyli członkowie Klubu Wysokogórskiego, który zresztą był obok nas. PTTK łaskawie przydzielił im jeden pomieszczenie, na zebrania i niezbędne papiery potrzebne do działalności. My turyści wysokogórscy byliśmy między nimi. Dotychczas monopol na wyjazdy w góry, nazwijmy je egzotyczne, choć mogły być w Europie, ale w strefie dolarowej, mieli tylko wyczynowcy. Więc marzyliśmy. Marzyć jest łatwo. Może Alpy, a może poza Europę. Wszyscy marzą. No i co z tego ? Gdzieś około dwóch lat temu Janusz rzucił hasło - pojedziemy do Mongolii. Dlaczego nie! Może być Mongolia. W Mongolii nie trzeba było mieć dewiz. Góry są wysokie, posiadają lodowce, co było moim marzeniem, aby wreszcie przejść się po prawdziwym lodowcu. Są wprawdzie „lodowczyki” w Tatrach, ale i tak większość wspinaczy w to nie wierzy. W rzeczywistości jest to zlodowaciały śnieg, który, wprawdzie rzadko, ale jednak topnieje całkowicie. W ten wyjazd, po prawdzie nikt nie wierzył, może z wyjątkiem Janusza. Ale jak się tylko gada co środa i marzy, to oczywiście nigdzie się nie pojedzie. Na wiosnę dopingowani przez Janusza oraz zbliżającymi się wakacjami zebraliśmy dwunastkę chętnych na wyjazd. Zespół, może nie całkiem odpowiedni, ale lepszego nie było. Program wyprawy przewidywał wyjazd pod najwyższy szczyt Mongolii Moenche Chajchran Uuł, położony w Ałtaju Mongolskim.. Przewidywano wyjście na ten szczyt, akcję eksploracyjną w jego otoczeniu i badania biologiczne potoków górskich. Wśród środowych dyskutantów, przy rarytasie klubowym-kawie, były dziewczyny zajmujące się naukowo takimi badaniami. Rozpoczęły się starania o paszporty i wizy mongolskie. Paszporty otrzymaliśmy, po wizycie Elżbiety u zastępczy komendanta wydziału paszportów MO. Miała widocznie jakiś dar przekonywania. Gorzej niestety było z wizami. Strona mongolska, bo tak oficjalnie wtedy nazywano kraj udzielający nam łaskawie wiz, odpowiedziała na pismo Klubu uprzejmie, ale stanowczo, że wiz w tym roku nie będzie. Między wierszami, czytało się wtedy, że mamy za małe poparcie. Gdyby jakiś ważny sekretarz partii poparł naszą wyprawę? Wszyscy tak robili. Bo bez - znaczącej w naszej ludowej ojczyźnie figury - wyjazd był praktycznie niemożliwy. Nasz zespół się rozleciał. Przy tej okazji wyciągnęliśmy smutny wniosek, że w przyszłości należy staranniej dobierać ludzi. Niezmordowany Janusz zaproponował Iran. Rzecz wydawała się jeszcze mniej realna niż Mongolia. Tym bardziej, że w „Taterniku”- organie Klubu Wysokogórskiego można było przeczytać relacje z wypraw, z których wynikało, że na zorganizowanie takiej wyprawy potrzeba nawet dwóch lat. I znów w ruch poszły marzenia. Grupa Tacht-e-Sulejman, Alam Kuh, Demawend – to nazwy szczytów w Elbursie, gdzie chcieliśmy jechać. Góry te znane były u nas pod nazwą Alborz. Poza nimi marzył nam się Isfahan, Sziraz, Persepolis – jako piękne kulturalne dodatki do gór. Na razie w wymienionych czterech elementów, potrzebnych do zaistnienia wyprawy, mieliśmy tylko jeden - entuzjazm. Entuzjazm ten rósł lub malał w zależności jak dana sprawa się przedstawiała. Co do pieniędzy, to istniała nadzieja, że coś się załatwi. Pozostałe dwa elementy, odporność psychiczna i szczęście były wielka niewiadomą. Na początku maja Janusz wysyła pismo do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki(GKKFiT) podając zasady na jakich będzie zorganizowana wyprawa. A były one, w pewnym skrócie takie, osiem osób, każda z nich będzie posiadać pięćdziesiąt dolarów na koncie wywozowym, działalność w grupie górskiej Tacht-e-Sulejman i wyjście na Demawend. Cały maj łudzimy się, że coś z tego będzie. Przy końcu maja wysyłamy pismo do ambasady irańskiej z prośbą o wizy. Początek czerwca to nowe rozczarowanie. GKKFiT jest zainteresowany tylko wyjazdami sportowymi. A więc tylko wyczyn. Widocznie nie nadszedł jeszcze czas, aby zainteresować się turystą, który nie jest wyczynowcem, i nie chce, i nie zawsze może korzystać z Orbisu. Dostajemy od nich radę, że należy się starać o wyjazd na zasadach turystycznych. Co te zasady znaczą w przypadku Iranu, tego nikt z nas nie wie. Można się domyślać, że powinniśmy tam jechać z Orbisem zwiedzać zabytki. Był więc już początek czerwca, a wyprawa, aby miała jakiś sens powinna trwać minimum pięć tygodni. Elżbieta, Ryśka i Janusz, powinni być, ze względów zawodowych już na początku września z powrotem w Polsce. Z tego wypływał wniosek, że powinniśmy wyjechać najpóźniej na początku drugiej połowy lipca. A my jesteśmy w punkcie zerowym. Bo poza zdobyciem pewnego doświadczenia, sprawa wyjazdu nie ruszyła z miejsca.. Do tego wszystkiego ubywa nam Janusz, który wyjeżdża do Włoch.. Powróci pod koniec czerwca. Przy tej okazji załatwia dla mnie i dla Rysi delikatną sprawę konta dewizowego. Nie mamy dolarów i nikogo za granicą, który by nam przysłał kilka zielonych, koniecznych do wypuszczenia nas z kraju do strefy dolarowej. Kupiłem więc u konia setkę, którą Janusz zabiera ze sobą. Ma zorganizować przesyłkę. Zdołaliśmy ustalić, w przybliżeniu, zasady wyjazdu turystycznego a więc przede wszystkim dolary - potrzebne na podróż od granicy radziecko-irańskiej i na pobyt w Iranie. Dalej program działania w Iranie, przedstawiony przez Zarząd Klubu i poparty przez Krakowski Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki(KKFiT). Około dziesiątego czerwca posiadamy - to znaczy Ryśka i ja - konto dewizowe. Z Włoch nadeszła informacja do Narodowego Banku Polskiego w Krakowie na ulicy Basztowej, że na moje nazwisko i mój adres nadeszło sto dolarów, jako darowizna. Przy tej informacji otrzymałem list od nieznanej mi pani, z którego treści wynikało, że jest moją daleką krewną i że daruje mi tę skromną sumę zielonych, na jakieś tam potrzeby. List ten był wystarczającym dla banku dokumentem, że darowizna jest legalna i pochodzi od mojego krewnego. Jako dokument został dołączony do moich akt w NBP. Janusz dobrze to załatwił. Mamy więc z Rysią po pięćdziesiąt zielonych. Jako małżeństwo mogę się podzielić moim kontem z żoną. W międzyczasie telefonujemy, co pewien czas, do ambasady irańskiej, aby się dowiedzieć jak przestawia się sprawa naszych wiz.. W czasie którejś z rozmów dowiadujemy się, że nasze pismo z prośbą o wizy zaginęło. Może zostało wysłane do Teheranu - zmienili w tym czasie sekretarza ambasady - a może nie. W każdym razie nie ma w ambasadzie po nim śladu. To nic, nie załamujemy się. Bo załamanie oznaczałoby rezygnację z wyjazdu. Kolega z pracy Ryśki, jadąc na delegację do Warszawy zabiera kopię pisma, szybciej dotrze do ambasady. Postanawiamy jak najszybciej złożyć kwestionariusze paszportowe w Biurze Paszportów Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie. Mamy paszporty, ale do Mongolii. Na nie da się na nie jechać do Iranu. Iran to strefa dewizowa, a zresztą składaliśmy podanie o wyjazd do Mongolii, więc nie możemy tak sobie zmienić kraju docelowego. Aby uzyskać paszporty do Iranu musimy mieć poparcie KKFiT. W tej sprawie do „kakafitu” idzie Hanka, koleżanka klubowa i Ryśka. Kakafit bardzo przychylnie ustosunkowuje się do naszych zamierzeń i po dwóch dniach mamy gotowe pismo popierające nasz wyjazd. Sprawa ta jest załatwiana przed Jasiem prezesem Klubu, ponieważ były między nami różnice zdań na temat organizowania wyprawy i chcemy go postawić przed faktem dokonanym. Organizujemy tą wyprawę nie tylko dla siebie, ale i dla klubu. Byłaby to, według naszego rozeznania, pierwsza w dziejach PTTK wyprawa polskich turystów górskich w tak wysokie góry. Tym bardziej, że dla uczczenia stulecia turystyki polskiej, Klub zamierza w przyszłym roku zorganizować wyprawę eksploracyjną w Hindukusz. W tej wyprawie mamy wziąć udział Janusz i ja. Dobrze byłoby sprawdzić siebie na wysokości cztery, pięć tysięcy metrów ponad poziomem morza. Nasze największe dotychczas wysokości to niecałe trzy tysiące na Triglavie w Alpach Julijskich. Środa - dwudziestego pierwszego czerwca. Przychodzę z Elżbietą do klubu, licząc że da się nam przekonać Jasia i uzyskamy jego podpis na piśmie, popierającym naszą wyprawę, do biura paszportowego. Elżbieta, przezornie przygotowała wcześniej jego projekt. Dyskusja z Jasiem w tej sprawie trwa prawie dwie godziny. Przez półtorej Jasiu mówi nie i nie, obawiając się, że możemy nie dostać wiz, że może się powtórzyć historia Mongolii. Żąda od nas promes wizowych. Udaje nam się przekonać najpierw Adama, członka zarządu klubu, który uczestniczy w dyskusji, i w końcu Jasia. Mamy więc już pismo naszego klubu i pismo z KKFiT-u. W pracy mój szef, podpisuje mi po raz trzeci kwestionariusz paszportowy. Najpierw Mongolia, po tym Jugosławia, która w międzyczasie wypłynęła - a teraz Iran. Pyta się – gdzie pana tak nosi? Pozostaje do załatwienia sprawa promes bankowych, że posiadamy odpowiednią ilość dewiz na podróż i pobyt w Iranie. Ale na załatwienie tej sprawy, jak się okaże za chwilę, mamy jeszcze kilka dni czasu. Dwudziestego trzeciego czerwca Elżbieta i Ryśka idą do biura paszportowego, gdzie dowiadują się, że musi być indywidualne poparcie przez „kakafit” każdego uczestnika wyprawy. Może to wydawać się proste uzyskać poparcie, ale kakafit nas nie zna. I tu rodzą się wątpliwości, czy będą mieli do nas zaufanie, że nie zostaniemy za granicą demoludów - korzystając z wyjazdu. Mieliby wtedy spore przykrości. Rysia zajmuje się tą sprawą i załatwia ją pozytywnie. Na razie mamy pierwsze małe sukcesy. Dwudziestego szóstego czerwca kolejna wizyta Elżbiety i Ryśki w biurze paszportowym. Mają przy sobie plik kwestionariuszy i wszystkie wspomniane wyżej pisma. Oprócz tego moją i Ryśki promesę dewizową z banku. Brakuje promesy Elżbiety, Janusza oraz Jacka. Promesę Elżbiety i Janusza musi on załatwić, ponieważ tylko on ma konto dewizowe. Biuro przyjmuje część kwestionariuszy, polecając uzupełnić promesy. Jednocześnie robią nam nadzieję, że możemy dostać paszporty dziesiątego lipca. Całe konto dewizowe musi być podzielone na dwie części. Pierwsza część jest potrzebna na pobyt w Iranie, natomiast druga-na opłacenie kosztów podróży, czyli na bilety kolejowe od granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Bank oczywiście nie orientuje się jakie są ceny biletów. Trudno im się dziwić, są instytucją przeznaczoną do czego innego. Natomiast powinien tereny znać dokładnie Orbis-instytucja zajmująca się organizowaniem wyjazdów za granicę i wszystkim tym, co jest z tymi wyjazdami związane. I my też tak myśleliśmy. Poszła Ryśka do Orbisu na Rynku Głównym i tu nastąpił ciekawy dialog: „Ryśka do kasjerki, sprzedającej międzynarodowe bilety kolejowe - proszę panią, proszę mi podać adres Orbisu w Warszawie zajmującego się sprzedażą biletów kolejowych do Teheranu -nie znam adresu - to może dyrektor będzie znał - dyrektora nie ma, ale ja pani podam prywatnie adres: hotel „Metropol”. Wcześniej, oczywiście dowiedzieliśmy się, że biletów nie można kupić w Krakowie, bo nie mają cennika. Informacja, że bilety sprzedaje Orbis w hotelu „Metropol” okazała się błędna, bo robił to oddział Orbisu na ulicy Brackiej. Zresztą adresy wszystkich oddziałów Orbisu znaleźliśmy w kolejowym rozkładzie jazdy, dostępnym w każdym kiosku „Ruchu”. Tak więc ustalenie ceny biletów kolejowych do Teheranu, wymagało będzie wyjazdu do Warszawy. Zrobi to Janusz, który tymczasem wrócił z Włoch. Przywiózł z Orbisu na Brackiej - gdzie zresztą zdziwiono się, że tak prostej sprawy nie można załatwić w Krakowie - świstek papieru z wypisaną ceną biletu z Dżulfy(Julfa) – miejsce przekraczania granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Cena biletu była wypisana złotówkach dewizowych, mówiąc prosto w dolarach. Cała ta operacja był potrzebna, aby Orbis dał nam zaświadczenie do Biura Paszportowego, że przeznaczona na koszty podróży cześć naszego konta wywozowego wystarczy na pokrycie ceny biletów z Dżulfy do Teheranu i z powrotem. Zaświadczenie to było potrzebne, aby uzyskać paszport za tysiąc - a nie za pięć tysięcy złotych. Na co Ryśka i ja nie mogliśmy sobie absolutnie pozwolić. W międzyczasie pojawiły się kłopoty z kontem wywozowym Janusza. Miał on konto w banku Peko. A promesy do Biura Paszportowego wydawał Narodowy Bank Polski. Należało więc przelać posiadane dewizy z banku Pekao do NBP. Normalnie na decyzję w tej sprawie czeka się podobno kilka tygodni, co w naszym przypadku przekreśliłoby cały nasz wyjazd.. A my mamy już koniec czerwca. Dwudziestego ósmego czerwca pierwszy większy sukces. Telefon z ambasady irańskiej do oddziału PTTK, że Klub Tatrzański otrzymał wizy. Janusz tymczasem pomyślnie załatwił przelanie swoich dewiz do NBP. Tak więc najważniejsze sprawy formalne mamy z głowy. Wizy będą, paszporty też, otrzymamy zezwolenie z banku na wywiezienie dolarów. Pozostało nam skompletowanie sprzętu i żywności. Ustalamy wstępny termin wyjazdu na trzynasty lipca. Następny za tydzień. Różnice te są dlatego tak duże, bo pociąg z Moskwy do Teheranu jeździ raz na tydzień i granicę radziecko-irańską można przekroczyć tylko raz w tygodniu. Jeżeli wyjedziemy trzynastego lipca rano z Krakowa, to jadąc przez Warszawę, zdążymy na pociąg , który wyjeżdża piętnastego lipca rano z Moskwy do Teheranu. Do wyjazdu zostało nam więc niecałe dwa tygodnie. Mama Ryśki, Rysia i ja bierzemy pożyczki w swoich miejscach pracy. Poza tym pożyczamy pieniądze od mojej mamy, mamy Rysi i od mojej siostry. W zasadzie nie mamy więcej źródeł pożyczek. Zgromadzona suma pieniężna powinna wystarczyć. W wolnych chwilach w pracy robię spisy sprzętu i żywości. W górach przewiduję, że każdy uczestnik powinien skonsumować około 3500 kilokalorii, a na dole, w czasie podróży dwa tysiące pięćset na dobę. Nie jest to dużo, ale na więcej nie możemy sobie pozwolić, ze względu na ciężar bagażu, który według moich obliczeń powinien się zawrzeć od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu kilogramów na osobę, licząc, że wyprawa będzie trwała około pięć i pół tygodnia. Całe popołudnia spędzam z Ryśką na kupowaniu żywności i sprzętu. Brakuje nam skafandrów przeciwdeszczowych. Ryśka nie ma odpowiednich butów. Brak nam czekana, jeden mamy, raków, dużego plecaka ewentualnie nosiłków. I całej masy drobnych rzeczy. Poza tym istniejący sprzęt wymaga reparacji. Staramy się wszyscy także zdobyć maksimum wiadomości o Iranie, rejonie górskim, w którym będziemy działali. Zakupujemy dla wyprawy w „Polfie” bębny po lekarstwach. Są zrobione ze sklejki, lekkie i sztywne. Wieko ma obręcz nadającą się do plombowania. Z takich bębnów korzystają prawie wszystkie polskie wyprawy górskie. Załadujemy do nich naszą żywność. Pięć bębnów przewożę z Rysią do mieszkania Elżbiety i Janusza.. Mieszkanie ich jest naszą „bazą”. Prawie codziennie spotykamy się tu w piatkę, robiąc narady, pakując żywność do bębnów. Jeszcze z ważniejszych spraw zostało załatwienie zezwolenia w Urzędzie Ceł na wywiezienie żywności z kraju. Pismo z Klubu w tej sprawie musiało być poparte prze Oddział PTTK i KKFiT. Prawie zapomniałbym, ale musieliśmy mieć świadectwa szczepień przeciwko ospie i cholerze. Aby się zaszczepić należało mieć zaświadczenie od lekarza, że nie ma się przeciwwskazań, co wymaga z kolei badania krwi. Pierwsze szczepienie jest przeciwko cholerze, następnie za tydzień cholera i ospa i jeszcze tydzień oczekiwania na wynik. A jak będzie ujemny, to szczepienie trzeba powtórzyć. To też robimy w ostatniej chwili. Ale trudno się szczepić wcześniej, gdy nie wiadomo, czy się pojedzie. Szczepienia nie są przecież obojętne dla organizmu. Dziesiąty lipca. Paszportów jeszcze nie ma, ale mają być jutro, to znaczy we wtorek. W mieszkaniu Elżbiety i Janusza odbywa się pakowanie bębnów. I malowanie na nich napisów: „Iran-Teheran, Alborz Mountains Expedition Klub Tatrzański PTTK Kraków Poland”. U nas w domu góra bagażu, leżąca dotychczas w kącie pokoju, zaczyna znikać w plecakach. Jedenasty lipca. Paszporty są. Niestety nie wszystkie. Jacek nie dostanie paszportu, bo nie przepracował trzech lat po studiach, a wyjazd jest do kraju kapitalistycznego. Może wyjechać, ale pod warunkiem, że w przypadku gdyby nie wrócił, odpowiednia suma, będąca ekwiwalentem za studia, zostanie wpłacona do skarbu państwa. Na tę sumę trzeba znaleźć poręczycieli. Rzecz do załatwienia, ale niemożliwa w ciągu kilku godzin. Tyle jedynie godzin możemy jutro na to poświęcić, ponieważ dzisiaj jest już późno. Jest wtorek wieczór, jedenasty lipca. Mamy spakowaną żywność w bębnach. Plecaki w zasadzie też. Elżbieta nie ma jeszcze butów. W czwartek rano chcemy wyjechać ekspresem do Warszawy. Śpimy coraz krócej. Czym bliżej wyjazdu, tym bardziej jesteśmy zmęczeni. Chwilami mam tego dosyć!. Ale już tak daleko zabrnęliśmy, że musimy wyjechać. Zgodnie z teorią - zresztą bardzo słuszną - ostatnie tygodnie przed wyjazdem powinno się poświęcać na zdobywaniu kondycji, a ostatnie dni na wypoczynek. Pytanie tylko - ile wypraw tak robi? Albo ile wypraw na to stać? I tak nadszedł dzień dwunasty lipca. Dzień , w którym ilość załatwionych spraw sięgnęła szczytu. Dzień, który miał decydować, czy wyjedziemy jutro i czy rozpocznie się największa przygoda w dotychczasowym naszym życiu. Że wyjedziemy, to wiedzieliśmy już właściwie na pewno. Ale względy zawodowe Elżbiety wymagały jak najszybszego powrotu do kraju i byłoby bardzo dobrze, gdybyśmy wyjechali w ten czwartek. Poprzedniego dnia umówiliśmy się, że Janusz zniesie bębny z żywnością z czwartego piętra, na którym mieszka, i zostawi je w bramie domu. Bębnów ma pilnować najmłodszy brat Janusza. Dalszym ich losem mam się zająć ja z Ryśką. Ważą w sumie sporo ponad sto kilogramów. Umawiamy się też, że spotkamy się wszyscy o dziewiątej czterdzieści pięć przed Biurem Paszportów na Placu Szczepańskim. Przychodzę rano o wpół do ósmej do pracy. Zjadam śniadanie i już mnie nie ma. O ósmej piętnaście umówiliśmy się z Rysią pod domem Janusza. Mamy być z bębnami o dziewiątej w Urzędzie Celnym na Kamiennej., aby mogli je sprawdzić i zaplombować. Jak było umówione pilnuje ich brat Janusza. Wynoszę je na chodnik ulicy Karmelickiej. Usiłujemy z Ryśką zatrzymywać samochody, może nam ktoś to podrzuci do Urzędu Celnego. Sto metrów od nas stoi ciężarówka, która przywiozła towar do sklepu. Wysyłam do kierowcy Rysię - w myśl, stosowanej w takich przypadkach przeze mnie zasady. Kobieta załatwia z mężczyzną. Mężczyzna z kobietą. Za chwilę jedziemy na Kamienną. A w tym czasie Elżbieta, Janusz i Jacek załatwiają sprawę poręczenia za tego ostatniego. Rzecz wymaga wizyty w miejscu pracy Jacka. To znaczy w Administracji Akademii Górniczo-Hutniczej. Uzyskanie zaświadczenia(czy też zaświadczeń - szczegółów dokładnie nie pamiętam), znalezienia poręczycieli, wizyty u notariusza, wizyty w urzędzie zatrudnienia.. To wszystko mieli załatwić w ciągu dwóch godzin. Znając tempo pracy w naszych urzędach-rzecz mało prawdopodobna. Do tego większość urzędników ma zwyczaje przyjmować interesantów o godzinie dziewiątej, dziesiątej - różnie to bywa. W każdym razie nie za wcześnie rano. Jeszcze jedna osoba jest bohaterem tego dnia - mama Janusza.. Zajmuje ona od godziny wpół do dziesiątej kolejkę do Biura Paszportowego. A kolejki teraz w wakacje są duże. Dwie, trzy godziny czekania. My tymczasem jesteśmy na ulicy Kamiennej. Wytaczamy bębny z samochodu na rampę. Kierowca dostaje cztery dychy a Ryśka idzie do celników z prośbą, aby czynili swoje. Wraca po piętnastu minutach z wiadomością, że w naszej sprawie nie ma decyzji szefa urzędu. Który ma zdecydować, czy zwolnią nam żywność od cła. Decyzja ma być około dwunastej. Mimo, że dzisiejszy termin był dokładnie umówiony z nimi kilka dni wcześniej. Im się nie spieszy, tylko nam. Jest już po dziewiątej. Do dziewiątej czterdzieści pięć mamy niewiele czasu, a my mamy jeszcze wpłacić do banku na ulicy Pijarskiej pięć tysięcy złotych, jako opłatę za pięć paszportów. W banku, na szczęście, nie ma kolejki. I uporaliśmy się z tym bardzo szybko. Idę z Rysią do Biura Paszportów. Jest wpół do dziesiątej. Mama Janusza jest trzecia w kolejce. Dzisiaj kolejka jest nawet nie taka duża jak zwykle tu bywa. Dziewiąta czterdzieści pięć - umówiona godzina, o której mieliśmy wszyscy tu się spotkać, aby odebrać paszporty i następnie załatwić w banku odbiór dolarów i wykupienie rubli na podróż przez ZSSR. Dziewiąta czterdzieści pięć minęła, potem dziesiąta, wpół do jedenastej, jedenasta, a bank załatwia wspomniane sprawy tylko do dwunastej. Wreszcie są! Janusz i Elżbieta, ale bez Jacka, który za moment powinien wpaść. Przyjechali taksówką. Od tej chwili najmodniejszym u nas środkiem transportu stała się taksówka - z konieczności. W kolejce jesteśmy pierwsi. Cały czas tak manewrowaliśmy z Rysią, przepuszczając kolejnych ludzi, aby jak przyjdzie wspomniana trójka od razu wejść po paszporty. Elżbieta i Ryśka znikają za drzwiami. Wystarczą tylko one do odebrania paszportów. Wychodzą za chwilę z wiadomością, że paszporty będą za dwadzieścia minut. To znaczy za pięć wpół do dwunastej, ale bez paszportu Jacka. Paszport Jacka ma być o drugiej. No to pojedziemy do Teheranu we czwórkę z bagażem Jacka. Jacek nas dogoni samolotem w Erewaniu. Biegniemy z Januszem do banku na ulicę Basztową, aby zająć kolejkę. Tam też są godzinne kolejki. Gdy przybiegamy na miejsce do zamknięcia kas zostało tylko dwadzieścia pięć minut. Ale nas chyba załatwią byle mieliśmy paszporty w ręku. Stoimy w jednej kolejce, potem w drugiej. W końcu okazuje się, że załatwiamy w dwóch różnych miejscach i powinniśmy stać w dwóch różnych kolejkach. A minuty płyną nieubłaganie. Czy nasze dziewczyny zdążą z paszportami? Jest za trzy dwunasta, gdy Janusz opuszcza swoją kolejkę i idzie zobaczyć, czy czasem nasze panie nie biegną. Ja tymczasem proszę urzędniczkę, żeby nas załatwiła po dwunastej, bo my jedziemy z wyprawą do Iranu i mamy raz na tydzień pociąg. Zgadza się. Zegar ścienny, wiszący w dużej sali gdzie obsługuje się klientów wskazuje już minutę po dwunastej. No to cześć! Strażnik na pewno zamknie bramę i pojedziemy za tydzień. Ależ nie! Otwierają się wahadłowe drzwi z hallu wpada zaczerwieniony Janusz, a za nim Elżbieta i Ryśka, trzymające w rękach paszporty. W końcu wpada Jacek. Świetnie. Jest nawet paszport Jacka. Okazuje się, że Janusz w ostatniej chwili przytrzymał strażnikowi drzwi wołając: - jeszcze te panie, które właśnie przyjechały taksówką.. Jesteśmy w komplecie i mamy paszporty. A przed nami w kolejce jeszcze kilka osób. Najpierw załatwiam ja i Rysia. Pozostała trójka robi to w innym okienku i mają tam jakieś „sęki”. Inkasuję od kasjera, który się krzywi, bo jest sporo po dwunastej, dolary i ruble. Teraz na Kamienną, gdzie powinniśmy być o dwunastej a jest już pierwsza. Oni tam pracują do trzeciej mogą więc poczekać. Najpierw pojechała na Kamienną Ryśka, bo ja jeszcze stałem w kolejce do kasy. Następnie jadę i ja. Przyjeżdżam do urzędu i zostaję mamę Janusza, jego brata, który pilnował bębnów od rana i Ryśkę. Celnicy sprawdzają już drugi bęben Każdy ma włożoną listę zawartości. Jest to kopia przedłożona szefowi z prośbą o zwolnienie od cła. Otwieram następne i zaczynam pakować te już sprawdzone. W domu spokojnie można było wszystko ułożyć i było ułożone. Ale tu nie mamy czasu. Trzeba pewne rzeczy dopychać kolanem. Najgorzej na tym wychodzą ciastka. Nie szkodzi-wszystko się zje. Zjawia się nasza pozostała trójka. Bębny sprawdzone. Jeszcze tylko na wagę. Pięć bębnów waży sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. A więc po trzydzieści sześć kilogramów na głowę. Mamy już godzinę drugą. Ustalamy, że Elżbieta pojedzie do San-Epidu, gdzie do trzeciej mamy odebrać zaświadczenia o szczepieniu ospy cholery. Później dołączy do niej Ryśka, która tymczasem idzie do biura Urzędu Ceł, aby odebrać decyzję o zwolnieniu od cła. Bo sprawdzenie zwartości bębnów i plombowanie sobie, a wypisywanie decyzji sobie. Ja z Januszem zawieziemy bębny na stację kolejową. Rozlatująca się ciężarówka wiezie nas z bębnami na stację. Przy okazji stwierdzamy, że drobne dziesięciozłotowe bakszysze znakomicie ułatwiają sprawę. Na stację nas nie zawiózł. Zakaz wjazdu dla takich pojazdów. Bębny zostawił przed przychodnią lekarską na ulicy Pawiej. Nie będziemy nosić kilkaset metrów tych prawie dwustu kilogramów. Janusz dostrzega na dworcu autobusowym, położonym obok przychodni, wózek pocztowy. Znajdujemy właściciela wózka, który za dziesięć złotych pozwala łaskawie skorzystać z tego pojazdu. Bębny mamy więc już na stacji. Za pół godziny zamkną nam San-Epid. A więc taksówka. Tu już są dziewczyny i Jacek. Bez sensacji odbieramy żółte książeczki, świadczące o szczepieniu. Biegnę jeszcze do biura projektów, gdzie pracuję. Na szczęście bardzo blisko San-Epidu i składam podanie o urlop. Wcześniej nie mogłem, bo nie wiedziałem, kiedy pojedziemy. Żegnam się z kolegami z pracy dołączam do mojej czwórki. Uff! Mamy teraz trochę czasu. Orbis sprzedaje bilety kolejowe do godziny ósmej wieczorem. Uwzględniając kolejkę, wystarczy jak tam będziemy o czwartej. W tym miejscu małe wyjaśnienie. Sądziliśmy, że jak krakowski Orbis wydał nam zaświadczenie do Biura Paszportów stwierdzające, że posiadana przez nas złotych dewizowych wystarczy na pokrycie kosztów podróży z Dżulfy do Teheranu to i powinien nam taki bilet wypisać. O naiwni!!! Ale o tym co było w Orbisie to za chwilę. Tymczasem idąc ulicą 18 Stycznia robimy szybko krótki kosztorys. Ile nas będą kosztować bilety i ile jeszcze mamy pieniędzy. Stwierdzam, że może nam w dwójkę zabraknąć około tysiąca. W grę wchodzi tylko wujek Rysi. On jeszcze może pożyczyć. Pożyczymy jak się da dwa tysiące. Ryśka idzie więc do wujka. Ja do Orbisu z Jackiem. Janusz i Elżbieta na obiad. Po czwartej jesteśmy wszyscy w Orbisie. Biletów z Dżulfy do Teheranu nam nie wypiszą. Półgodzinna dyskusja z kierownikiem, po której nie dostajemy nawet biletów do Dżulfy. Trudno, będziemy musieli kupić bilety jutro w Warszawie. Jeszcze tylko wizyta w „Locie”, bo wykombinowaliśmy sobie, że z powrotem zamiast wracać pociągiem przez Moskwę, polecimy z Erewania do Kijowa samolotem. A Kijowa do Krakowa pociągiem. Nie będziemy mieli bagażu możemy sobie na to pozwolić, tym bardziej że poinformowano tu właśnie Janusza, że taki bilet nam sprzedadzą. Nic bardziej naiwnego, jak święta wiara w informację. Dzisiaj nam oświadczają, że takiego biletu nie dostaniemy. Przyjmiemy to spokojnie. Przyzwyczailiśmy się, że jeden pracownik danej instytucji mówi tak, a drugi właśnie- że nie tak. Celował w tym krakowski Orbis, gdzie uzyskaliśmy rekordową ilość błędnych informacji. Wobec tego nie pozostaje nam nic innego jak jechać do Warszawy. Jutro rano załatwimy wizy, potem bilety kolejowe, a po południu pojedziemy do Moskwy. Pozostaje nam tylko jeden pociąg o godzinie pierwszej zero cztery. Będąc jeszcze w Orbisie, usiłowaliśmy kupić bilety z miejscówkami na ranny ekspres, ale miejscówek nie było. Kupujemy dzisiejszą, krakowską popołudniówkę „Echo Krakowa”. Ma coś być tam o naszej wyprawie. Załatwiła to Elżbieta ze znajomym redaktorem. Jest! Duży tytuł „Elburs 72 Pierwsza wyprawa Klubu Tatrzańskiego PTTK w góry Iranu” i dalej - „Kontynuując tradycje małych wypraw w góry Bliskiego i Środkowego Wschodu Klub Tatrzański PTTK w Krakowie zorganizował pierwszą w dziejach PTTK polską wyprawę….. Dalej z ważniejszych zamierzeń napisano- „ Uczestnicy będą prowadzić działalność w górach Elburs, ze szczególnym uwzględnieniem masywu Tacht-e-Solejman, miedzy innymi wejdą na najwyższy szczyt Iranu – Demawend… Uczestnicy wyprawy maję w planie ponadto przeprowadzenie pewnego programu naukowego, obejmującego badania geologiczne i przyrodnicze oraz przywiezienie bogatej dokumentacji fotograficznej. Wyprawa ma duże znaczenie dla krakowskiego środowiska turystycznego, stanowi bowiem…”. Wszyscy, którzy nam sprzyjali będą mieli spokojne sumienie przed władzą, że wypuścili z kraju niewłaściwych ludzi. Tak trzeba pisać o wyprawach zwariowanych zapaleńców, by kolejni mieli szanse w przyszłości wyjechać. Wszystko tu jest, i wyczyn, i program naukowy. Tak trzymać! Umawiamy się o dwunastej w nocy na dworcu. Wracam z Rysią na Kozłówek, gdzie mieszkamy. Po drodze kupujemy większą ilość biletów tramwajowych, bo pojedziemy w nocy, gdy wszystkie kioski „Ruchu” są zamknięte. Mamy kilka godzin czasu do wyjścia z domu. Zleciały błyskawicznie. Należało dokończyć pakowania plecaków. Zrobić sobie kąpiel, bo nie wiadomo, gdzie będzie znowu okazja. Mocna kawa i jesteśmy prawie gotowi do wyjścia. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy wszystkie okna są zamknięte, czy gaz wyłączony…i wychodzimy. Minęła przed chwilą godzina jedenasta. Dołączam zdjęcie z przed dworca w Teheranie. To my i nasze bębny. Radośni, że są wreszcie z nami. Ale między moim i żony wyjściem z domu na Kozłówku w Krakowie(p. wyżej) było jeszcze dużo ciekawych wydarzeń, które nas czekały. Wydarzeń zupełnie nieprzewidywanych.