Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'camping' .
-
Jak zostałem camperem, choć surferem tak na pół gwizdka. Sup fajna rzecz. Rower tez. Chałupy welcome https://weekend.gazeta.pl/weekend/7,177339,23830509,polowe-warunki-za-25-tys-zl-za-miejsce-na-kempingi-na-helu.html
-
. Dziewiętnasty lipiec. Budzi mnie słońce. Krajobraz od wczoraj wcale się nie zmienił. Jedziemy wzdłuż Elbursu, gór w których przyjdzie nam działać. Mamy ponad godzinę opóźnienia. Karadaż(Karadaj). Przez to miasto będziemy musieli jechać za parę dni, chcąc się dostać pod Alam Kuh(4804 m). Jest to najciekawszy rejon wspinaczkowy w Elbursie. Szczyt ten jest prawie identycznie wysoki jak Mont Blanc. Zbliżamy się coraz bardziej do Teheranu. Obok toru pojawia się coraz więcej domków. W pewnej chwili, po prawej stronie pociągu duży obóz wojskowy. Długie szeregi samochodów, dział, czołgów. Wszystko to tak stoi, bez maskowania, na otwartej przestrzeni. Jacek żartuje, że to demonstracja siły dla przyjeżdżających do Teheranu. Zabudowa jest coraz bardziej zwarta. Glinianki mają już okna i drzwi, nawet anteny telewizyjne, na płaskich dachach. Pociąg staje. Jesteśmy w Teheranie. Wychodzę z wagonu z dużym plecakiem. Jak na tym peronie piekielnie gorąco! To częściowo wina znakomitej klimatyzacji w wagonie, która nas „rozhartowała”. Patrzę do góry. Tak wysoko słońca jeszcze nie widziałem. Nic dziwnego, nie byłem jeszcze na trzydziestym szóstym równoleżniku. Z tyłu pociągu przyczepiony jest wagon, podobny do tego, do którego ładowano bębny w Dżulfie. Cudów nie ma, skąd by się tu znalazł? Został przecież w Tebriz. Ale tonący brzytwy się chwyta. Zostawiamy plecaki na peronie i usiłuję z Januszem zajrzeć do środka. Ktoś podnosi krzyk. Rezygnujemy. Idziemy przez tory w stronę rampy bagażowej. Za chwilę za nami jedzie wagon, do którego usiłowaliśmy zajrzeć. Zdążyliśmy już zauważyć, że wszyscy pracownicy państwowi mają tu małe tabliczki ze zdjęciem i napisem. Przyczepione do marynarki. Zaczepiamy takiego z tabliczką i pokazujemy mu kwit bagażowy. Prowadzi nas na górę do małego biura. Widocznie siedzi tu kierownik całego tego interesu. Zaczyna się rozmowa w języku angielsko-migowym. Tłumaczymy mu, że jesteśmy kunawardi - wspinacze. Że w bębnach mamy żywność i że chcemy jechać w góry. Niestety bębnów nie ma, będą jutro - tomorrow. Skąd jesteśmy? Poland. Widać po twarzy, że nie bardzo kojarzy. Gdzieś mi się przypomina, że w Persji Polskę nazywali Lechistan. Uśmiecha się do nas. Okay. Może zadzwoni do Tebriz. Gdzieś rzeczywiście telefonuje. Przykro mu. Ale…, tomorrow. Można się wściec ze złości. To i tak nic nie pomoże. Po prostu stykamy się z inną mentalnością i musimy się do tego przyzwyczaić, aby się niepotrzebnie nie denerwować. Wracamy na peron i wychodzimy wszyscy przed dworzec. Kobiety! Dużo jest tu starych kobiet w czadorach, siedzących na chodniku przed dworcem. Przy bliższym przyglądnięciu się, okazuje się, że to nie czadory i to nie są Iranki. Pod spodem mają pantalony. Na to coś w rodzaju koszuli nocnej, a na głowie turban. Wszystko na czarno. Twarzy nie mają zasłoniętych. I jeszcze ciekawy szczegół - na rękach i na nogach mają metalowe pierścienie. Kobietom towarzyszy grupa zajadle kłócących się mężczyzn. Na głowach mają pasiaste czarno-białe turbany. Ich wysuszone twarze sugerują, że dawno rozpoczęli drugą pięćdziesiątkę swojego życia. To są, podobno, Kurdowie. Dzielny, ale i egzotyczny naród, żyjący na pograniczu Iranu, Iraku i Turcji. Elżbieta wyraża obawę-jak oni się tu kłócą, to co będzie, gdy znajdziemy się gdzieś w Iranie, na wsi? Przed nami ulica teherańska. Na pierwszym planie ogromny pomnik jeźdźca na koniu(później dowiedzieliśmy się, że to pomnik Szacha Rezy - tatusia miłościwie teraz panującego). Trochę dalej perspektywa ulicy Pahlawi i zupełnie daleko wysoka góra z pasemkami śniegu pod szczytem. Mamy do załatwienia, pierwsze - wymienić dolary na rialsy i drugie-dostać się do ambasady. Z wymianą nie będzie kłopotów. Na dworcu jest kantorek banku Melli. Banku Narodowego Iranu. Kurs dolara- siedemdziesiąt sześć rialsów i dwadzieścia pięć setnych za jednego dolara. Pytamy się człowieka, wymieniającego dolary, jak dojechać do polskiej ambasady. Najlepiej taksówką, tylko że należy zwracać uwagę na licznik. Widocznie tutaj taksówkarze nie są wcale lepsi od naszych. Może pojedziemy autobusem. Podobno są nie drogie. Takie informacje uzyskałem w kraju. Niedaleko budynku dworcowego jest przystanek autobusu, to znaczy domyślam się, że to jest chyba przystanek, bo autobusy się zatrzymują. Tylko którym można dojechać do naszej ambasady? Mam przy sobie plan Teheranu, pożyczony od jednego z uczestników wyprawy w 1969 roku. Nazwy głównych ulic są podane w języku farsi i angielskim. Niestety nie na nim zaznaczonych linii autobusowych. Polska ambasada - zaznaczona kropką na tym planie - znajduje się na rogu ulic Tacht-e-Jamshid i Vesalli Shirazi. Patrzę na przejeżdżające autobusy. Są różnorodne-normalne, piętrowe jak w Londynie. Niebieskie i żółte. Całe upstrzone „robaczkami”. Usiłuję zagadnąć kilka osób. Nic z tego. Sprawa jest beznadziejna. Autobusem nie zajedziemy. Do normalnej taksówki wszyscy z naszymi worami nie wejdziemy. Pozostała taksówka bagażowa. Ale one nie mają liczników. Do naszej ambasady-jak wynika z planu jest około sześciu kilometrów. Ile się płaci za taką odległość? Nie mamy pojęcia i najmniejszej ochoty na to, żeby nas nacięto. Taksówkarze widząc, że jest okazja zarobić i to podwójnie, bo klient na pewno nie zna tutejszych cen, zaczynają nas ciągnąć do swoich pojazdów. Musimy jakoś ustalić cenę. Pytam się jednego-ile? Pokazując palcem na planie, gdzie chcę jechać. Rozkładam pięć palców drugiej ręki. Pięć osób! Piętnaście tomanów. Nie wiem, ile to jest rialsów. Pytam-sto pięćdziesiąt. Aha! Oni tu używają określenia „toman” na dziesięć rialsów. Trzeba to zapamiętać. Zobaczę, co powie drugi. Ten chce dziewięć tomanów. Oo…, już lepiej. Spróbujmy się potargować. Cztery tomany - i cztery palce lewej ręki są w ruchu. Nie! Osiem. Cztery…, siedem. Pięć-proponuję. Sześć- za mniej nie pojedzie. Nie to nie! Poszukamy innego. Pozostała czwórka zaczyna się łamać. Chcą zapłacić sześć tomanów-czyli sześćdziesiąt riasów. Nie, nie możemy tak szybko rezygnować. Trzeba się nauczyć targować, bo inaczej z tymi dolarami, co mamy, to nie mamy co szukać w Iranie. Widząc, że nie zapłacimy więcej, taksówkarz rezygnuje. Ładujemy nasze plecaki do środka. Razem z nimi ładują się moi dzielni „alpiniści”- oprócz mnie. Ja wsiadam do szoferki, jako coś w rodzaju przewodnika. Plan, który mam, nie jest zrozumiały dla kierowcy. Za dużo jest na nim napisów angielskich. Dopiero, powtarzanie nazwy ulicy Tacht-e-Jamshid i Vesalli Shiraz, wyjaśniło sprawę. Kierowca chyba wie, gdzie jechać. Tak samo nazwa Polish Embassy - nic mu nie mówiła. Na kolanach mam rozłożony plan miasta. Jedziemy. Szyba jest opuszczona, lekki wiaterek wpada do środka. A upał jest potężny. Coś dziwnie tu jeżdżą! Wyprzedzają z lewej strony, z prawej. Czasami naraz z obu stron. Rowery i motocykle urządzają sobie slalomy między autami. W środku jezdni jest ciągła biała linia, ale jakby nie istniała. Nikt jej tu nie respektuje. Czasami, gdzieś w tym strumieniu samochodów, zaplącze się jakiś pieszy, ale dziwnym trafem nie zostaje rozjechany. Co ciekawsze, to samochody zatrzymują się przed nim, choć idzie sobie na skos i nie korzysta z żadnej zebry. Jedziemy ulicą Pahlawi. Po obu stronach jezdni ciągną się płytkie kanały - aryki, w których płynie niezbyt czysta woda. Wzdłuż kanałów rosną drzewa platanów. Obrazu ulicy dopełniają sklepy, które wychodzą na ulicę. Sklep to jakby duża wnęka w budynku. A co się w niej nie zmieściło, to wisi nad chodnikiem, albo na nim leży. Wszechobecny hałas znakomicie uzupełniają klaksony. Nasz kierowca też co chwilę uruchamia ten piekielny mechanizm. Takie były pierwsze moje wrażenia z teherańskiej ulicy. Kierowca skręca i… przestaję się orientować, gdzie jesteśmy. Ale kierunek jazdy jest mniej lub więcej dobry. Co chwilę przejeżdżamy skrzyżowania z małymi rondami w środku. Prawie na każdym takim rondzie stoi pomnik. Ulica Tacht-e-Jamshid. Tu powinna być ambasada. Już widzę z daleka Orła na budynku. Rozcapierzony Orzeł - nasze godło. Mamy go w Polsce na monetach, w urzędach. Nikt na niego nie zwraca uwagi. Orzeł to Orzeł. Ale tu w tym budynku jest Polska. Tam są Polacy - lepsi, czy gorsi, ale Polacy. To się czuje, gdy zewnątrz otacza człowieka ten obcy hałas i dźwięk nieznanej nam zupełnie mowy. Gdy na plecach ma się kilkadziesiąt kilogramów, a w kieszeni, jak na tutejsze ceny, raczej pustki. Gdy do kraju jest tysiące kilometrów i w dodatku przez granice. Dziwne, ale takich okolicznościach zwraca się uwagę na najmniejsze oznaki polskości. Śmieszne, bo stojąca na ulicy beczka blaszana z napisem Poland, przynależąca zapewne do ambasady nagle wywołuje zainteresowanie. Stop. Kierowca staje. Płacę mu pięć tomanów. I żegnamy się, jak dwaj biznesmeni, zadowoleni z transakcji. Na dźwięk polskiej mowy portier otwiera bramę. Plecaki zostawiamy na klatce schodowej do piwnicy, a sami idziemy na pierwsze piętro. Przyjmuje nas pani w średnim wieku. Prosimy ją, czy by ambasada nie interweniowała na stacji, w sprawie naszych bębnów. Przekazuje tę sprawę jakiemuś panu, który bez entuzjazmu oświadcza nam, że wyprawa ze Szczecina czekała - bo mieli taką samą historię z bagażem - tydzień. Ładna historia! Zatelefonują na stację, ale musi to zrobić Iranka, która pracuje w ambasadzie. Iranka okazuje się być młodą dziewczyną. Wypytuje nas o szczegóły związane z feralnymi bębnami. Musimy teraz poczekać na rozmowę z drugim sekretarzem ambasady, bo pierwszy wyjechał na urlop do Polski. Siadamy tymczasem w fotelach, stojących w małym hallu na pierwszym piętrze. Przyjemnie tu jest, przede wszystkim z powodu klimatyzacji. Przeglądamy leżące na stoliku prospekty. Przyjmująca nas poprzednio pani przynosi nam klika egzemplarzy Trybuny Ludu z uwagą - pewnie państwo chcielibyście wiedzieć co się w Polsce dzieje? Trybuna Ludu nosi datę jeszcze z przed naszego wyjazdu. Kto z nas jest kierownikiem? Prosi sekretarz ambasady. Idź stary - mówimy do Janusza. Oficjalnie, a właściwie nieoficjalnie, to nie mamy kierownika. Po telefonie na stację, dostajemy wiadomość, że bębny są na stacji. Coś tu jest nie w porządku. Skąd się tam wzięły? Przecież z Tebriz jest tylko jeden pociąg na dobę, ten którym przyjechaliśmy. Ale to trzeba sprawdzić. Janusz dość długo nie wraca od sekretarza. Wreszcie jest. Coś nie jest w porządku? Jakie przyjęcie? Więcej niż zimne. Opowiem wam na ulicy. W każdym razie z noclegu w ambasadzie nici. Bagaż nam przechowają. Jakoś tę noc gdzieś prześpimy. Jutro pojedziemy w góry. Ale wcześniej musimy znaleźć „Iranian Mountainering Federation”- Irańską Federację Górską. Są przecież gospodarzami w tych górach. Nasz adres IMF składa się - podobnie jak naszej ambasady - z kropki na planie Teheranu. Kropka jest na ulicy Shirazi. Kropka jest oddalona od ambasady o parę kilometrów. Pójdziemy tam piechotą. Plecaki zostają w piwnicy, więc nie powinno być tak źle. Wychodzimy na ulicę z ambasady. W cieniu można jakoś wytrzymać, ale stanie w słońcu absolutnie do przyjemności nie należy. Idziemy w kierunku tej Federacji. No i co ci powiedział sekretarz? Objechał mnie, że wyprawa nie zgłoszona. Wie pan –powiedział - jak to wpłynie na stosunki polsko - irańskie, gdy wam się coś stanie? Od razu, z góry zastrzegł, że noclegu w ambasadzie nie będzie. Zaczął mnie straszyć, że zawiadomi ministerstwo, że przyjeżdżają „dzikie grupy”. Pokazywał mi nawet telegram do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Musiałem mu jeszcze zostawić spis naszych nazwisk. Co do noclegu to polecił mi hotel za czterysta pięćdziesiąt rialsów na dobę ze śniadaniem, ewentualnie sto riasów mniej, gdy doba jest bez śniadania. Jest też za lotniskiem camping, po piętnaście rialsów za osobę. Ta ostatnia informacja jest dla nas najciekawsza. Jednym słowem przyjęcie rzeczywiście raczej zimne. A nam się marzył basen w ambasadzie. Eh! Optymiści. Tak rozmawiając idziemy w stronę ulicy Kouroh-e-Kabir. Jest pora południowej sjesty. Można to poznać choćby po postaciach leżących na chodniku Avenue Kourosh-e-Kabir. Łóżko leżącego składa się z dwóch kawałków gazety. Ulica Shirazi. Tu gdzieś powinna być IMF. Idę z Jackiem w głąb ulicy. Reszta zostaje w cieniu jakiegoś drzewa. Upał jest jednak bardzo dokuczliwy, szczególnie dla naszych pań. Zaczepiam jakiegoś chłopaka - gdzie jest IMF- podając pełną nazwę. Nie bardzo wie o co chodzi. Na migi pokazał, aby czekać, a sam pobiegł do domu po drugiej stronie ulicy. Za chwilę pojawił się drugi, trochę większy. Ten drugi zna widać język angielski. Prowadzi nas ze sobą. Stajemy przed małym, ale ładnym domem. Tu ma być IMF. Na murze nie ma żadnej wywieszki - wskazującej, aby taka organizacja miała tu swoją siedzibę. Nasz Klub Wysokogórski - odpowiednik ich Federacji też nie ma żadnych szyldów. W drzwiach domu pojawia się starszy człowiek. IMF się stąd wyniósł. Gdzie? Nie wie gdzie. W tym momencie Janusz, który doszedł z dziewczynami, daje mi jakąś kartkę IMF jest na ulicy Fisher Abad. Skąd to wiesz? Dostałem adres od sekretarza. Dlaczego mi tego nie powiedziałeś? Po cholerę włóczymy się po tej ulicy. Mówiłem ci. Nie słyszałem. Nie kłóćcie się – wtrącił się ktoś z pozostałej trójki. Pod adresem, który zresztą nie zawiera numeru domu, jest numer telefonu. Spróbujemy zatelefonować. Nikt nie odpowiada. Rozkładamy plan miasta, który nam pożyczył sekretarz. Jest znacznie bardziej dokładny od naszego. Na ulicę Fisher Abad nie jest daleko. Jedziemy taksówkę zadecydowały Ryśka i Elżbieta. One maja dosyć tego chodzenia. Spacer w Teheranie w lipcowe południe do przyjemności nie należy. W taksówce pobieramy pierwszą lekcję arabskiego. Lekcji udziela nam taksometr. W okienku wyskakuje lekko zakrzywiona pionowa kreska - to jedynka, obok niej serduszko, odwrócone do góry - to piątka. Poznanie cyfr arabskich do dziesięciu jest dla mnie sprawą istotną. Jesteśmy już na ulicy Fisher Abad. Gdzieś tu musimy się zatrzymać i poszukać naszej Federacji. Przyjemnie się bardzo podróżuje taksówką. Tylko te pieniądze! W tym przypadku wyniosły dwadzieścia siedem rialsów. Znów zaczepiamy, tym razem przystojnego mężczyznę z czarnym wąsem. Ogląda kartkę z adresem IMF i wskazuje na budkę telefoniczną z automatem za dwa rialsy. Janusz wykręca numer i ma wyraźne kłopoty z dogadaniem się. Ściągamy do budki naszego „przystojniaka”, prosząc go, aby się dowiedział o numer domu, w którym jest IMF. Sprawa jest widocznie niezbyt łatwa, bo rozmowa trwa dłuższą chwilę. Wreszcie idziemy wszyscy, razem z właścicielem wąsików. Po drodze wchodzimy do jakiegoś biura, potem do drugiego. Nasz przewodnik widocznie się dopytuje, gdzie jest ten IMF. Wreszcie jesteśmy, tym razem chyba we właściwym budynku. Jest szyld, ale coś w rodzaju ministerstwa sportu. Budynek ma klimatyzację. Cudowna rzecz. Na szóstym piętrze ładna mała metalowa tabliczka „ Iranian Mountainering Federation”. Śliczne apartamenty ma ten ichni klub wysokogórski. Na ścianie w korytarzyku wisi duża panorama Alam Kuh i Tacht-e-Sulejman. Nikogo nie ma. Pokoje pozamykane. Nie, jest ktoś! Młody Irańczyk, pełniący pewnie obowiązki stróża. Uśmiecha się do nas i powtarza uparcie - six a`clock. Godzina szósta punktualnie. Widocznie tu dopiero ktoś jest o szóstej, z kim można coś załatwić. Żegnamy się z naszym uprzejmym wąsatym przewodnikiem. Nie mamy wcale ochoty wychodzić na ulicę. Nie ma jeszcze czwartej. Pojedziemy teraz na dworzec, sprawdzić tą rewelacyjną informację o bębnach. W taksówce trwa dalsza moja nauka arabskich cyfr. Zero-to malutki rombik. Dwójka jest prosta w zapamiętaniu. Dziewiątka też. Siedem jest takie same jak osiem, tylko odwrócone. Piątkę już znam. Najgorzej jest z szóstką i czwórką. Kurs kosztuje czterdzieści pięć rialsów. Bębnów, oczywiście, nie ma. Ale za to jest pięć znakomitych coca-coli z lodu, w restauracji dworcowej, w której właśnie siedzimy. Jest oczywiście klimatyzacja i ogromny portret szacha na czołowej ścianie. Na bocznej, jest już mniejszy jego małżonki - Farah Diby, a nad bufetem najmniejszy księcia. Nie wiemy jakiego. Ale następcy tronu. Przyjemnie się tak siedzi, sącząc coca-colę. Mam nadzieję, że jutro nadejdzie nasz bagaż i pojedziemy w góry. Tam będzie chłodno i spokojnie. Pobyt gdzieś w górach, nad potokiem, wydaje mi się teraz rajem. Wychodzimy przed dworzec. Elżbieta przeprasza, że za chwilę wróci. Nie ma jej dosyć długo. Gdzie byłaś? My tu wszyscy na ciebie czekamy. Byłam u Master Station - czyli po naszemu jakby zawiadowcy stacji. Świetny pomysł. No i co? Był tam jakiś cerber, ale weszłam obok niego i Master zatelefonował przy mnie do Tebriz. Ten telefon może mieć decydujące znaczenie. Taksówka po raz trzeci dzisiejszego dnia. Jest już ciemno. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy dzień się skończył. Wspaniale wygląda Teheran wieczorem. Neony mnóstwo neonów, bajecznie różnokolorowe, ruchome. I do tego girlandy różnokolorowych żarówek. Jednym słowem Teheran By Night. I znów jesteśmy w IMF. Na korytarzu leżą na podłodze liny, młotki, haki. Obok grupki dyskutantów. Znana mi atmosfera. Przyjmuje nas prezydent Federacji pan Rafatiafshar - profesor ekonomii na Uniwersytecie Teherańskim. Pan Rafatiafshar przedstawia nam pana Osseina Adili - zdobywcę Fudżijamy, jak go reklamuje. Siedzimy w przyjemnie urządzonym pokoiku. Na ścianach proporce klubów górskich, prawie z całego świata. Włoskie, francuskie, japońskie, chilijskie. Jest też proporzec Klubu Wysokogórskiego z Krakowa. Całości dopełniają ogromne biurko, za którym siedzi pan prezydent, mała szafka z albumami, czekan na ścianie i kilka ładnych zdjęć. Między innymi Demawendu. Znany nam, już z południowej wizyty, Irańczyk przynosi herbatę. Wręczamy panu prezydentowi nasz proporczyk, album, krakowską ludową laleczkę. Rozmowa z panem Rafatiafshar toczy się w miłej atmosferze, spowodowanej dobrą znajomością francuskiego przez Elżbietę i jej urokiem. Pyta się nas, czy podoba nam się Teheran w nocy. Radzi nam poznać jego nocne życie. My też na to mamy ochotę. Tylko za co? Pan prezydent wygląda imponująco, starszy, siwy pan, otoczony telefonami. Dostaniemy, oczywiście, listy polecające do Rudbarak-skąd się wyrusza w grupę Tacht-e-Sulejman i do Rineh, punktu wyjścia na Demawend. Listy polecające? W kraju dowiadywałem się, że nie potrzeba żadnych zezwoleń na działalność górską. Taki list jest formą zezwolenia. Nie bardzo mi się to wszystko podoba. Pan prezydent mówi, że między alpinistami nie ma granic, nie tylko państwowych, ale i rasowych, religijnych. Elżbieta szybko pisze po francusku dedykację na albumie, który przywieźliśmy. Album jest z Tatr i pan Rafatiafshar zadaje parę grzecznościowych pytań - jak wyglądają Tatry? My ze swej strony zapraszamy go w nasze góry. Jeszcze jedna kolejka herbaty. Dostajemy książkę, do której wpisujemy nasz program działania. Przed nami zrobiło to już kilkadziesiąt wypraw. Przeważnie irańskie. Ale jest i wpis naszych kolegów z Krakowa, którzy tu byli w 1969 roku. Wydaje się, że nic już nie zdoła zakłócić tej miłej atmosfery. Niestety! Listy polecające dostaniemy dopiero w sobotę wieczorem. No trudno, dobrze, że chociaż dostaniemy. Jakoś wytrzymamy jeszcze trzy dni w Teheranie. W grę wchodzi tylko nocleg na campingu. A więc jazda na camping. Tylko, gdzie on jest? Stara droga do Saveh, dziesięć kilometrów za lotniskiem - tylko takie mamy informacje z ambasady. Jest już późno, dziewiąta wieczór. Machamy rękami na przejeżdżające samochody. Może się zatrzyma jakaś taksówka. Stanął duży kremowy samochód. Prawie amerykański „krążownik”. Pojedzie w stronę Saveh za czterysta riasów. To jest sześć dolarów. Bardzo dużo. Proponuję sto. Do targowania się to wypychali pozostali zawsze tylko mnie. W końcu jedziemy. Za dwieście. I tak jest nieźle. Hotel za jedną dobę kosztuje trzysta pięćdziesiąt Jedziemy szeroką aleją, na końcu której, na dużym rondzie stoi ogromny, nowoczesny łuk triumfalny. Za rondem kierowca skręca w jakąś boczną drogę. Miga nam znak campingu i liczba dziesięć. A więc dobrze jedziemy. Jeszcze dziesięć kilometrów. Kierowca krzywi się na dwieście rialsów. Chce jeszcze pięćdziesiąt, że niby droga długa. Nie mam ochoty mu dać, ale pozostali-daj mu! Te pięćdziesiąt - daleko jest. O, naiwni! Nie wiemy w tym momencie co czynimy. Wchodzimy przez wysoką bramę na camping. Nikt nas nie pyta o dokumenty. Kilka niewielkich cyprysów. Wierzby płaczące, między nimi trawa. Parę samochodów stoi pod drzewami, a obok nich namioty. Niewielki camping. Rozkładamy namiot na ziemi. Będziemy spać w piątkę na rozłożonym namiocie. Mamy dwa śpiwory. Jeden pod spód, drugim się przykryjemy. Noc jest wystarczająco ciepła. Nie to jest jednak najważniejsze, bo chce nam się potwornie pić. Nie piliśmy przez cały dzień nic, za wyjątkiem coca-coli na dworcu i herbaty w IMF. Wody z kranu pić nie chcemy, ze względu na ameby. Tylko co pić? Nie mamy herbaty, cukru, z wyjątkiem kilku kostek od Miszki. Obok bramy campingu jest mały sklepik i po drugiej jej stronie - bufet. Poszli tam państwo E i J. Napijemy się choćby wody przegotowanej. Wracają. Kupili paczkę herbaty, pięć jajek- bo tanio i paczkę herbatników. W sumie zapłacili jednego dolara. Nie jest tu zbyt tanio. Miłe perspektywy, jeżeli trzeba będzie czekać tydzień na naszą żywność w bębnach. Uszczuplimy bardzo nasz zapas cennych dewiz. Herbata jest gorzka, ale świetna. Do tego po jednym jajku i po kilka ciastek. Niewiele zjedliśmy dzisiaj, a mimo to nie odczuwam głodu. Nie wiem jak inni. Inni są jednak głodni. Elżbieta i Janusz zgłaszają propozycję, aby zjeść pasztet. Nie ma sensu jeść dzisiaj-oponuję. Przychodzi mi to łatwo, bo nie jestem głodny. Jakie masz argumenty? Tu na campingu nie robimy nic, więc nie potrzebujemy dużo jeść. A co będzie, jak będziemy musieli przez tydzień kupować żarcie. Widzicie, ile to kosztuje. Do tego opłata za camping. Za camping zapłaciliśmy przed chwilą. Chodził taki jeden z zeszytem, zapisał sobie skąd jesteśmy, zainkasował dwieście dwadzieścia rialsów - po czterdzieści na osobę. I dwadzieścia za namiot. A więc nie po piętnaście, jak poinformował Janusza pan sekretarz. To była cała biurokracja campingowa. Kontynuuję - jak dostaniemy bębny to sobie odbijemy to głodowanie. Chcesz cały tydzień głodować - wtrąca Elżbieta. Pojedziemy później wyczerpani w góry i co zrobimy. Nie uratuje nas ta puszka pasztetu, jak ją zjemy dopiero jutro. Mnie się wydaje, że lepiej ją zostawić. Zarysowały się dwa obozy - Elżbieta i Janusz oraz ja, Ryśka i Jacek. No to głosujemy. Trzy do dwóch na naszą stronę. Janusz – wściekły - rzuca w brata jakimś ciężkim przedmiotem. Stary! Co się wygłupiasz. Atmosfera staje się z miejsca bardzo nieprzyjemna. Po cholerę się kłócimy! Wszyscy stali się jacyś drażliwi i wybuchowi. To wszystko wina sytuacji, zmiany warunków, zmęczenia. Musimy jednak za wszelką cenę unikać konfliktów. Taka kłócąca się grupa jest nic nie warta. To nic w sumie nie daje. Łatwiej to jest jednak sobie wytłumaczyć, niż zastosować praktyce. Camping jest jednak przyjemny. Można wziąć prysznic. Jest nawet basen. Leżymy w piątkę na jednym rozpiętym śpiworze, typu rozpinana kołderka. Noc jest pogodna. Nie ma obawy, że pogoda się zepsuje. Tu w okresie letnim deszcze są zupełną rzadkością. I tylko jedynie w postaci burzy. Patrzę na niebo, usłane leciutkimi barankami, podświetlonymi księżycem, który schowany jest za wysokim murem, otaczającym camping. Oo…! Leci sputnik. Gdzie? Tu - pokazuję palcem. Wszyscy szukają sputnika. Ryśka twierdzi, że widzi. Nie, to tylko chmury przesuwają się szybko na tle gwiazd i jedna z nich najmniejsza sprawia wrażenie jakby była sputnikiem Ale to co ja widziałem, to był naprawdę sputnik. Tłumaczę. Nastrój wśród nas trochę się poprawił. Nie jest dobrze - myślę sobie. Bębnów nie ma. Zezwolenie na działalność w górach otrzymamy dopiero w sobotę. Może to skomplikować nasz program, który przewidywał - dwanaście dni w grupie Tacht-e-Sulejman, trzy do czterech dni na Demawend, a resztę na zwiedzanie Iranu. Oby tylko bagaż nie zaginął. Bo i taka myśl mnie nurtuje. Objaśnienie zdjęć(w kolejności zamieszczania) 1. Typowy sklepik prz ulicy. Takie ulice, poza reprezentacyjną częścia śródmiejską, ciągnęły się kilometrami. I sklepiki były po obu stronach. Przechodząc obok, należało wykazać całkowitą obojętność. Spojrzenie na towar, przystanięcie na moment, wywoływało gwałtowną reakcię właściciela interesu. Ryba poczuła przynętę. Zaraz nadzieje się na haczyk...I wyciągnie się ją z...- tj. wciągnie do środka. "Wędkarz" jej nie zwolni. Ma cenę kilkudziesięciu rialsów. Sama musi odzyskać wolność! 2. Gdzieś w Teheranie, na ulicy. To jest bardzo dobre miejsce dla chwilowego wypoczynku. Kwiatki kwitną. Upał leje się z nieba. Ale jesteśmy w dawnej Persji. I to się liczy. Jacek, Ryśka i chyba autor postu.