Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'himalajskie jabłka' .
-
Post 15 Powrót z gór Dwudziestego piątego sierpnia Rano przy namiocie była bardzo żywa moja dyskusja z Januszem. Uparł się, że we dwójkę, praktyczne bez sprzętu, bez żadnego zabezpieczenia, w postaci naszych kolegów, możemy wyjść na szczyt KR 2- 6187 m. Po tym długim lodowcu, który widzieliśmy podchodząc wczoraj na szczyt. Być może chodziło tylko o ten(kulminację) „6035 m”. Nie pamiętam. To porównywalna wysokość z tym, co już osiągnęliśmy w dobrej formie. Co świadczyło o już niezłej aklimatyzacji. Lodowiec był długi i choć wydawał się niezbyt stromy, to na pewno było tam sporo szczelin. W dodatku niewidocznych, ponieważ zasypanych monsunowym, świeżym, grząskim śniegiem. Ja też bym chciał zaliczyć tą górę. Dobrze się znamy. Ale rozsądek zwycięża Wiem, jak dbał o bezpieczeństwo Jurek Wala w Hindukuszu. Gdyby był z nami Brudas, to bym poszedł. Rysiek posiada naprawdę duże doświadczenie. Nie mam ochoty zginąć w tych górach. To są Himalaje. Wprawdzie nie te najwyższe, ale góry również bardzo niebezpieczne. Tutejsze lodowe ściany znacznie przerastają alpejskie. Nie byłem w Alpach, ale ze zdjęć, opisów wiem wystarczająco dużo, aby je porównać z tym co widzę. Tuż pod nosem mamy ponad tysiąc metrów lodu i śniegu, pożłobionych lawinami z łamiących się nawisów. A że na tą górę można ewentualnie wyjść od południa po trawie, to już inna sprawa. My musimy iść od północy z tego miejsca, gdzie jesteśmy. Jest się zdanym tylko na siebie lub na pomoc kolegów. W dodatku kolegów, których nigdzie nie widać. W miejscu, gdzie dwa dni temu gotowaliśmy obiad, pod kamieniem jest karteczka. „Nie chcemy się z nimi spotkać”? To oni schodzą do Patsio i jadą do Keylongu. Całe szczęście, że nie poszliśmy we dwójkę na ten szczyt. Gdyby były kłopoty, to kto by nam pomógł? Schodzimy po prawej stronie potoku. Dosyć szybko to idzie. O siedemnastej jesteśmy w Patsio. Atmosfera napięta. Po kolacji wzajemne oskarżenia. Dlaczego Rysiek nie chciał pójść? Może się już znudził górami. Był kilka razy w Hindukuszu. Przekroczył siedem kilometrów. Więc go takie „górki” może nie interesują. A może też zdał sobie sprawę, z racji swojego bardzo dużego doświadczenia alpinistycznego, że wyjście na KR 2 z tej strony, w takim zespole i z tym sprzętem co posiadamy, nie ma szans. Mógł to nam szczerze powiedzieć. Może powiedział Andrzejowi. Którego dodatkowo podłamała historia z płucami na Baralaczy. Koniec marzeń, koniec Himalajów! Jutro wszyscy schodzimy do Darczy. _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ Wracam teraz ciągle, pisząc ww. tekst, do zdjęcia „Sześciotysięczniki_1” z poprzedniego postu. Tego terenu Brudas i Andrzej nie widzieli, tylko my we trójkę go widzieliśmy schodząc z góry. I to nie wyraźnie. Więc nie mógli być definitywnie przekonani, że od tej strony się wyżej nie dojdzie w stronę KR 2. Mogli dojść do nas i mogliśmy razem wejść na ten lodowiec i ocenić dokładniej teren w kierunku tego szczytu. Choć jestem teraz pewien, że skończyło by się to na niczym. Widząc wysoką ścianę skalną w głębi . Zamykająca dostęp. _______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________ 26.08 Rano trwa pakowanie. Potem żegnamy się z czołkidarem. Załatwił nam konie do transportu plecaków. Wprawdzie nie do Darczy, ale dobry kawałek drogi. Ale najpierw trzeba złapać wolno pasącego się konia. Robią to w ciekawy sposób. Dwóch pastuchów, przy pomocy tego sznura owiniętego w pasie, łapie go za szyję. Idziemy. Tworzy się mała karawana. Idąc obok nich, przyglądam się im bliżej. Właściwie strój pasterza składa się z wełnianej tuniki. Młodszy z nich ma zatknięte za sznur w pasie coś w rodzaju małej czarki. U pasa wiszą też na małym kółku dwa szpikulce i coś w rodzaju żelaznej pincety. Może te narzędzia są potrzebne do pielęgnacji zwierząt. Żegnaj Patsio, żegnaj sympatyczny czołkidarze! Na drodze kurz. Z żalem rozstaję się z tą „miejscowością”, z pysznym ryżem kierownika. Naprzeciwko nas idzie dwójka - kobieta i mężczyzna z plecakami. Prowadzą ze sobą małą owcę. Następuje standardowe w Indiach pytanie - „What country do you come from”(z jakiego kraju jesteście)? Pada odpowiedź-„juesej”(USA). Aha! Amerykanie. Idą do Leh. A po co sheep(owca)? Food(żywność)! Po drodze nie ma sklepów. A jeść trzeba przez tydzień. „Żywność” się w ten sposób sama transportuje. Przynajmniej do pewnego czasu. Niezły pomysł! Dzisiaj nie jestem pewien, czy ją zjedli. Była taka sympatyczna. Może nawet sprzedali z zyskiem. Policjant w Darczy nas poznaje. W czasie obiadu przychodzą do nas kolejni Amerykanie. Kobieta i mężczyzna. Babka ma ładny kożuszek za tysiąc rupii. To gigantyczna kwota, jak na tutejsze stosunki. Sto dolarów. W sam raz na zimno. Idą z dwoma mułami do Kargilu. Wieje bez przerwy wiatr. W głębi doliny widać wysoki szczyt, zapewne Mulkila 27.08 Wstajemy wcześnie. Darcza jest końcowym przystankiem autobusu z Manali. Dalej i wyżej w stronę Baralaczy można tylko jechać gazikiem i to z trudem. Autobus miał odjechać o piątej trzydzieści. Jedziemy dzisiaj do Manali. Pomocnik kierowcy przygotowuje autobus do drogi. Posiada silnik diesela, trudny do rozruchu na zimnie. Ranek był zimny, najwyżej parę stopni powyżej zera. Może nawet na trawie był szron, ale już stopniał. Na grubym kiju owinął szmatę, nasączoną ropą, może zmieszaną z benzyną. Zapalił to i wczołgał się pod autobus. Leży tam i chwilę coś tam podgrzewa. Nalewa następnie wody do chłodnicy. Pewnie ją spuścił, obawiając się przymrozku. W Himalaje niedługo zawita zima. Wsiadają pasażerowie z okolic i jedziemy. Jeden z nich jedzie z owcą. Koło miejscowości Jaspa spotykamy Ryśka i Andrzeja. Wsiadają. Jeszcze rzut oka do tyłu, na góry zostające za autobusem. Na moment widać lewą stronę wejścia do doliny, o którą walczyliśmy z policjantem. Trawiasty stok biegnie wysoko w górę. Brudas zauważa, że mogliśmy z tej strony wyjść na szczyt w trampkach. Ma na myśli szczyt KR 2(6187 m)? Nie wiadomo, czy to on jest widoczny? Ale zapewne jeden z sześciotysięczników w jego pobliżu. No cóż! Nie udało się przekroczyć sześciu kilometrów. Moglibyśmy, ja mogłem, mieć swój rekord wysokości, tylko stanął nam na przeszkodzie policjant. Może byliśmy(raczej na pewno) za to pierwszymi zdobywcami tych dwóch naszych „górek”. Ale to zupełnie bez znaczenia w morzu takich szczytów. Alpiniści się rzadko zapuszczają na takie górki. A one dla nawet doświadczonego turysty, są zbyt trudne i niebezpieczne. Należy wziąć pod uwagę wysokość i potrzebę trochę dłuższej aklimatyzacji. Do tego dochodzi pogoda. Niewiele potrzeba, aby się nagle zepsuła i ze słonecznego, ciepłego dnia zamieni się w zimę z mrozem i zadymką śnieżną. Miejscowi się na pewno nie zapuszczają tak wysoko, bo i po co? Trawy tu już nie ma dla bydła. Wyjście na taką wysokość w Himalajach nie jest wybitnym alpinistycznym osiągnięciem, szczególnie po piargu i nie za trudnej skale. Wyjście, po stromym lodowcu, z drugiej strony to jest jednak bardzo poważny wyczyn, przerastający najtrudniejsze alpejskie wyjścia. Możemy więc sobie zaliczyć pierwsze wyjścia w Himalajach na szczyty bez nazwy. Nazw im jeszcze długo nikt nie nada. Zrobiliśmy to nielegalnie, ponieważ z trasy trekkingowej, raczej nie wolno wchodzić na okoliczne szczyty. Trzeba mieć do tego specjalne pozwolenie. Dlatego policjant nas nie wpuścił pod Mulkilę. Po dwóch godzinach jesteśmy w Keylongu. Następuje tu zmiana kierowcy. Przystanek autobusu jest miejscem spotkań miejscowej „złotej młodzieży”. Pogoda wspaniała. Mam świetne miejsce z przodu autobusu. Jakiś facet nosi na drodze na prymitywnych nosiłkach kamienie. Obok nas jadą miejscowe kobiety. Mają przekłute nozdrza i wpięte małe złote kółeczka z kamieniem pośrodku. Tandi-miejsce, gdzie spotykają się rzeki Czandra i Bhaga. Teraz jedziemy w górę Czandry. Drzew coraz mniej. Po naszej lewej stronie widoczne są bardzo nisko schodzące z gór lodowce. Tu są już większe opady, w czasie monsunu. W pewnym momencie pęka nagle tylna opona. Naprawa trwa dość długo. Nie mając co robić, szukam kamyków przy rzece. Janusz znajduje żyłę kwarcu. Wydłubujemy co ładniejsze kryształy. Khoksar. Jemy tu obiad. Pozwalamy sobie na ryż z fasolą i do tego jemy jeszcze dwa placki o nazwie Puti, o smaku ciasta na naleśniki. Do tego zamawiamy trzy herbaty z mlekiem. Wszystko kosztuje trzy i pół rupii. Około jednej trzeciej dolara. Kurs rupii jest prawie stały i za dolara dostaje się około dziesięciu rupii. Podjazd pod przełęcz Rothang. Na przełęczy pojawia się mgła ciągnąca z doliny Baes. Spotykamy stada owiec i kóz idących w dół. Widocznie pasterze schodzą z górnych partii gór do niżej położonych części dolin. Zbliża się pomału himalajska jesień. W Manandi krótki postój i znów jedziemy w dół doliny. Z okna autobusu oglądam domy z arkadami na piętrze. Dachy kryte płytami z łupka. Które z daleka wyglądają jak dachówki. Po trzech tygodniach pałętania się po dolinach Himalajów w stanie Himachal Pradesh wracamy do Manali. Hotel ten sam, co poprzednio, o dumnej nazwie „Top Hill” Wieczorem wytworna kolacja. Leczo plus wódka ryżowa i owoce. Kolację spożywamy w towarzystwie wspomnianych poprzednio sklepikarzy. Po kolacji próba sprzedaży całości wyposażenia „wyprawy”. Odkupują tylko dwie pary butów, a resztę to może ich znajomi. W czasie poprzedniego pobytu tutaj były opowiastki, że kupią wszystko. Dużo dymu, mało ognia. Chętnie tu kupują mocniejsze skórzane buty, takie jak nasze pionierki i cieplejsze kurtki. W plastykowych klapkach nie da się chodzić po śniegu. A zima w Manali jest nieco podobna do naszej. Nasz hotel jest domem wypoczynkowym. Teraz w Manali jest sezon na wczasowiczów. Bardziej na południu, poza górami, upał obezwładnia. A tu teraz klimat, jak u nas w lecie. Przyjechała właśnie młoda mama z dzieckiem. 28.08 Rano pranie, a potem śniadanko. Przyjeżdżają kolejni goście na wypoczynek. Mężczyźni są od pasa w dół owinięci czymś w rodzaju prześcieradła. Powyżej luźna koszula. Pytamy hotelarza-co za jedni? Bengalczycy! A „prześcieradło” nazywa się sarong. A o to się już nie pytamy, bo ktoś z nas to wiedział. W sumie jest to strój idealny na klimat indyjski. Luźny, przewiewny, łatwy do prania. Mają spory kawałek do domu nad Zatoką Bengalską. A może nawet są z samej Kalkuty? Po południu sprzedaję raki i czekan członkom jakiejś grupy z Kalkuty. Przyjechali na zlot w Himalaje. Dlaczego tu? Ponieważ nie mają bliżej do takich niskich Himalajów. W Indiach najbliżej Kalkuty jest w Sikkimie Kangczendzanga. To jest zupełnie inna alpinistyczna półka, mówiąc handlowym językiem. Posuwając się w górę Gangesu, jedzie się wzdłuż ponad tysiąckilometrowej granicy z Nepalem. Należałoby przekroczyć jego granicę, aby się dostać do Himalajów. Które w Nepalu są bardzo wysokie i trudno dostępne. I o wiele silniej w lecie atakowane przez monsun. Są bliżej Oceanu Indyjskiego. A tu na północ od Dehli można pod ładne, zalodzone sześciotysięczniki dostać się prawie autobusem. Wieczorem oglądamy kramy na małym placu. Miejscowa Cepelia, ewentualnie import z pobliskiego Tybetu. Kupuję sobie pamiątkę nóż Kukri. Typowy turystyczny gadżet. Używany w Tybecie. Ale ten zapewne się do cięcia nie nadaje. Chyba coś tu sprzedamy. Sikh nie chciał już nic kupić. Apetyt mam ogromny, ciągle mi się chce jeść. Brudas nas prowadzi na Momo. Tylko, że te Momo są o wiele ostrzejsze, niż jedzone w Keylongu. Andrzej po zjedzeniu nie może przez chwilę przyjść do siebie. Siedzi z otwartymi ustami. Potem jemy Jelabi. Nachodzą nas ciągle różni klienci. Mają okazję coś od nas kupić. 29.08 Idziemy sobie rano zwiedzać miejscową wioskę, położoną obok Manali. Droga prowadzi wzdłuż wspaniałego, ni to parku, ni to ogrodu. botanicznego. Rozpoznaję drzewa, a jak nie znamy-to się pytamy: deodary, cedry himalajskie, kasztan jadalny, orzechy włoskie, modrzewie. Rośnie tu nawet lipa, buk, dąb i świerk. Lipa, buk, świerk są tu obce. Wszystkie drzewa są potężne i piękne. Na małym potoku zainstalowano prymitywny tartak, napędzany wodą. Odbywa się rżnięcie deseczek na skrzynki, w które wszędzie pakuje się jabłka. To jest dolina jabłek. Dziewczyny noszą je na plecach, w lejkowatych, uplecionych koszach. Wchodzimy do wsi. Domy są piętrowe. Na dole są stajnie dla bydła. Na górze mieszkają ludzie. Wejścia do stajen są ładnie ozdobione. Ładnie też ozdobione są balkoniki, biegnące wokół piętra. Suszy się bielizna i wiązanki roślin. Domy są kryte płytkami z łupka. Monsun z nad oceanu traci swą siłę na południowych stokach Himalajów. W Manali jeszcze bardzo mocno leje. A już za kilkoma łańcuchami górskimi w Keylongu, nie tak znów daleko, deszczu jest znacznie mniej i dachy są płaskie. Za przełęczą Baralacha góry są już zupełnie suche. Tam jest klimat tybetański. Przy studni gawędzą kobiety. Niektóre miejscowe zdobnisie noszą złote kolczyki w uszach, kółeczka w nozdrzach i zwisające kolczyki z przegrody nosowej. Oglądamy proste warsztaty tkackie, na których tka się materiał z wełny owczej. Po zwiedzaniu wsi następuje kawa. Wieczorem sprzedajemy co się da. W sumie uzyskuję za całość sprzedanych rzeczy, gdzieś w granicach czterdziestu pięciu dolarów. Niezły zastrzyk finansowy na dalsze przygody. Zdjęcia: 1. Mostek. Dziewczyny nosiły w lejkowatych koszach jabłka. 2. Dom. To bardzo solidny dom. 3. Chłopcy. Wejście do stajni. Mała dziewczynka schowała głowę. Widocznie się mnie bała. 4. Krosna. Podstawowym materiałem była wełna owcza.