Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'granica' .
-
Wyprawa Wreszcie jedziemy! Na razie tylko tramwajem do stacji, ale jedziemy. Tramwaj pusty. Kto by o tej porze nim jeździł. Chyba tylko tacy, jak my, wariaci. Gdy wysiadamy pod dworcem zaczyna padać. Za chwilę formalnie leje. Chowamy się pod dach, obok baru „Smok”. Kilka kroków od nas jest waga. Stawiam najpierw na wagę plecak Ryśki. Dwadzieścia pięć kilogramów. Potem mój-trzydzieści cztery. Deszcz przestaje padać. Idziemy na dworzec. Na zegarze dworcowym jest dokładnie północ. Zaczyna się trzynasty lipca. A ja lubię trzynastkę. Trzynasty lipca. Pozostałej trójki jeszcze nie ma. Mamy godzinę czasu do odjazdu. Zobaczę, co się dzieje z nami „bębenkami”. Zaglądam do bagażowni i…-co u licha! Gdzie są? Pojechały do Warszawy. Sprawdzam w rozkładzie jazdy, jaki pociąg pojechał w tym czasie do stolicy. Kilkanaście minut temu był osobowy. Przyjeżdża cztery minuty przed nami. Chyba ich gdzieś po drodze nie wyładują. Ale kto je wysłał? Może Janusz. O wpół do pierwszej przychodzą Janusz, Jacek i Elżbieta. Odprowadza ich mama Jacka i Janusza. Janusz wyjaśnia, że rzeczywiście był na stacji wieczorem, kupił bilet bagażowy za trzysta złotych. Skąd taka duża suma? Ale sądził, że bębny pojadą naszym pociągiem. Nic może się nie stało. Może dojadą do Warszawy. Ale od tej chwili musimy przestrzegać zasady. Wszyscy razem i nasz bagaż z nami. W przedziale pociągu, oprócz nas, jedzie jakiś pan. Może jedzie na delegację. Dobrze, że mamy miękkie siedzenia. Usiłuję spać, ale nie za bardzo mi to wychodzi. Myśli leniwie przepływają przez głowę. Powinniśmy po przyjeździe szybko uwinąć się z wizą i biletami. Potem pociąg do Moskwy i jeszcze cztery dni spania do Teheranu, do którego mamy prawie sześć tysięcy kilometrów. Jest szósta dwadzieścia, gdy wysiadamy na Dworcu Głównym w Warszawie. Nawet dobrze, że tak wcześnie przyjechaliśmy. Spokojnie teraz sobie przewieziemy nasz bagaż na Dworzec Gdański, skąd pojedziemy do Moskwy, ale przed tym poszukamy naszych bębnów. Przyjechał właśnie nasz wspomniany osobowy z Krakowa. Idziemy z Januszem próbować złapać jakiś samochód „na fuchę”. To zawsze taniej. Ale nie stają. Pojedziemy taksówką bagażową. Szefie! Pięć osób z bagażem na Dworzec Gdański. Ile? Sto dwadzieścia. Stówa. Dobra-wsiadajcie. To nie tu-szefie. Podjedź pan pod wyjście. Przyjemnie się jedzie w takich okolicznościach nawet taksówką bagażową. Ludzie idą do pracy a my mamy urlop. I to jaki urlop! Na gdańskim bagażownia jeszcze zamknięta. Widocznie kolej nie przewiduje podróży nocą z bagażem. Zostawiamy bębny na rampie obok. Plecaki zanosimy do przechowalni bagażu. W informacji kolejowej dowiadujemy się, że tak łatwo do Moskwy nie dojedziemy. Nie ma mowy o żadnych miejscówkach-raczej biletach sypialnych. To nie wyjazd do Bułgarii, gdzie się zawsze weszło do wagonu, choć był z miejscówkami. Tu jeżdżą tylko wagony sypialne. Pozostaje tylko jazda do Brześcia. A stamtąd będzie może jakiś radziecki pociąg do Moskwy. Janusz z Elżbietą powinni już jechać do ambasady irańskiej, aby być tam jak najwcześniej. Nie mamy jeszcze wypełnionych „druczków”, potrzebnych do otrzymania wiz. Po trzy druczki na osobę w języku francuskim. Na każdym z nich należy nakleić swoją podobiznę. Robimy to parapecie w poczekalni. Ryśka, Jacek i ja jedziemy do Orbisu na Bracką, obstawiać kolejkę po bilety, a Janusz a Elżbietą –do ambasady. Kolejka w Orbisie niezbyt długa. Na wszelki wypadek sprawdzamy dokładnie, gdzie sprzedają bilety do krajów kapitalistycznych. Bo wprawdzie na każdym okienku jest wyraźny piękny napis, czym się zajmuje dana pani za szybą, ale czasami lubią się pojawiać małe karteczki, na których się pisze, że ta kasa jest otwarta do tej, a tej godziny, albo że będzie jakaś przerwa. I w ten sposób nagle zostajemy na „lodzie”. Tak więc stoimy sobie w kolejce, czekając na Elżbietę i Janusza. Ale po co mamy wszyscy stać. Jacek postoi godzinkę, później my. I tak dalej. Idę z Ryśką do domu towarowego „Centrum”. Chcemy kupić linę tak zwaną podciągową. Bo nasza jest już stara i zużyta. Liny nie ma. Wracając, wstępujemy do „Lotu”. Pytam się o bilet z Erewania do Kijowa. Nie, nie można kupić, bo jednym z punktów podróży musi być Warszawa. To może być i Warszawa. A z Warszawy też można dostać? Ile się płaci za bagaż? Po siedem złotych za kilogram. Szybko obliczam opłatę za bagaż, dodaję do tego opłatę za bilet, wynoszącą około osiemset złotych. W sumie taniej, niż za bilet kolejowy! Znakomicie! Ale nie to jest najważniejsze. Nie będziemy musieli się męczyć tyle dni. I wreszcie na pewno pojedziemy a raczej polecimy, bo są bilety. Świetnie! Idziemy na śniadanie, a potem do Jacka. Opowiadam mu o takiej możliwości podróży. Choć coś mnie niepokoi. Dlaczego poprzednie wyprawy do Iranu nie korzystały z tak znakomitego pomysłu. Spostrzegam, że w tym samym hallu na Brackiej są kasy „Lotu”. Ciekawe co tu mi powiedzą. Kasjerka szybko oblicza cenę i podaje ponad dwa tysiące złotych dewizowych. Proszę!? Pytam. To ponad sto dolarów. Rzednie mi mina. Okazuje się, że poprzednio pytając o cenę biletu nie powiedziałem, że jedziemy do Iranu. A miłej informatorce nie wpadło do głowy, żeby nas spytać dokąd jedziemy. A to jest subtelna różnica-bo gdy się leci do Erewania i zostaje w Związku Radzieckim to płaci się za bilet lotniczy z Warszawy do Erewania siedemset złotych. A gdy się leci do Erewania i dalej jedzie do Iranu, pociągiem, to płaci się za bilet ponad sto dolarów. Teraz mi się wyjaśnia, dlaczego wszystkie poprzednie wyprawy do Iranu korzystały tylko z pociągu. Czekamy z niecierpliwością, kiedy wrócą Elżbieta i Janusz. Przychodzą około dziesiątej. Z daleka po minach widać, że coś nie bardzo jest w porządku. Najpierw natknęli się, na znaną nam z okresu starania się o wizy, starszą panią, prawdopodobnie sekretarkę sekretarza ambasady. Owa pani oświadczyła, że wizy będą w sobotę. A potem- po prośbach i tłumaczeniach, że mamy tylko jeden pociąg w tygodniu - w piątek! Widząc, że tą drogą nic nie wskórają E i J postanowili się dostać do sekretarza ambasady. Po pewnych trudnościach stanęli, a raczej usiedli przed jego obliczem. Tak siedząc i pijąc herbatę oraz powtarzając znane argumenty, że pociąg, że raz na tydzień, wytargowali-bo tak to można nazwać-ostateczny termin otrzymania wiz, godzina szósta wieczorem. Opowiadam Januszowi o biletach lotniczych. Potem idziemy wszyscy do „Inturistu” dowiedzieć się, kiedy dokładnie odjeżdża pociąg do Dżulfy. Mamy rozkład jazdy kolei radzieckich, ale sprzed trzech lat, ale przypuszczamy, że nic się nie zmieniło. I faktycznie wszystko się zgadza. Pytamy miłego młodego człowieka(okazuje się, że jest z Krakowa) jak przedstawia się sprawa miejsc w pociągu z Moskwy do Dżulfy. W odpowiedzi proponuje nam, aby telegraficznie zarezerwować sobie miejsca. Należy nadać telegram do Inturistu w Moskwie, który znajduje się na prospekcie Marksa, albo do Inturistu na dworcu Kurskim, z którego odjeżdżamy do Dżulfy. Informacja, że jest Inturist na dworcu Kurskim okazała się potem nieprawdziwa i narobił nam trochę kłopotu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie jesteśmy w Warszawie. Teraz postanawiamy iść do „Areofłotu” z pytaniem, czy jak będziemy na terenie ZSRR, to czy będziemy mogli kupić bilety lotnicze za ruble, pomimo posiadania wiz irańskich. Okazuje się, że można. Zależy szczególnie na tym Elżbiecie i Januszowi, bo chcą wcześniej wrócić do Polski, lecąc z Erewania do Kijowa, albo do Lwowa. Samolotem. Jeszcze tylko przyjemna wizyta w barze Praha i umawiamy się, że Jacek stanie o wpół do czwartej w kolejce w Orbisie, potem go zmienimy ja i Rysia. Janusz z Elżbietą pojadą do ambasady, aby tam być o piątej. Może uda się nam otrzymać wizy jeszcze przed szóstą. Kontynuuję z Ryśką poszukiwania za liną podciągową w sklepach sportowych. Widać, że ten artykuł jest w warszawskich sklepach raczej nieznany. W jednym z nich przynoszą nam jakiś gruby sznur, w innym facet warszawską gwarą proponuje-kup sobie pan sznur do bielizny. Pół godziny po czwartej zmieniamy Jacka w Orbisie. Mija godzina piąta, w pół do szóstej, szósta. Widocznie pan sekretarz nie ugiął się. Jeżeli otrzymali wizy punktualnie o szóstej, to powinni za chwilę tu być. Skorzystają na pewno z taksówki. Jestem pierwszy przy kasie. Ale pierwszy ciagle nie mogę być. Przepuszczam jakąś panią. Jeżeli zaraz przyjadą, to powinniśmy załatwić sprawę biletów do ósmej, do której Orbis jest otwarty. Dwadzieścia po szóstej. Wreszcie są! Mają wizy za jedyne siedem dolarów każda. Przywiózł ich osobiście sekretarz ambasady. Dostali wizy dokładnie o szóstej. Oczywiście były już znacznie wcześniej załatwione, ale zasada jest zasadą-jak o szóstej, to o szóstej. Pierwsza reakcja kasjerki-nie wypiszę biletów, nie zdążę do ósmej. Ale my tak łatwo teraz nie ustąpimy. Wyciągamy swoje znane argumenty, że nie będziemy tygodnia czekać na następny pociąg i tak dalej. Za chwilę nowy kłopot. Nie ma voucherów. Vouchery posiadają tylko starsze kasjerki, które pracują do południa. Bez tych voucherów-choć na razie nie wiemy co to jest-nie dostaniemy biletów z Dżulfy do Teheranu. Co nas to wszystko obchodzi! Jeszcze do południa pytaliśmy się kierowniczki kas biletowych, czy dostaniemy bilety do Teheranu i czy nie ma jakiś przeszkód. Teraz są! Vouchery są zamknięte w kasie pancernej, za którą odpowiada starsza kasjerka. To może pojedziemy po nią taksówką. Dajcie nam adres. Cały Orbis jest zagażowany w tą sprawę. Wreszcie otwierają kasę i wyjmują feralny voucher. Ale to nie koniec kłopotów. Na Dworcu Gdańskim mamy przecież pięć bębnów, które muszą mieć bilet bagażowy. Kasa bagażowa jest otwarta do wpół do ósmej. Żeby kupić ten bilet należało najpierw posiadać bilet normalny. A nasze bilety są jeszcze nie gotowe. Angażujemy w tą sprawę panią z informacji Orbisu. Telefonuje na Dworzec Gdański z prośbą, aby sprzedali nam bilet bagażowy, a potem przedstawimy im nasze bilety do Moskwy. Przy okazji wychodzi, że tylko na Dworcu Gdańskim i tylko w dzień sprzedają międzynarodowe bilety bagażowe. Tylko taksówką zdążymy jeszcze przed zamknięciem kasy na Dworcu Gdańskim. Jacek jakoś załatwia taksówkę-co nie było takie łatwe. Szybciej! Taksówkarz jedzie rzeczywiście szybko. Wyskakuję z taksówki, zostawiając Jackowi sprawę należności za przejazd i biegiem do kasy bagażowej. Niech to cholera!!! Zamknięta! W bagażowni zatrzymuję jakiegoś faceta. Panie-załatw to pan! Będzie coś z tego. Panie-nawet za pięć stów, słyszę w odpowiedzi. No to adres tej pani z kasy. My pojedziemy po nią taksówką. Panie-ona ma imieniny poza Warszawą, nie wiadomo, czy jest w domu. Wreszcie jakiś młody-poczekajcie panowie. Ja spróbuję zadzwonić. Tylko mi bigos stygnie. Szefie! Odgrzewany bigos jest lepszy. Ha! Ha! No, to facet jest obłaskawiony, może coś załatwi. Załatwił. Ściągnął ją podobno z imienin. Będzie za godzinę. Wychodzę z Jackiem przed dworzec, może przyjedzie reszta. Przyjeżdżają taksówki, tramwaje a ich nie ma. Minęła już dziewiąta. Co u licha! Coś się znowu zacięło? Idę do kasy bagażowej. Jest kasjerka. Głupia historia, kobieta czeka a ich nie ma. I oczywiście nie ma biletów. Telefonuję do Orbisu. W odpowiedzi słyszę, że tam już nikogo nie ma. Więc chyba wszystko w porządku. Gdzie oni są? Co się z nimi dzieje? W tym momencie przypominam sobie, że mieliśmy wysłać telegram do Moskwy. Szybko szukamy w książce telefonicznej numeru telefonu Poczty Głównej, bo tylko taka może być otwarta o tej porze. Proszę przez telefon, ażeby przez głośniki ogłosili, że taki a taki pan-tu wymieniam nazwisko Janusza jest natychmiast proszony na Dworzec Gdański. Wreszcie są o dziesiątej. Okazało się, że mieli cholerne kłopoty, bo podobno z Dżulfy do Teheranu jest tylko pierwsza klasa. A my mamy opłaconą w dolarach tylko drugą. Należałoby dopłacić czterdzieści pięć dolarów. To i tak okazało się niewykonalne dzisiaj, nawet gdybyśmy mieli ochotę uszczuplić nasz bardzo skromny zapas dewiz. Tą sumę można jedynie było wpłacić w banku. Spisali się jednak dzielnie. Za pomocą miłej załogi Orbisu, podpisując specjalne oświadczenie, że Orbis nie bierze odpowiedzialności za cenę biletu, otrzymali wreszcie bilety do Teheranu. Feralny voucher okazał się zleceniem na wypisanie biletu z Dżulfy do Teheranu i który należało zrealizować w Moskwie. Nowy kłopot. Potem jeszcze pojechali na pocztę nadać telegram i stąd to opóźnienie. Szybko załatwiamy bilet bagażowy. Kosztuje nieco więcej niż sześćset złotych. Daję pani osiemset. Reszty już nie otrzymałem. Świetnie! Mamy jeszcze około dwóch godzin czasu do odjazdu pociągu. Możemy jeszcze coś zjeść w restauracji, uporządkować dokumenty, wypełnić deklaracje celne. Co też robimy. Jeszcze tylko kartki do mojej mamy i rodziców Ryśki z wiadomością, że jedziemy, co nie było, jak widać, do ostatniej chwili pewne. Po odebraniu plecaków z przechowalni wychodzimy na peron. Przy okazji załatwiania różnych spraw robię spostrzeżenie, że wiele spraw można niesłychanie szybko załatwić dysponując na przykład trzema kieszeniami. W jednej banknoty dwudziestozłotowe, w drugiej pięćdziesiątki, w trzeciej stuzłotowe. W zależności powagi sprawy i powagi załatwiającego, wyjmuje się odpowiedni banknot. Spostrzeżenie może trochę gorzkie, ale fakt jest faktem. I co ciekawsze, ci co załatwiają daną rzecz robią to zgodnie z prawem, tylko że za wolno, nieraz strasznie wolno. Taki bakszysz ich uskrzydla. Widzimy jak wózek akumulatorowy przywozi na peron nasze bębny. W składzie socjalnym pasażerów na peronie dominuje wojsko. Widać, że pociąg jedzie w stronę granicy. Czternasty lipca. Za kilka godzin przekroczymy granicę Polski a z nami nasz bagaż, składający się z pięciu potężnych plecaków, wypchanych do granic możliwości. Oprócz nich, kłopotliwe już na samym początku podróży, bębny. W nich żywność zawierająca około czterdziestu pięciu kilogramów chleba w postaci panwitu, pumpernikla i sucharów. Oprócz chleba mamy ze czterdzieści kilogramów konserw, sześć kilogramów mleka w proszku, sucha kiełbasa, ser żółty, makarony, płatki owsiane i ryżowe, ciastka i tak dalej. Łącznie dwadzieścia kilka pozycji. Żywność jest tak wyliczona, że powinno nam starczyć na każdy dzień. Teoretycznie nie powinniśmy nic kupować, z wyjątkiem może pomidorów, cebuli, papryki i owoców. Jak to praktycznie wypadnie, to się dopiero okaże. Cały nasz bagaż waży ponad trzysta kilogramów. Wypada po sześćdziesiąt kilogramów na osobę. Nadjeżdża pociąg. Jedzie z Legnicy do Brześcia. Gonimy po peronie, a potem po wagonach, aby zająć miejsca siedzące. W końcu mamy trzy miejsca. Będziemy na nich siedzieć na zmianę. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy bębny zostały załadowane do wagonu bagażowego i możemy spokojnie jechać. Spokój to jednak jest pozorny. W głowie kłębią mi się myśli tak, że mimo potężnego zmęczenia, przeżycia ostatnich dni nie pozwalają zasnąć. Mijamy Siedlce i Łuków. Miejscowości znane mi tylko nazwy. Nigdy tu jeszcze nie byłem. Terespol. Normalne polskie formalności graniczne. Kontrola celna i paszportowa. Przechodzę po kontroli do wagonu bagażowego, żeby zobaczyć co się dzieje z bębnami. Poza tym mam przy sobie zwolnienie od cła i bilet bagażowy. Za chwilę przychodzi też Janusz a za nim celnik. Spojrzał na bębny, popatrzył na pismo i to była cała kontrola. Czekamy aż pociąg ruszy. Nigdy nic nie wiadomo. A nuż ktoś wpadnie na pomysł, aby wyładować bębny. Pociąg rusza. Wracamy do naszego wagonu. Tuż, tuż powinna być granica. Jest! Słupek w biało-czerwone pasy, i orzeł, i rzeka Bug. Jesteśmy więc po drugiej stronie. Pociąg jedzie jeszcze kawałek i staje. Otaczają go z dwóch stron żołnierze radzieccy. Inna grupa wchodzi do pociągu. Kontrola paszportów, ale inna niż nasza. Tu paszporty zabierają. Obok toru rośnie śliczna pałka wodna. Dalej między zabudowaniami migają jakieś męskie korpusy. Zdaje się, że to żołnierze na porannej gimnastyce. Tak, to już godzina szósta. Musimy przesunąć nasze zegarki o dwie godziny do przodu. Jedziemy dalej. Po kilku minutach stacja, trochę w stylu naszego Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Czekamy, co dalej będzie. Na razie z pociągu wysiadają Rosjanie, a raczej obywatele radzieccy. Bagaż niektórych wskazuje, że nieobcy im jest polski handel detaliczny. Patrzcie! Jadą na wózku nasze bębny. Przejechały i zniknęły. Teraz my wysiadamy. Cały tłum z pociągu został zgromadzony w dużej sali. Odnoszę wrażenie, że można ją by było szybko przerobić na kaplicę. U góry wisi jakby świecznik, tylko że zamiast świec są żarówki. Podłoga jest wykonana z ciemnych i jasnych płyt, ułożonych w szachownicę. Tylko okna stanowią dysonans. Są nie bardzo kościelne. W dodatku zamalowane farbą do połowy. Wyjście na peron mamy odcięte przez pilnujących nas żołnierzy. Po drugiej stronie coś się dzieje. Otwierają się jakieś drzwi i część naszego tłumu-liczącego kilkaset osób-znika za tymi drzwiami. Łatwo się domyślić, że czekamy na odprawę celną. Wcześniej, jeszcze w pociągu, dostaliśmy radzieckie deklaracje celne. Nie mają zbyt skomplikowanej formy. Radzieckie władze celne interesuje przede wszystkim, czy nie przewozimy dewiz, złota, a bagaż jest mniej ważny. Dostajemy nasze paszporty i za chwilę, jako jedni z ostatnich, znikamy za wspomnianymi drzwiami. Jesteśmy w świątyni Boga Ceł. Jego kapłani stoją przy długich stołach, obitych blachą, a przed stołami pokorny tłum. Stajemy i my. Nasza kontrola celna odbywa się gładko, bo – po pierwsze jedziemy tranzytem, po drugie jesteśmy alpinistami. Drogi Czytelniku! Nie sądź, że przewróciło nam się w głowie. Nie! My raczej uważamy siebie za turystów wysokogórskich. Ale turystami wysokogórskimi, czy taternikami, to możemy sobie być w Polsce. Ale za granicą? Jak nazwać człowieka posiadającego ogromny wór-inaczej plecak, a do niego przypięty kask i czekan. Oczywiście, że alpinistą. Miało to dla nas później dobre, ale i złe strony. Tak więc odprawę celną mamy za sobą. Poszukamy teraz naszych bębnów. Pociąg do Moskwy mamy o godzinie jedenastej. Teraz jest po dziewiątej. Bębny znajdujemy szybko. One też podlegają kontroli celnej. Z tym nie ma kłopotu. Całą sprawę załatwiam z Jackiem. Najlepiej z nas rozmawia po rosyjsku. Poza tym był już kilka razy w ZSRR. Mówimy celnikowi, że jedziemy do Iranu. Twierdzi, że nam nie przyjmą bębnów do pociągu. Ale dlaczego? Za chwilę wszystko się wyjaśnia. On sądził, że w bębnach są chemikalia. A w „baczkach”, bo taką nazwę dostały po rosyjsku są „produkty”- po ichniemu, czyli żywość. Możemy teraz spokojnie poszukać kasy biletowej, aby kupić ewentualne miejscówki na pociąg do Moskwy. Mamy i kasę. Pociąg owszem jest, ale za dwadzieścia pięć minut. Są w nim nawet miejsca sypialne. Ważne, bo do Moskwy mamy tysiąc kilometrów. Nie ma natomiast żadnego pociągu o jedenastej. Dopiero o czwartej po południu. Musimy tym pociągiem jechać, aby zdążyć na pociąg do Dżulfy. Kupujemy bilety sypialne, płacąc po pięć rubli za osobę. Teraz znów zacznie się gonitwa. Do odjazdu zostało około dwudziestu minut. Szybko plecaki do wagonu, bo jeszcze czekają bębny do załadunku. Teraz po bębny. W bagażowni oświadczają nam z obojętną miną, że ten pociąg nie ma wagonu bagażowego. Oni, owszem, wyślą je do Dżulfy, bo mamy bilet bagażowy. Mamy w nosie takie rozwiązanie. Do Dżulfy jest parę tysięcy kilometrów, kto będzie szukał bębnów po całym Związku Radzieckim, gdy coś pokręcą. Jak nie pojadą z nami, to nie ma żadnej możliwości, aby były w tym samym czasie w Dżulfie, kiedy i my tam będziemy. Bez nich wyprawa nie ma najmniejszego sensu. Mamy tylko po pięćdziesiąt parę dolarów w kieszeni na osobę. Na najbardziej niezbędne wydatki. Kupowanie żywności w Iranie nie wchodzi w rachubę. Szybka decyzja Janusza. Może da się je wstawić do przedziału. Tylko trzeba załatwić z konduktorką. Załatwił. Czasu mamy bardzo mało, ale jeszcze powinniśmy zdążyć, choć bębny trzeba będzie nosić po schodach i przejść kawałek tunelem. Niestety to nie koniec kłopotów. Nie wydadzą nam bębnów bez zwrotu kwitu bagażowego, który jest jednocześnie międzynarodowym biletem bagażowym. Jak my bez niego pojedziemy z Moskwy do Dżulfy? Znowu będzie trzeba płacić za bagaż. Nie mamy czasu, aby w Moskwie załatwiać znowu sprawę biletu bagażowego, ani nie mamy najmniejszej ochoty wydawać po raz drugi pieniędzy i to w rublach na bagaż. Mamy na wszelki wypadek pół litry „wyborowej”. Facet, wydający bagaż, trochę się waha, zobaczywszy butelkę. Ale nie! Nie wyda bez kwitu bagażowego! Daremne prośby, że to opóźni naszą podróż o tydzień. Przybiega Janusz. Słuchaj! Rzuć mu ten kwit. Bierzemy bębny. Tunelem już nie zdążymy. Tylko przez tory do wagonu. Chwytam bęben w ręce. Drobnostka-trzydzieści sześć kilo. Następnie skok z rampy na tor i biegiem do wagonu. Zamknięty z tej strony! Niech to szlag trafi! Pociąg lada chwila odjedzie. Zaczynam walić pięścią w drzwi. Pierwsza zorientowała się Elżbieta. I otworzyła drzwi, ale na drugim końcu wagonu. Wrzucam bęben do wagonu, za mną swoje - Jacek i Janusz. Jeszcze dwa bębny i teraz pociąg może sobie odjeżdżać. Jesteśmy wykończeni, jak po biegu na setkę na poważnych zawodach sportowych. Ponadto bardzo brudni, nieogoleni od wczoraj, bo nie było gdzie i nie było czasu. W dodatku napisy na bębnach zostały namalowane, z braku możliwości, farbą akwarelową. I teraz to wszystko puszcza. Ręce, spodnie, koszula-wszystko na czerwono. A wyjeżdżając z Warszawy wydawało się nam, że do Moskwy powinniśmy dojechać bez większych kłopotów. Może to brak doświadczenia. Jeżeli tak, to go właśnie zdobywamy. Ale chyba każdy z nas wolałby to doświadczenie zdobywać w inny sposób. Pierwsze myją się w ustępie dziewczyny. One będą przygotowywać śniadanie. Potem męska trójka. Po śniadaniu ustawiam bębny jeden na drugim i przymocowuję to wszystko kawałkiem liny do łóżek. W Moskwie będziemy o czwartej po północy. Możemy ten cały okres przespać, z małą przerwą na obiad, albo kolację. Zależy od tego kiedy się obudzimy. Powinienem zasnąć. Nie spałem przecież już dwóch nocy. Za dużo wrażeń. Nie tak sobie wyobrażałem wyjazd do Iranu. A to dopiero się zaczyna. Pociąg co chwila przecina jakąś rzeczkę. Podlasie, czy Polesie? Kraina nizinnych równin i błot. Miga nazwa Bierieza. Aha! Bereza Kartuska. Potem duża stacja Baranowiczi. To chyba Baranowicze. Skąd ja to znam? Może z Sienkiewicza? Nie mogę sobie przypomnieć. To były chyba te przedwojenne kresy. Mińsk. Po Mińsku wydaje mi się, że trochę zasnąłem. Oglądam mapę ZSRR. Przed Smoleńskiem powinniśmy zobaczyć z pociągu Dniepr. Rzeka płynie wolno. Woda ciemno-zielona. Dużo kąpiących się. Jest ciepło, a w przedziale nawet duszno. Może to jedna z przyczyn, że nie mogę spać. Widać duże miasto. To chyba Smoleńsk. Po drugiej stronie Dniepru, na wzgórzu duża ładna cerkiew. Z daleka widać, że raczej nieużywana. Obok toru stoi malutka. Ta jest w stanie śmierci klinicznej. Potem, to z pewnością była kolacja. Przed snem nastawiłem budzik na godzinę trzecią po północy. Godzina powinna nam wystarczyć na pakowanie. Zasypiam błyskawicznie.
-
Sygryda Storrada, czy ktoś zna tą postać historyczną? Córka Mieszka I i Dobrawy Przemyślidanki czeskiej księżnej, siostra Bolesława Chrobrego, ale przede wszystkim spleciona losami z kilkoma państwami europejskimi. Królowa szwedzka, duńska, norweska i angielska. Na przełomie X i XI wieku, jedna z najbardziej wpływowych postaci ówczesnego świata. Jej polskie imię Świętosława. Skandynawski przydomek Storrada - „Dumna”, "Harda". Nassfeld – zaskakuje podobnie jak polskiego pochodzenia, wpływowa, historyczna Królowa. Karyntia może być dumna posiadając taki ośrodek i śmiało mogę napisać, że jest to diament w koronie stacji narciarskich tego regionu Austrii. Drugi dzień jest równie radosny jak pierwszy. Wstajemy rano i czujemy się rozgrzani, pełni wigoru i chęci do dalszej jazdy. Śniadanie jemy w pośpiechu, cieszymy się słonecznym porankiem i to jeszcze bardziej nas pobudza do działania. Kawa… tak, ta chwila z magicznym napojem jest jedynie chwilą, krótkiej pauzy i zadumy. Jedziemy! Z Villach do celu mamy ponad godzinę drogi. Wykorzystujemy ten czas na posłuchanie audiobooka „Królowa” drugiej części, po „Hardej” powieści Elżbiety Cherezińskiej. Na miejscu, w Tropolach jesteśmy tuż przed uruchomieniem tutejszej gondoli. I całe szczęście, bo Nassfeld jest sporym ośrodkiem, i by dostać się na górę szybko, trzeba być wcześnie, by nie wpaść w dużą kolejkę do gondoli. Na parkingu również byliśmy jednymi z pierwszych i mimo, że mieliśmy niewielką drogę do pokonania, do stacji dolnej, to podwozi nas te kilkanaście metrów kolorowy wagonik podpięty do olbrzymiej maszyny Catepilara. Nassfeld - cześć 1 Jesteśmy na górze! Minęliśmy dwie stacje pośrednie i wspięliśmy się do Kofel Center. Tutaj przywitały nas monumentalne, brązowe "kloce". Widok w stronę doliny, z której przybyliśmy: Gondola: Rozglądamy się po okolicy i już wiemy, że będzie to świetny narciarsko, ale również krajobrazowo dzień. Ruszamy na trasy. Paula po każdym zakończonym fragmencie zjazdu uśmiecha się i cieszy jak dziecko. Narty trzymają, jest doskonale! W którą stronę jedziemy? Kierujemy się do wschodniej części ośrodka, w stronę terenów wokół Gartnerkofel 2195 m npm. Tutejsze trasy narciarskie robią na nas kolosalne wrażenie. Jazda na nich jest szybka, bezpieczna, długa. Jest szeroko, a trasy wypieszczone przez ratraki. Wciągamy się w stronę imponujących swą urodą skał. Znajdujemy się teraz w punkcie, z którego widać niemalże wszystkie tereny narciarskie Nasffeld. Nasz wzrok przykuwają widoki, tutejsze przestrzenie oraz horyzont olbrzymich gór po stronie włoskiej tutejszej granicy. Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy się nie wcisnęli w tutejszą panoramę Potężne szczyty i granie w oddali powodują, że robimy dłuższą przerwę by wczuć się w miejsce. Cieszymy się napełnieni pozytywną energią gór. Sięgamy wzrokiem i obiektywem aparatu fotograficznego daleko, daleko do Italii. Przyciąga niczym magnes najbliższa nas formacja skalna Gartnerkofela... Z innej perspektywy wygląda imponująco! Brązowe, masywne, olbrzymie skały... Wychwytujemy wzrokiem dzieło doskonałego rzeźbiarza jakim jest natura. Jeździmy na nartach w obrębie tej części stacji narciarskiej. Kilka razy pokonujemy tutejsze trasy. Robimy zdjęcia ale również kręcimy ujęcia do naszego klipu z wyjazdu. Przyśpieszamy, bo do odwiedzenia inne trasy, inne miejsca w ośrodku. CDN
-
Czy jadąc autostradą A1 przez Gorzyczki,od razu wjeżdżamy za granicą na płatną autostradę i trzeba kupićczeską winietę przed granicą,czy można po czeskiej stronie?