Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 28.09.2021 uwzględniając wszystkie działy
-
"Liwiec między mostami" - od Chodowa do Kisielan. Ostatni niedzielny poranek okazuje się być bardzo ciepły i słoneczny. Zmieniam wcześniejsze plany, wiozę kanu i rower do Chodowa (9 km od domu). Zostawiam tu auto i woduję się pod mostem. Odcinek którego mi brakuje jest niewielki więc pływanie ma być leniwe. Niewiele po starcie wpływam w trzciny .. czyżby powtórka z niedawnej Muchawki ?. Okazuje się że raczej nie .. jest szerzej i bardziej otwarcie .. ale z wyjątkami. Liwiec Liwiec Liwiec Wąż drzewny ? Liwiec Liwiec Liwiec Liwiec Liwiec Liwiec Liwiec Krokodyl ? Liwiec Patrzę przed siebie .. w polu widzenia nie ma wody .. jest tylko pole a raczej ogród warzywny. Wcześniej na trasie: przedzieram się przez 6 zatorów, 2 zwałki, spływam 2 zastawki, ale TO tutaj mnie zaskakuje. Ta zielona trawa to gruby kobierzec .. bardzo się opiera .. nie chce mnie przyjąć do środka. Po lewej są trzciny .. tam musi być ciut łatwiej. Próbuję z lewej .. trochę się przesuwam .. idzie bardzo opornie. Po kwadransie docieram do przerośniętych pokrzyw, .. dalej ni chu chu !. Wiążę cumy, wychodzę w sięgające powyżej głowy parzące zielsko, wydeptuję ścieżkę. Z przygodami ciągnę kanadyjkę skrajem tej gęstwiny. Po ok. 30 minutach .. Jest ! .. widzę skrawek wody .. będę żył ! Po kolejnych 15 minutach udaje się wypłynąć z tej pułapki. Ten kilkudziesięciometrowy zator wyssał energię, komary wyssały krew, pokrzywy wyssały zapał. Na szczęście do celu, czyli mostu, jeszcze tylko parę ładnych zakrętów. Liwiec w Kisielanach. Jest most - cel dzisiejszej podróży. W okolicach mostu nie mam gdzie bezpiecznie zostawić kanadyjki. Pod prąd wiosłuję do agroturystyki "Zygmuntówka", zostawiam chwilowo sprzęt, rowerem jadę po auto. Potem wiadomo - autem (z rowerem i z kanadyjką) wracamy z Kisielan do domu. W założeniu miało być leniwie i lajtowo, okazało się że nie do końca. Spływając z drugiej zastawki uszkodziłem trochę dno kadłuba ale wiem że sam się o to prosiłem. Znaki jednoznacznie informowały, ostrzegały, zabraniały. Warto było - była odmiana i była przygoda. Ps. Liwiec powyżej Chodowa wygląda, mimo wysokiej wody, jak kanał melioracyjny.4 punkty
-
4 punkty
-
3 punkty
-
Cześć Autor poniższego filmiku to mój kolega, zobacz jaki mieli spływ, zerknij 1.00 - 2.00, potem 3.20 -3.40. Okazuje się że spływ niekoniecznie musi płynąć, może dla odmiany iść przez wsie, w dodatku sporo kilometrów. 🙂 Tu jego kolejny filmik z podobnym (dosłownie) klimatem 😉3 punkty
-
Cześć Fajny tekst, nawet biorąc pod uwagę, że nie lubię zbytniego ideologizowania i unaukowiania prostych spraw. każda forma ruchu jest zdrowa po prostu i... koniec. Dla mnie ważne jest podnoszenie poziomu i przesuwanie własnych granic. Bawi mnie sama jazda dla jazdy - jest celem a nie środkiem. Dlatego też nie przepadam za zatrzymywaniem się, robieniem zdjęć, analizowaniem widoków... wszystko widać z roweru. Zwracam też zawsze uwagę na techniczną stronę jazdy. Poprawne ustawienie siodła, kierownicy, prawidłowe ustawienie stóp na pedałach, pozycja, technika pokonywania zakrętów szybkich czy wolnych nawrotów, balans itd. Wszystko to można osiągnąć i poprawiać na prostym sprzęcie bez specjalnych inwestycji itd. - a to mnie cieszy bo jestem raczej niebogatym centusiem. Oczywiście co słusznie podkreślił kolega autor nie ma to nic wspólnego z żadnym treningiem - to domena wyczynowców dla których zawsze wielki szacun i respekt. Nie mam żadnego planu ani nie przylepiam teorii. Bawię się jazdą po prostu. Nie zgodzę się z akapitem o szkodliwości wyczynowego sportu i jakimś podziale w tej kwestii. Intensywnie uprawiający sport amator też ponosi koszty zdrowotne w postaci kontuzji czy upadków. Z kolei większość zawodowców (znam sporo byłych wyczynowych sportowców z różnych dziedzin w tym kolarzy) ciszy się znakomitym zdrowiem. Ważne aby sensownie pokierować swoim życiem po zakończeniu wyczynu. Pozdrowienia serdeczne2 punkty
-
SFL ma dominującą wystawę południową co jest i plusem i poważnym minusem. Stoki są podtapiane po południu wobec czego rano są tam czasem koszmarne lodowiska. Poza tym nie wiem jak to jest ale zawsze jest tam mniej śniegu jak w sąsiednim Ischgl. Na pewno byłem tam kilkanaście jak nie kilkadziesiąt razy i dosłownie różnice były bardzo duże i nie chodzi tu o wystawę bo mniej było go też na stokach północnych (w Nord Fiss). Kiedyś uważałem SFL za dosłownie nr 1 Austrii ale właśnie te czynniki spowodowały sporą weryfikację tej opinii. Poza tym ośrodek genialny z kilkunastoma czarnymi trasami, w tym parę naprawdę smoliście czarnych. Z super potencjałem off piste (ale głównie stoki południowe czyli walcuje się błyskawicznie). Pewnym backupem jest tutaj Kaunertal ale to mimo wszystko dość daleko (dłuuugo się jedzie) i akurat ten lodowiec mojego entuzjazmu nie budzi. Jakkolwiek jest nawet fajna trasa off piste. Osobiście w drugiej połowie marca prędzej bym postawił na Ischgl lub Nauders/Belpiano. Warunki wtedy jeszcze są świetne. Istotne jest, że w takim Ischgl jest taka rozpiętość wysokości i wystaw, że można zawsze znaleźć warun do jazdy. Podobnie z off piste zawsze tam coś znajdę (fakt, że znam ten ośrodek jak własną kieszeń). Epicentrum możliwości jest Landeck bo stamtąd jest pełny przegląd sytuacji, razem z St Anton. Czyli trzy fantastyczne wielkie systemy (SFL, St Anton/Lech/Warth, Kappl/See/Ischgl/Galtur) a do tego jeszcze na miejscu Zams/Fliess gdzie też można znaleźć epickie kawałki1 punkt
-
rano jak jechałem do pracy to jakoś ta dawka była mniejsza ale jak wracałem to już suuper1 punkt
-
Początkiem września miałem przyjemność, po raz pierwszy, odwiedzić region narciarski Wagrain - Kleinarl latem. Przed Tobą pierwszy w dwóch vlogów jakie przygotowałem po kilku dniowej podróży. W tym odcinku zobaczysz jak dojechałem do Salzburga, a kolejnego dnia wybrałem się na trekking na przepiękne jeziora Jagersee i Tappenkarsee.1 punkt
-
Jakbym był moderatorem to bym już banował Jesteśmy na forum narciarskim a nikt nie zauważył, że w PL produkuje się narty: https://sklep.majestyskis.pl/ https://monckcustom.com/ https://shop.nobilesports.com/ Marka Nobile ma narty w "normalnej" cenie. Niektóre modele maja na koncie różne modele.1 punkt
-
Podhale to taka Polska bis gdzie prawo działa nieco inaczej. Kto tam mieszka wie o co chodzi. Jest tam tyle wpływowych ludzi w tym polityków, że to właśnie oni uwalili to prawo śniegu. Swoją drogą ciekawi mnie czy jak być mieszkał tuż obok takiego wyciągu to też być od buców wyzywał bo ktoś sobie chce na nartach pojeździć. Prawo śniegu w Polskich warunkach ma jakikolwiek sens tam gdzie nie ma gospodarstw domowych. Coś w głębokim lesie jak jest po drodze polana i te sprawy. Lub coś typu Białka czyli po polach jak ktoś się sprzeciwia. Poza tym nie wiem jak trzeba podchodzić do tematu gdyby takie prawo było to zasrali by każdy pagórek wyciągami. Już od lat deweloperka zniszczyła co najładniejsze i robią to dalej. To ci pasuje, to ci się podoba przyjechać do takiego srajnika? Masz jakiekolwiek pojęcie estetyki w górach? Osobiście jak chodzi o Podhale to mi to wisi. Nawet więcej bo ja chcę by takie Zakopane stało się ogólnopolskim rynsztokiem, którym zresztą jest ale w takie skali "mega". By coś zobaczyć co się dzieje, by coś chcieć poprawić musi upaść więc dla mnie takie prawo to nawet ok. Ale poza Podhalem won z tego typu propozycjami.1 punkt
-
Cześć Świetne, znowu świetne!!! Tak wojna to dla mnie sedno zabawy. Podziwiam Cię bo jednak kanu to nie jedynka i jedną ręką nie szarpniesz. Takie zaskakujące braki wody potrafią załamać! Na górnej Liwie mieliśmy ich ze trzy, w tym ostatni skończył się prawie 15 kilometrową wycieczką po traktor... Dzięki jeszcze raz za info jak to tam wygląda. Wiosną przyszłego roku może uda się spotkać gdzieś tam... Pozdrowienia1 punkt
-
Album „Skrzyczne – góra wspomnień i atrakcyjnej współczesności”. Jego zakupu dokonać można na recepcji Centralnego Ośrodka Sportu – Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Szczyrku oraz w kasie krytej pływalni. Jak się dostać do Szczyrku 1958r. Uroczysta prezentacja książki, objętej honorowym patronatem Ministerstwa Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu, miała miejsce w sobotę 11 września. Towarzyszyła jej unikatowa wystawa sprzętu narciarskiego z dawnych lat.Skrzyczne COS Dokładnie 112-stronicowy album, wydany w nakładzie 1,5 tys. egzemplarzy, zawiera szereg wartościowych treści, które opracowane zostały wraz z tłumaczeniem na język angielski. Dotyczą one m.in. budowy i dziejów kolejki na Skrzyczne, turystycznych walorów góry z uwzględnieniem również rozwoju miasta Szczyrk oraz wydarzeń sportowych, jakie na Skrzycznem się odbywają. Prócz ilustracji, które ukazują najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego i jego okolice o różnych porach roku, nie brakuje ciekawych historii związanych ze Skrzycznem. – Mieliśmy sporo materiałów, głównie zdjęciowych, które postanowiliśmy zebrać w jedną publikację. Efektem jest atrakcyjny album pełen ciekawostek i wyjątkowych fotografii. Każdy może znaleźć w nim coś dla siebie – mówi Tomasz Laszczak, dyrektor Centralnego Ośrodka Sportu – Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Szczyrku, zarządzającego ośrodkiem narciarskim wraz z nowoczesną koleją linową na Skrzyczne. Jak dodaje, dla wydania albumu „Skrzyczne – góra wspomnień i atrakcyjnej współczesności” istotne okazało się wsparcie ze strony firm, które należą od lat do liderów w swoich branżach, a ich sprzęt doskonale sprawdza się w codziennym funkcjonowaniu ośrodka na Skrzycznem. Publikację honorowym patronatem objęło z kolei Ministerstwo Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu. – Skrzyczne, niezależnie od pory roku, to miejsce magiczne. Dlatego też ta góra nigdy nie spowszednieje i zawsze będzie odgrywać ważną rolę – zauważa autor albumu, szczyrkowianin Jacek Żaba. Promocji albumu towarzyszyło w miniony weekend inne wydarzenie, które przyciągnęło wielu turystów. Blisko 3 tys. osób z zainteresowaniem przyglądało się wystawie „200 lat historii narciarstwa”, której miejscem był budynek na stacji pośredniej Jaworzyna, gdzie garażowane są krzesełka kolei linowej. W taki nietypowy sposób zaprezentowana została unikatowa wystawa autorstwa pasjonata narciarstwa Tomasza Wysockiego, który zebrał liczne eksponaty narciarskie od przełomu XVIII i XIX wieku aż po czasy współczesne. Obejrzeć można było zarówno oryginalne narty czy stroje, jak i inne elementy wyposażenia narciarskiego z całego świata.1 punkt
-
Wczoraj pokręcone we dwie pary na dość podobnej trasie, jak opisana niespełna rok temu na blogu: Tym razem jednak przy ciepłej i słonecznej pogodzie - na krótki rękaw. Może to już ostatni raz w tym sezonie taki powiew lata? Trasą dawnej wąskotorówki z granicznej wioski Hintersee do Rieth: DDR-ka brzegiem Jeziora Nowowarpnieńskiego: Nad Zalewem Szczecińskim: Altwarp - wyborcza niedziela Altwarp - z widokiem na Nowe Warpno Wydmy śródlądowe pod Altwarp: Dolina Jałowcowa w południowej części półwyspu i cmentarz żołnierzy radzieckich: Na granicznym mostku w Rieth: Powrót nieco inną trasą, bo przez wysychające jezioro Piaski. Za każdym razem wygląda gorzej, niestety Mapka wycieczki:1 punkt
-
No to lecimy! Maraton Rowerowy Dookoła Polski Finał, czyli ostatnia część 4-letniego cyklu ultramaratonów 4xMRDP. Dotychczas przez 3 kolejne lata objechałem Polskę dookoła w trzech częściach: Zachód, Góry i Wschód. Teraz przyszło mi się zmierzyć z całą trasą na raz, czyli przejechać 3200 km w 10 dni. Czy to możliwe, żebym pokonał taki dystans, kiedy dotychczas każdy jeden tysiąc potrafił mnie mocno sponiewierać? Maciej Paterak http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/001.jpg MRDP to zdecydowanie najtrudniejszy ultramaraton w Polsce, choć obecnie już nie najdłuższy. Palmę pierwszeństwa przejął podobny, choć znacząco różniący się, RAP (Race Around Poland). Jednak w środowisku ultra ciągle MRDP uchodzi za ten kultowy. Niewątpliwie ma na to wpływ fakt, że był pierwszy, ale też mocno wyśrubowany limit czasu, w którym trzeba przejechać owe 3200 km, czyli dokładnie 240 godzin. Pozornie wygląda to na dość proste wyzwanie - wystarczy robić średnio 320 km na dobę, czyli dla rasowego ultrasa bułka z masłem. Jednak to jest 10 dni z rzędu, gdzie jeszcze trzeba pokonać przewyższenie przekraczające 25 000m! http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/0003.jpg Przygotowania rozpocząłem jeszcze w zeszłym roku. Trzeba było dokładnie przemyśleć co zmodernizować/wymienić w rowerze, jak się spakować, co zabrać ze sobą, z czego zrezygnować, jak poradzić sobie z ładowaniem urządzeń i jeszcze wiele innych zagadnień. Ostatecznie postanowiłem kupić nowy rower, który był idealnie skonfigurowany pode mnie. Wymieniłem jedynie siodełko na wygodniejsze. Do tego otrzymałem znaczącą pomoc od firmy Giant Polska w postaci znakomitych kół karbonowych Giant SLR 2 Disc 42mm i kompletu sakw. Jednak mimo długiego czasu przygotowań, nie ustrzegłem się błędów, o czym wspomnę w dalszej części relacji. http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/0022.jpg Przyznam, że po 4 latach harówki w różnych ultramaratonach zacząłem tracić nieco motywację do dalszych startów. Zwyczajnie zacząłem mieć dość nocnej jazdy ze sporym deficytem snu, kultury naszych kierowców samochodów i wielu innych niepożądanych "atrakcji" korzystania z naszych dróg. Jednak MRDP był tym wyjątkiem i jedynym jeszcze maratonem, który mnie mocno pociągał i fascynował. Kiedy więc ponownie zawitałem na Rozewiu pod latarnią morską, adrenalina zaczęła działać i już nie mogłem się doczekać startu. Tym bardziej, że do tego miejsca mam wyjątkowy sentyment, ale nie o tym będę opowiadał. http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/100.jpg Start zaplanowany był jak zwykle równo 12:00 w południe. Ponieważ całość trasy w formacie GPX to wielki plik, odpowiednio wcześniej włączyłem przeliczanie trasy w nowym nabytku od Garmina, który rzekomo powinien sobie z nim poradzić. Przynajmniej tak optymistycznie założyłem... No niestety, miałem zbyt wiele wiary w to urządzenie i na 20 minut przed startem, podczas przeliczania, zwyczajnie Garniak się wyłączył. Tym samym pierwsza nawigacja była raczej stracona. "Świetny" początek. Dobrze, że wziąłem mojego starego Etrexa, który ruszył bez zająknięcia i tym samym rozwiązał problem. Nową nawigacją postanowiłem się zająć później, na jakimś dłuższym postoju. Teraz jeszcze ostatnie przemówienie Organizatora, zdjęcia, dyskusje i w drogę! http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/21.1.jpg Ponieważ sierpień to ciągle sezon urlopowy nad morzem, musimy się przebijać przez tłumy turystów, choć bardzo się tu przydała nowa ścieżka rowerowa do centrum Jastrzębiej Góry. Następnie w bok i już możemy względnie normalnie rozpocząć zmagania. Organizator - Daniel pojechał kawałek z nami i starał się porozdzielać peleton na grupki 14-osobowe, bo jedziemy w ruchu otwartym. Tym samym nie możemy jechać razem w blisko 80 osób - tyle zawodniczek i zawodników stanęło na starcie. Niestety trudno utrzymać pełną dyscyplinę, bo teren nieco pofałdowany i grupki się rozrywają, tworzą nowe, czasem większe itp. Dopiero kilka kilometrów dalej, gdzie wjeżdżamy na drogę z szerokim poboczem, tworzymy długie łańcuszki, które już nie powinny przeszkadzać samochodom. http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/2110.jpg Pogoda dopisuje, nie tylko świeci słońce i opadów brak, ale tutaj jeszcze często mamy dość mocny wiatr w plecy. Rozpoczynamy objazd Trójmiasta, który prowadzi po całkiem sporych pagórkach. Miałem obawy, czy owe górki mnie za bardzo nie zniszczą już na początku, ale okazały się niegroźne. Zupełnie inaczej jedzie się tędy na świeżych nogach w dzień, niż na pełnym zmęczeniu, rozpoczynając trzecią nockę. Rzekł bym nawet, że ten odcinek błyskawicznie zostawiam za sobą. Potem kawałek przyjemnych równin i jazda wzdłuż Zalewu Wiślanego - piękny teren! Niestety tutaj wiatr już mniej sprzyjał, wręcz nieco pogroził palcem jakby chciał powiedzieć: -"zaczekam sobie na Was!"... http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/21.2.jpg Kiedy opuszczam okolice Zalewu Wiślanego, wiatr słabnie. Powoli zapada noc i niepokojąco szybko spada temperatura powietrza. Niebo czyściusieńkie, bez grama chmurki, zapowiada, że będzie zimno. Baaardzo zimno! Zanim minie północ, notuję już wartości w okolicach 6 - 8 st.C. Nie wytrzymuję i zjeżdżam na stacje paliw cały sztywny, trzęsąc się z zimna. Piję półlitrowy kubek gorącej herbaty i ubieram prawie wszystko co mam. Jak dobrze, że tuż przed samym startem moja ukochana żona zaproponowała mi, żebym docisnął jeszcze do sakwy grube spodnie, które normalnie używałem w zimie. Teraz bardzo się przydały. Nie wiem jakbym miał wytrzymać w samych cienkich nogawkach. Zaplanowałem, że przynajmniej pierwszą nockę pojadę, żeby nadrobić jak najwięcej dystansu zanim wjadę w góry. Plan w sumie zakładał, żeby dojechać do Przemyśla i wypocząć (ok 1200 km) w 3 doby. Albo nawet szybciej, jakby wszystko szło po mojej myśli. http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/22.4.jpg Jazda na Mazurach przy pełni Księżyca robi na mnie wrażenie. Jest dość jasno, widoki niesamowite - pola, łąki, oczka wodne. Mgiełki w dolinkach dopełniają klimatu. Gorzej kiedy w taką mgiełkę muszę wjechać. Odczuwalna temperatura to coś w okolicach 0 st. Dość szybko na niebie widać już lekką łunę od powoli wstającego słońca. Jeszcze ta cisza, chwilami przerywana odgłosami budzącej się przyrody. Choć Świerszcze chyba w ogóle nie śpią. To są chwilę, dla których jeździ się takie maratony i później wspomina. Nawet temperatura jakby mniej przeszkadza, a przynajmniej nie myślę o tym, że właśnie drętwieją mi palce u nóg. Nic dziwnego, patrzę na termometr, a tu już tylko 3 st. na plusie! Nie no, przecież to sierpień! Lato, nie zima! O co biega z ta pogodą? Mój obecny ubiór już nie wystarcza, więc sięgam po pelerynę przeciwdeszczową i spodnie - dobrze chronią przed wiatrem. Nad ranem robię też krótką przerwę na stacji benzynowej na kolejną herbatkę i batonika. http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/22.3.jpg Powoli wstaje dzień, lecz temperatura jakby zaspała. Ciągle zimno, brrr! Mimo, że świeci słońce. Dopiero w okolicach 10 rano wreszcie robi się przyjemnie. Pusta tylna sakwa ponownie zapełnia się ciuchami. Bardzo mnie cieszy, że kiedy docieram do "rogu mapy", a dokładnie w okolice trójstyku granic Polski, Rosji i Litwy, mam pełnię dnia. Jechałem tędy 2 razy i zawsze nocą. Teraz mogę nacieszyć oczy tutejszymi widokami. Drugi dzień okazał się też przełomowy. Nie wiem czemu, ale pierwsze 300 km strasznie mnie niszczyło, miałem bóle nóg i obawy, że daleko nie zajadę. Rano jakby coś puściło i wreszcie złapałem swój rytm.Trafiłem też fajną restaurację, pierwszą w tym maratonie, gdzie mogłem zjeść pełnowartościowy obiad. Te Hot Dogi na stacjach, ech... zanim je ugryzę, już mnie zbiera... ;) http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/22.1.jpg Powoli zbliżam się do granicy Polsko-Białoruskiej. Nie byłoby to jakoś specjalnie warte wspomnienia, gdyby nie ostatni kryzys z uchodźcami z Afganistanu. Ewidentnie widać Straż Graniczną w sporej liczbie, kręcą się tu też wozy różnych stacji telewizyjnych. Dopóki jest dzień, czuję się bezpiecznie, ale kiedy zapadają ciemności, to już głowa zaczyna pracować. Chyba podświadomie, mimo jazdy Solo, raczej staram się trzymać na widoku innych. Tym bardziej, że na tym etapie ciągle się mijaliśmy z wieloma zawodnikami, a w tym momencie najczęściej z najmłodszym zawodnikiem w stawce - Grzegorzem Szamrowiczem. Nie wiem czy jest się czego bać, bo w sumie niewiele wiadomo o prawdziwej sytuacji z uchodźcami, ale jest mały niepokój. Tuż przed Bobrownikami trafiam na fajny Hotel z białoruską kuchnią - niby menu podobne do naszego, ale jednak sposób podania wyraźnie się różni. Dla mnie fajna atrakcja! Baterie doładowane! http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/2113.jpg Bobrowniki, ach te Bobrowniki! Zapamiętałem je jako niekończący się wyścig z wiecznie ruszającymi i zatrzymującymi ciężarówkami, oczekującymi na przekroczenie granicy. Tym razem jechałem w drugą stronę i jakże inne odczucia! Teraz swobodna jazda i to w większości w dół. Czasem tylko kierowcy dopytywali nas gdzie my wszyscy jedziemy. Ale sielanka się kończy i znowu ciśniemy boczną drogą przez las wzdłuż granicy z Białorusią. Znowu czuję lekki niepokój, ale na szczęście żadnych problemów nie było. Zaczęła się druga noc, chciałem ją przejechać jak rok temu, ale po wcześniejszych rozmowach z innymi zawodnikami, ostatecznie decyduję się na nocowanie. Tym bardziej, że trafiam na super hotel w Narewce, a po za tym już zaczynałem "tropić węża". O spadającej temperaturze lepiej nie wspominać... http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/0015.jpg Nie jestem do teraz przekonany o słuszności tego noclegu, ale z drugiej strony wiem, że i tak trochę drzemki musiałoby być. Po za tym koledzy mi mówili, że po MRDP Wschód słabo wyglądałem, więc mógłbym się po prostu przedwcześnie zarżnąć. Tymczasem wypoczęty ruszam w dalszy bój! Noga podaje, humor dopisuje. Niestety, prognozy pogody nie napawały optymizmem. Wiem już, że wkrótce zacznie padać, jednocześnie liczę, że to będą takie punktowe opady a nie ciągła zlewnia. Ale to jeszcze nie teraz. Dojeżdżam właśnie do jednej z atrakcji tej trasy, czyli całkowicie ręcznie obsługiwanego promu na rzece Bug. Początkowo planowałem być tu w nocy i jego ominięcie, ale nocleg zmienił "program wycieczki". Byłem pewny fajnego spotkania z zawodnikami maratonu Wschód1400, ale w tym momencie żaden z nich nie dojechał. Spotkam kilku chwilę później gdzieś przed Terespolem. Pomachamy sobie nawzajem, co jakby tchnie we mnie nowe siły. To ciekawe, ale czasem krótki kontakt może mieć znaczący wpływ na samopoczucie zawodnika. http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/0013.jpg Przeprawę promową zaliczyłem z dwoma zawodnikami, co zawsze jest dodatkowym bonusem i dalej ruszam w drogę! Niebo zachmurzone, ale bez opadów. Za to wiatr przypomniał o sobie, kiedy cisnąłem w stronę Terespola - nie no, pogoda bierna być nie może! To jednak był pryszcz w porównaniu do tego, co mnie czekało już za parę dłuższych chwil. Niestety, jeszcze do miejscowości Kodeń, gdzie zaliczyłem obfity posiłek, było przyjemnie. Dalej już pompa się rozkręcała. Pogoda zadbała, żeby mi Słońce nie spaliło za mocno facjaty. Zakładam pelerynę, spodnie i specjalne ochraniacze na buty, które rok temu świetnie się sprawdziły. Jestem pewien, że tak będzie i teraz. Niestety nie skontrolowałem ich przed startem, a te były już podarte. Pierwszą ulewę jeszcze dały radę, ale potem nadawały się jedynie na śmietnik. To właśnie pierwszy błąd, jaki popełniłem w trakcie przygotowań. Szlag! Jedna z najlepszych rzeczy, jakie posiadałem na stanie do ochrony przed deszczem, właśnie poszła się paść. Miałem dokupić przed startem jeszcze ze 3 takie komplety na wszelki wypadek, bo nie są one drogie, ale to zlekceważyłem. Surowo przyszło mi za to zapłacić... http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/0012.jpg Ulewa się rozkręciła na całego i zaczęła walka o utrzymanie komfortu termicznego, bo każda peleryna, kurtka itp. kiedyś zaczyna przeciekać, bądź my się pocimy pod nią. Najbardziej mi brak tych ochraniaczy na buty - w środku już sobie chlupie woda... Wieczorem ulewa zmienia się w mżawkę, ale ciągle jest upierdliwa. Ku mojemu zdziwieniu, doganiam Achoma, jedną z najwspanialszych postaci ultra. Wygląda źle, ale to człowiek z żelaza i na pewno to chwilowy kryzys. Zamieniamy kilka słów, Irek zjeżdża na popas, ja cisnę dalej. Jakość drogi przed Zosinem nie ułatwia życia, puszczam "łacińską" wiązankę za wiązanką, tak na rozładowanie nadmiaru energii... ;) Wiem już też, że trzeba szukać noclegu, bo wychłodzenie mnie zniszczy. Lepiej więcej spać, kiedy pogoda nie sprzyja, a jechać nawet w nocy, wykorzystując lepsze warunki atmosferyczne. No i jest! W Hrubieszowie znajduję znakomity hotel, do tego z otwartą restauracją! Dzięki Ci o Panie za Mapy Google! Muszę tylko zdążyć przed godziną 22:00, co nie było wielkim problemem. Wchodzę do środka zmarznięty na kość i czuję to ciepło! Ach, jak przyjemnie! Zamawiam Schabowego, setkę whisky na rozgrzewkę i piwo na dobranoc. Spotykam też tu dwóch zawodników. Jeden z nich - Piotrek mocno zdziwiony moim menu. Jedząc pizzę na dobranoc dziwił się, że jem Schabowego... Jeszcze bardziej widząc whisky i piwo - "to Ci nie zaszkodzi?". Oczywiście, że nie, wiem co dla mnie dobre. ;) http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/23.3.jpg Ponowne wczesne wstawanie i kolejny dzień czas rozpocząć! Wyglądam za okno i już chce mi się wymiotować na widok pogody! Oczywiście jest mokro i pada. "Pysznie!" Liczyłem, że choć pół dnia będzie na sucho. Szybkie pakowanie i ruszam dalej. Niestety nie zaliczam tu śniadanka, bo musiałbym czekać do 7 rano, a to spora strata. Zatrzymuję się gdzieś na stacji benzynowej, a później jeszcze przy sklepie spożywczym. Zatankowany ruszam naprzeciw ciemnym chmurą. Wydawało się, że pogoda będzie dziś dość łaskawa, ale niestety nie. Już nad horyzontem czaiła się olbrzymia, ciemna chmura! Widocznie też się wyspała, bo energii miała w sobie aż nadto! Kiedy pod nią wjechałem, zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Ulewa na całego! Jedyne słowa, jakie się ze mnie wydobywały, to te na "k","ch" itp., których nie zacytuję. ;) Jakby tego było mało, akurat wtedy trafiam na jakieś remonty dróg, wahadła i inne spowalniające jazdę atrakcje. Byłem święcie przekonany, że tak będę jechał do wieczora, nic nie zapowiadało zmiany, ale nagle cud! Niebo zaczęło się przejaśniać, a deszcz słabnął, aż w końcu całkiem przestał padać. Mogę ściągnąć ciuchy przeciwdeszczowe. Hura! Zjeżdżam pod pierwszą napotkaną wiatę i miła niespodzianka. Spotykam tu kolejną wspaniałą postać ultra - Marka Miłoszewskiego, który właśnie konsumuje sobie śniadanko. Zamieniamy parę słów, zrzucam mokre ciuchy, zakładam suche skarpetki i od razu prosto do foliowych worków, aby ich nie zamoczyć, bo butów na zmianę nie miałem. Ciuchy pod peleryną też nieco namokły, więc może nieco przeschną od wiatru? http://mobile.team29er.pl/images/2021/MRDP/24.1.jpg Powoli zbliżam się do Przemyśla, drogi już niemal suche, często też wychodzi słoneczko zza chmur. Zaczynam liczyć kiedy tam będę. Nie jest źle, choć będzie spóźnienie w stosunku do pierwotnego planu, za to z mniejszym deficytem snu. Nagle wrzasnąłem "ała!" . Dosłownie na kilka km przed Przemyślem łapie mnie silny skurcz łydek! Zatrzymuję się i padam na ziemię. Nie jestem w stanie poruszyć nogami. Do tego jeszcze stoję na poboczu remontowanej drogi, co mi nie ułatwia sprawy. Szlag! Chwilę wcześnie był przystanek autobusowy i szeroka, wygodna ławeczka. Mógłbym w cywilizowanych warunkach doprowadzić się do porządku. Mniejsza już o to, działam! Masuję Łydki, ale bez efektu. Czyżby to koniec? No to inaczej - wypijam duszkiem dwa energetyki i zjadam dwie tabletki przeciwbólowe. Wstaję po chwili i próbuję jechać. Czuję się jak na haju - jakoś tak lekko, miękko, co oni leją do tych puszek??? A może to "odpowiednie" połączenie składników? Najważniejsze, że ból odpuścił i już normalnym tempem dojeżdżam do Przemyśla i do znanego mi od lat Hotelu "Albatros". Tam konsumuję znakomity obiadek w towarzystwie kilku zawodników. Gdybym zrealizował w 100% mój pierwotny plan, dziś rano ruszałbym stąd w dalszą drogę, ale jak już nie raz się przekonałem, plany planami, a rzeczywistość może wyglądać zupełnie inaczej. Jednak nie jest źle - nieco ponad 3 doby na pierwsze 1200 km, ale też dwie treściwie przespane noce. Dobra zaliczka na góry. Jedynie niepokoją mnie łydki przed najtrudniejszą częścią trasy tegoż maratonu. Niby odpuściły, ale na pierwszych podjazdach je wyraźnie czuję... Druga część za kilka dni. Oryginał tutaj (jeśli nie naruszam regulaminu forum): http://mobile.team29er.pl/ultramaratony/3286-maraton-rowerowy-dookola-polski-final#disqus_thread1 punkt
-
1 punkt
-
Nie za bardzo wiem czego niektórzy oczekują od PKL. Moim zdaniem inwestują i się rozwijają. Solina wiadomo. Byłem w Szczawnicy to imponująco wygląda nowy czy bardziej wyremontowany obiekt przy dolnej stacji. Mosorny dojdzie ta wieża choć budowana przez gminę to jednak z myślą o kolei. Na pewno zainwestują w Butorowy. Czego chcecie więcej od firmy która nic narciarskiego nawet w nazwie nie ma a sporo wozi po prostu pieszych? Swoją drogą co jadę przez Zawoję czy zahaczam o Mosorny to kolej chodzi non stop. Czy wjadą 2 osoby na dzień czy 20 czy 200, czy świeci słońce czy jest mgła gdzie jeszcze parę lat temu nie chcieli w ogóle chodzić nawet latem poza weekendami. Niby prąd poszedł w górę a oni kręcą i kręcą co jakoś przy prywaciarzu by mi się nie widziało. No i nie da się moim zdaniem łapać wszystkich srok za ogon z tyloma inwestycjami.1 punkt
-
Post 18 Penitenty Od prawie dwóch tygodni kursujemy między obozem pierwszym a bazą wysuniętą. Z rzadkim wypadem, niżej do bazy głównej. Właśnie taki wypad wykorzystuję, rozmyślając, jakby się tu umyć. Brud od dłuższego czasu narasta na mnie. Ostatnie, jakie takie mycie od połowy w górę, to jeszcze było w Fajzabadzie, w Kokczy. Wspaniała była kąpiel w wodzie z wywierzyska. Strumyk na łączce z kwiatkami, gdzie stoi baza, płynie. Wpadłem na genialny pomysł. Który powtórzyłem, trzy lata później w niskich Himalajach. Wykopię rano dołek w kamieniach. Wyłożę go folią. Wleję wodę ze strumyka. I poczekam do popołudnia. Słońce tu grzeje, jak kwarcówka. Wyszła całkiem przyjemna letnia kąpiel. Kapitalnie! Mydełko i na golasa. Kąpiel była bajkowa, boska. Na gruzowisku, pod lodospadem Khumbu, wiedzą co robią, instalując prysznice z ciepłą wodą. Która sobie odpływa do górskiego, krystalicznego potoku. Wychodzimy we trójkę z bazy wysuniętej. Jurek, Maciek i ja. Jest już dosyć późno. Słońce zaczęło swoją codzienną pracę. Nasz cel - szczyt w grani głównej, dobrze widoczny na prawo od kierunku marszu - M5(6076 m). Idziemy w kierunku czarnej piramidy, zachodniej ściany Nadir Szacha. Najpierw przez pole penitentów. Nie jest to szczyt przyjemności. Wolno się posuwamy do przodu. Pole jest za nami i zaczyna się lodowiec, który sobie płynie dalej, za moreną boczną obok naszej bazy.. Pojawiają się szczeliny, coraz szersze i głębsze. Szerokie trzeba obchodzić, lub szukać mostków do przejścia. Słońce operuje. Przybliża się ściana Nadir Szacha. Z jego szczytu główna grań Hindukuszu spada nagle, dobre kilkaset metrów, na przełęcz. Wisi tu doskonale widoczny, lodowiec. Między Nadir Szachem i M4a. Wisi on też nad swoją czarną ścianą. Ja mam zawodową wprawę w liczeniu w głowie. Kolega w biurze dawał takie zagadki. Strzel, nie licz! Ile jest ziarenek maku w metrze sześciennym? Policzyć nie jest tak trudno. Więc idę sobie i liczę. Podnóże ściany Nadir Szacha to jakieś 5700 m npm. Jego szczyt ponad kilometr wyżej. W proporcji, ten lodowiec ma około ze sto metrów grubości, i wisi nad ścianą. Która ma też, w proporcji, z kilkaset metrów wysokości. W „Taterniku” czytałem o urwaniu się wiszącego lodowca w Pamirze, w rejonie piku Lenina. Podano tam niewiarygodne dane, jak daleko poleciały odłamki. Jak się ten nasz się ”ocieli”, to polecimy wszyscy w kosmos. Od podmuchu. Mamy wyjść stokiem lodowym w prawo, ze trzysta metrów, na dość płaską przełęcz. I z niej jeszcze ze dwieście metrów i będziemy mieli z Maćkiem swoje rekordy wysokości. Da się to zrobić. Jurek jednak się czemuś przygląda na tym stoku. Nie cały jest gładki. Na naszej drodze sterczy serak. Z daleka wydaje się być nie dużym. Może nie duży, ale ma z dziesięć, piętnaście, metrów wysokości. Jurek rozmawia ze sobą. Jest południe, słońce bardzo mocno grzeje. Ten stok jest prawie prostopadły do jego promieni. Jurek jest inżynierem. Konstruktorem sprężarek. Może się ten serak ruszyć. Mróz zawsze wszystko doskonale spaja. Zastanawia się, czy nie zrezygnować. Waha się. Nie mówię nic. Mam obok siebie, jednego z najlepszych polskich znawców takich gór. Szkoda tego szczytu! To czuję wyraźnie. Ale nie mówię-tylko w myślach. Maćkowi też bardzo szkoda. Zaczyna dyskusję z Jurkiem. W ferworze - padają jakieś słowa o strachu, prawie o tchórzostwie. Siedzimy na plecakach i gadamy ze sobą. Jurkowi robi się bardzo przykro. Mówi o swojej dwójce dzieci. Maciek jest nachalny. Uspokajam Jurka. Nie denerwuj się. Ty odpowiadasz! I zawróciliśmy. Następnego dni wyszli inni. Tylko znacznie wcześniej. Szczyt został zaliczony wyprawie. To był praktyczny przykład odpowiedzialności i rezygnacji. Ile jest warta góra, gdy się nie wróci? Lub wróci kaleką. Wydaje mi się, że nasze pozwolenie się niedługo skończy. Niedługo będzie miesiąc, jak tu siedzimy. Grani z Nadir Szacha na Szachaur na pewno nie zrobimy. Mnie się wydawało, że o wiele bardziej doświadczeni koledzy to zrobią. Ja będę niżej nosił swój bagaż. Ale pisząc to teraz uświadomiłem sobie, czytając relacje uczestników wypraw, w monografii K. Seysse –Tobiczyka. A jest tam relacja z wyprawy w 1971 roku w Hindukusz, napisana przez naszego kolegę Ryszarda Zawadzkiego, że zamierzenia swoje. A rzeczywistość na miejscu - swoja. To mi uświadomiło, że inaczej spojrzałem na nasz pobyt w Dolinie Mandaras Zdjęcia: 1. Penitenty i Kohe Mandaras. 2. Pole. 3. Penitenty. W tle szczyty M9 i M10. 4. Ostrza. Penitenty z bliska 5. Czarna ściana. Nadir Szach(6814 m), wiszący lodowiec, M4a(6274 m) 6. Trawers. Przejście szczeliny po mostku lodowcowym 7. M5. Nasz dzisiejszy cel M5(6076 m). Na tym lodowym stoku tkwił ten feralny seraks.1 punkt
-
Post 17 Pierwszy szczyt wyprawy W każdym razie Jurek zdecydował, że nie pójdziemy w tą stronę. Przedsięwzięcie jest bardzo trudne. I było nas tylko czterech do jego dyspozycji. Janusz, Karol i Leszek poszli już do Zebaku. Natomiast ja i Andrzej mamy wejść granią z tej przełęczy na M3b(5918 m). Wybieramy się w któryś z następnych dni. Grań nie jest długa. Lodowiec z daleka wydaje się stromy. Przy bliższym poznaniu tworzy, jakby schodki. Kilka razy wkręcona przeze mnie śruba lodowa. Potem łupek, czarna, krucha skała i szczyt. Kręcę głową i aparatem, siedząc na kamieniach. Co za widok! Najwyższy Hindukusz z góry! Naprzeciw na południowy zachód. Tylko pięć km, w linii prostej, Kohe Mandaras. Za nim, w prawo, ale kilometrów około piętnaście, Noszak. Przed moimi oczami wspaniała panorama najwyższego Hindukuszu. Na początku „maleństwa” sześciotysięczne grani głównej. Szczyty: M4a(6274 m), M5(6076 m), M6(6138 m), M7(6224 m), Kohe Mandaras(6631 m), jako dominator doliny. Dalej główna grań biegnie ku Noszakowi. Przez szczyty M9(6028 m), Gumbaze Safed(6800 m). Gdzieś tam w głębi, na lewo od Noszaka, przysłonięty ukrywa się Tiricz Mir(7700 m). To już jeden z większych światowych gigantów. Głowa obraca się dalej w prawo od Noszaka. Głęboko wcięta przełęcz i kopuła Gumbaze Safed. Szczyt M10(5580 m) w naszej dolinie, szczyty sześciotysięczne, blisko Ab-e Pańdź. Jeszcze dalej w prawo. Całkiem już blisko mamy szczyt M2(6460 m), ze swoim wiszącym groźnie lodowcem. Za nim wychyla się „dziubek” szczytu Kiszmi Chan(6745 m). Ten szczyt jest dla mnie charakterystyczny. Ponieważ czytałem o nim w książce Andrzeja Wilczkowskiego. Weszli na niego. Miejscowa ludność uważa go za najwyższy w Hindukuszu. Dlatego, że jest na skraju pasma, blisko korytarza Wachanu. Rozmawiałem w Qazi Deh z Niemcem. Właśnie wrócili z wyprawy na ten szczyt. Pytam się go, jak tam u nich się organizuje taką wyprawę jak nasza. Mają przecież dewizy. Kupę kasy. Więc, jakiś ciekawy wyjazd, dla grupki alpinistów, to betka. Narodowa wyprawa musi mieć narodowy cel. Godny narodu. Taka zawsze znajdzie pieniądze. Nie, nie! Nie jest tak prosto! Odpowiada. Szukamy sponsorów. Więc odbywa się taka sama „żebranina”, jak i u nas. Ale sponsor żąda coś, za coś. U nich były to zdjęcia, na tle wysokiej, ładnej góry. Alpinista pije „red bull” na jej tle. Który dodaje mu skrzydeł, by na nią wejść. My nie musimy robić zdjęć, za mleko w puszkach. Za sobą mam Nadir Szacha. Tam się jednak nie wyjdzie. Nie wiem, ile jeszcze mamy czasu do dyspozycji. Nie pytam Jurka. Nie wypada! Ale skoro nie kontynuujemy w stronę M3, to Rysiek widocznie ocenił, że dalej łatwo nie „puści’. Andrzejowi jeszcze wpada do głowy pomysł, by przetrawersować granią na niedaleki M3a(5900 m). Jest wcześnie. Grań nie jest zbyt trudna. Zaliczymy dwa szczyty. Obniżenie, między szczytami, też niewielkie. Ale nie podoba mi się ten pomysł. Mamy wejść tylko na M3b i wracać. Wracamy drogą wejścia. Karol nam potem w bazie gratuluje zdobycia pierwszego szczytu dla wyprawy. To nie pierwsze, tylko drugie wejście. Dla mnie i Andrzeja pierwsze. Nikt nam nie zostawił szczegółowego opisu, jak tam wejść. Widok z M3b był jednym chyba najciekawszym dla mnie w Hindukuszu. Doskonała pogoda spowodowała, że mój aparat był w nieustannym ruchu. Resztę wyjaśniają zdjęcia. Zdjęcia: 1. Grań. Północno-wschodnia grań M3b. 2. W lodzie. Wspinaczka w lodzie. 3. Czekan. Andrzej wznosi dumnie swój czekan na tle Nadir Szacha(6814 m). Jesteśmy obaj „małymi”alpinistami. Więc i górka jest mała, na którą weszliśmy. Tylko 5918 metrów. Podwyższając jednak swoje „rekordy” wysokości. Byłem zadowolony, że weszliśmy. Mogłem być w tych górach. I mieć życiową okazję widzieć takie piękne, górskie widoki. Chwilowe marzenia sięgały jednak wyżej. 4. Nadir Szach. Teraz ja, siedząc na tym samym tle. 5. Andrzej. Na tle szczytu M2. 6. Gienek. Teraz ja na tle M2. 7. Na M3b. Taki pierwszy widok mi się ukazał, gdy dotarłem na szczyt M3b. Potem robiłem kolejne zdjęcia. Chodząc po M3b. Były robione z ręki. I z nieco z różnych miejsc, ale leżących blisko siebie. Zestawiłem je i tworzą panoramę. Mając mapę doliny(post nr 12). Należy obracać się w prawo, ze środkiem na szczycie M3b. Rozpoczyna się ona od M4a, leżącego na południowy-wschód, od M3b. Zdjęcia zachodzą na siebie. Można sobie wyobrazić, jak wyglądał Hindukusz Wysoki z wysokości prawie sześciu kilometrów. 8. M4a. M4a(6274 m), w głównej grani. Z lewej jest widoczny fragment wiszącego lodowca, między tym szczytem i Nadir Szachem. Na prawo od niego przełęcz między nim a szczytem M5. 9. M5 i M6. Dalej w głównej grani szczyty M5(6076 m) i M6(6138 m). Za nimi Pakistan. 10. Grań Hindukuszu. Szczyty M5, M6 i M7(6224 m). 11. Hindukusz. Zdjęcie nieco dalej w prawo, niż poprzednie.. Powtórzony M6 i M7, dalej pojawiła się grań Kohe Mandaras W głębi wysoki szczyt w Pakistanie. Napis poprawny -zdjęcie z M3b, a nie M3a. 12. M7. Powtórzony M7. Grań dalej się wznosi na Kohe Mandaras. 13. Kohe Mandaras. Kohe Mandaras(6631 m), dalej w głębi, nieco z prawej Noszak(7492 m), mocno wcięta przełęcz i kopulasty Gumbaze Safed(6800 m). Oba te szczyty w kierunku południowo-zachodnim.. 14. M9 i M10. M9(6028 m) i M10(5580 m). M9 leży w głównej grani. Natomiast M10 całkowicie w Dolinie Mandaras. 15. M3a. Z lewej fragmet stoku M10, ”wcięcie” Doliny Mandaras i bardzo blisko M3a(5900 m). W tle, z lewej prawdopodobnie Kohe Zebak. 16. M2. Obracając głowę dalej w prawo, prawie dokładnie na północ, pojawia się szeroka grań śnieżna szczytu M2(6460 m) z wiszącym lodowcem. W głębi, za nim wychyla się „dziubek”Kiszmi Chana(Kohe Kesnikhan-6745 m). 17. Intruzja. Z tyłu za plecami, na wschód, miałem bardzo bliskiego Nadir Szacha(6814 m), ze swoją zachodnią ścianą, przeciętą ukośnie pasem bardzo jasnej skały. Geolog może by bliżej to wyjaśnił. Co to za minerał? Powyższą panoramę uzupełni widok z szczytu -6021 m, pod którym stały namioty obozu I. W sumie obydwie dadzą okrężny widok, na otaczający Hindukusz Wysoki.1 punkt
-
Post 16 Nadir Szach – ew. droga wejścia Jurek ma swoją koncepcję realizacji programu wyprawy. Cel, który był postawiony w Krakowie, wydaje się tu na miejscu mało prawdopodobny. Nie zastanawiam się na tym, ponieważ kierownik uzgadnia te sprawy z Ryśkiem, czy Karolem, którzy mają doświadczenie z poprzednich wypraw. Ja jestem tragarzem i staram się robić to dobrze. Następną rzeczą po założeniu obozu pierwszego, było wejście stokiem lodowym na nieodległą przełęcz między M3 i M3b. Jej wysokość podał Jurek w opisie działań wyprawy w „Taterniku” nr 1 -1975 r. - 5860 m. Zostaje założona lina poręczowa z przełęczy na prawie płaski już lodowiec. Podejście na przełęcz nie jest zbyt strome, ale zjazd po stoku na dół z plecakiem, w rakach, mógł przynieść sporą krzywdę delikwentowi. Lepiej się zabezpieczyć przed taką ewentualnością. Siedzimy we czwórkę na tej przełęczy. Słońce grzeje mocno. Codziennie grzeje. Pogodę mamy jak drut. Lodowiec rankiem jest jak beton. Zgrzyta pod rakami. W południe grząska, mokra kasza, jak na nartach na wiosnę. I płyną po nim malutkie strumyczki. Widok z przełęczy jest śliczny. Na główną grań Hindukuszu i dalej na południowy zachód. Grań tu ma obniżenie do sześciu kilometrów. Zaledwie sześć, ale te niektóre szczyty są trudne do wejścia. Rysiek, nasza wyprawowa gwiazda. Trzeci raz w Hindukuszu(p. poprzednie wyprawy). Według kolegów, wyjątkowo źle się aklimatyzujący. I mający kłopot, by przekroczyć siedem kilometrów. Razem z Wojtkiem zabierają ze sobą namiot(jako zaczątek obozu drugiego) i wspinają się na razie trawersem, po rumoszu w kierunku M3. Który jest zasłonięty. I jest gdzieś wyżej i dalej. Dalej, za tym rumoszem, mieli grań śnieżną. Wracają zostawiwszy namiot w pobliżu M3. Nie pamiętam, co nam powiedzieli. Zdjęcia: 1. Stok. Podejście pod przełęcz -5860 m. Z tyłu lodowiec spadający z M3a 2. Poręczówka. Rysiek i Andrzej przy poręczówce. Po poręczówce ślizga się „pętla”z węzłem „Prusika”. 3. Podejście. Było dość ciężkie. Jeszcze była za słaba aklimatyzacja. Księżyc? 4. Przełęcz. Weszliśmy w czwórkę- Rysiek, Wojtek, Andrzej i ja. Poręczówka zamocowana do bloku. 5. M6 i M7. Widok na główną grań Hindukuszu. M6(6136 m) i M7(6224 m). 6. M7 i M8. Dalej główna grań. Powtórzony M7 i M8(Kohe Mandaras – 6631 m). Tak roboczo go oznaczyli Poznaniacy. Za granią Pakistan, prowincja Chitral. 7. M3. Grań śnieżna w stronę szczytu M3(zdjęcie zrobione z wejścia na M3b). 8. Trawers. Rysiek na trawersie w stronę M3(6109 m).1 punkt
-
Post 15 Obóz I Nocuję w obozie pierwszym. Pierwszy raz na takiej wysokości. W zupełnej ciszy. Nie ma wiatru. Niebo w dzień ma ciemny, granatowy kolor. Jego barwa jest coraz bardziej ciemna, w miarę wznoszenia się, aż do kosmosu, gdzie jest czarna. Gwiazdy na niebie są nadzwyczaj wyraźne. Pode mną jest już połowa ziemskiego powietrza. Zaklimatyzowałem się już w pewnym stopniu. Głowa mnie już dawno przestała boleć. Moją słabością, od kiedy chodzę w góry, jest ranny brak apetytu. Tu jest to samo. To jest fatalne zjawisko. Z czego czerpać później siły. W ciągu miesiąca straciłem, według przybliżonej oceny 15 kilogramów. Lodowiec zaczyna zamarzać. Gdzieś z głębi dochodzi od czasu do czasu, wyraźny w tej ciszy, jakiś głuchy, tajemniczy odgłos. Jakby wewnątrz siedział ogromny, lodowy potwór i stękał. Wyjaśnienie jest proste. Lodowiec płynie. Bez przerwy płynie. Te dźwięki świadczą, że tym momencie uwolniło się jakieś naprężenie wewnątrz jego brzucha. Jestem oczytany, o tym co odczuwali inni, na większych wysokościach. Oddech Cheyne`a -Stokesa. Taki nierytmiczny przerywany oddech. Wydaje mi się, że nie oddycham rytmicznie. Że są chwilowe przerwy, a potem kilka szybkich wdechów. Noc, gdy się nie może zasnąć, to czas aktywności mózgu. Przepływają jakieś mgliste obrazy. Pojawiają się jakieś obawy. Mam w tych górach obawy. Czasem po prostu się boję. Nic mi w tym momencie nie grozi. Ale jakiś podświadomy lęk, przed tymi górami. Lęk taki pojawiał się nocy, przed wspinaczką w następnym dniu w Tatrach. Potem już szło. Skupiałem się na chwytach, stopniach, asekuracji. Piszę to teraz, gdy wiem jak wygląda ratowanie ludzi w górach, w Europie. Zdejmowanie wspinaczy ze ścian. To jest pewien luksus. Świadomość, że cię uratują. Jak nie zginiesz od razu, z jakichś powodów, to masz szanse. Zginiesz szybko, to nie masz problemów. Ale ginąć długo, bez nadziei na uratowanie. To jest, jak sądzę, najgorsze. Te góry przerażają. Siły człowieka są takie mizerne w porównaniu z wyzwaniami. Tego się nie czuło niżej, w Tatrach. Nawet pod Alam Kuh w Iranie. Ja się nie boję gór. Żona mi mówi, że się bardzo zmieniam w górach. Ona umiera ze strachu, gdy się pojawi jakaś ekspozycja. A dla mnie jest to problem „techniczny”. Przejść i nie spaść. Tu w Hindukuszu jest też ten problem. Szczeliny w lodowcu. Można spaść po lodowym zboczu. Urwie się skała, czy kawał lodu i pędzi w dół. Ale jest coś więcej. Może dlatego, że są puste. Nie ma nikogo, kto może pomóc. Tylko koledzy. Są takie ogromne. Tak trudno się oddycha wyżej. Jurek wysłał trójkę kolegów w grupę Zebaku. Poszedł Janusz, Leszek i Karol. Jest bardzo zainteresowany tą grupą górską, z najwyższym szczytem nieco poniżej sześciu kilometrów. Ale z lodowcami i wysokimi ścianami skalnymi. Góry wyższe niż Alpy. Nieznane zupełnie, choć było tam już parę wypadów rekonansensowch poprzednich wypraw w Hindukusz. Hindukusz to także kraina śnieżnej pumy i jaka. Janusz zbiera swoje okazy. Zostaliśmy poinstruowani, aby się zainteresować niewielkimi żyjątkami, gdzieś wyżej na śniegu, pod kamieniami. Przechowuje to fiolkach w formalinie. Do końca wyprawy zebrał cały bęben swoich zainteresowań. Kolega docent zostanie kolegą profesorem. To też się liczy. Może więcej, niż nasze wejścia na szczyty. Załączam zdjęcia związane tematycznie z obozem pierwszym. Zostały wykonane w okresie, od rozbicia pierwszego namiotu, aż do jego likwidacji. Trwał około trzech tygodni. Objaśnienia każdego zdjęcia wyjaśniają całą historię obozu. Zdjęcia: 1. Cienie. Obóz I i cienie szczytów. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi chwytał szybko mróz. Włożyłem rękawiczki. Temperatura w nocy spadała do minus dziesięciu stopni. 2. Skały. Namioty obozu na tle skał szczytu - 6021 m. Skały są wystawione na południe i bezśnieżne. 3. Zagronie. To jest rano. Poznaję po cieniach grani do M3, na śniegu. Grań oddzielała Dolinę Mandaras od Doliny Szachaur, położonej dalej na wschód.. Autor postu w kurteczce puchowej pani Momatiukowej. Nosek chroniony lepcem 4. Obóz I. Wysokość - 5650 m. Ujęcie całego obozu. Z lewej widoczne postumenty pod namiotami. Tyle lodowca ubyło w ciągu dwóch tygodni. 5 Posiłek. Wspólny posiłek z jednej miski. Zupka z torebki z konserwą. Wojtek, Andrzej, Rysiek. 6. Przestawianie. W namiotach miało spać potem sześć osób. Należało je przestawić. Ponieważ śpiący na skraju, spadaliby z postumentu.1 punkt
-
Czyli oprócz Atomica również: Salomon, Arc'teryx, Peak Performance, Suunto, Wilson, Precor, Armada, ENVE Composites, Louisville Slugger, DeMarini and Sports Tracker i to już chyba sfinalizowali przejęcie dwa lata temu. Anta Sports to gigant - jedna z najwiekszych korporacji na świecie zajmująca sie sprzętem sportowym.1 punkt
-
Może nie ma o tym wzmianki, ale raczej coś jest na rzeczy: Chinese take-over leads to top management changes for Amer Sports Market HELSINKI, Finland – Finnish sporting goods giant Amer Sports Corporation has announced some senior management changes. This follows the take-over last March by the newly formed Mascot Bidco, a consortium of investors built around leading Chinese sportswear company Anta Sports Product Limited. This group now has a 94.98% majority stake in Amer Sports. Źródło: https://www.bike-eu.com/market/nieuws/2020/10/chinese-take-over-leads-to-top-management-changes-for-amer-sports-101389211 punkt
-
Ładne zdjęcia „marboru” z wycieczki na Jagnięcy Szczyt sprowokowały mnie do napisania postu o turystyce w górach skalistych. Kiedyś taka turystyka nazywana była „kwalifikowaną”. Rozumiano przez to chodzenie poza oznakowanymi szlakami. W Tatrach taka metoda zwiedzania gór jest niemożliwa, ze względu na przepisy. Natomiast nie było trudności, by to czynić w Rile, czy Pirynie. Lub w byłej Jugosławii(Alpy Julijskie). Jeśli się weźmie pod uwagę Alpy, to możliwości tu są nieskończone. Oberwuję teraz taki masowy ruch. Gwałtowny pęd, by wszystko zwiedzić. Zrobić transmisję, selfi w każdym prawie miejscu. Większa część z tego jest po to, by się „pokazać” na jakimś portalu. Jednak część z tych ludzi to prawdziwi miłośnicy gór, przyrody. Szukający niezapomnianych widoków. Przeżyć estetycznych. Takie osoby góry wciągają. Mnie też kiedyś wciągnęły góry skaliste. Podkreślam „góry skaliste”. Dlatego, że jest ogromna różnica w chodzeniu w górach typu alpejskiego. Gdzie są „ostre” szczyty i granie. Szerokie i wysokie „ściany” skalne. Nie zawsze(a raczej rzadziej) to jest typowa skalna ściana o dużym nachyleniu. Choć tak wygląda z daleka. Częściej jest to zbocze o nachyleniu kilkudziesiąt stopni i nieco więcej. Z płasienkami trawiastymi. Na którymi wznoszą się skały o wysokości kilkadziesiąt, czy więcej metrów. W wyższych górach takie „zbocza” pokryte są śniegiem, czy lodem. To są góry, ze swoim szybko zmieniającym się klimatem. To jest teren do indywidualnej penetracji. Do przeżyć i zdobywania doświadczeń. To teren dla turysty skalnego. Dla turysty, który nie chce się wspinać po stromych i groźnych skalnych ścianach. Nie chce pokonywać barier na lodowcach. Ale dlaczego nie zrobić sobie wycieczki, łagodnie wznoszącym się lodowcem, czy polem firnowym na ładny szczyt w Alpach A może w wyższych górach. Ocywiście nie ma problemu by sobie zrobić taki wypad. Jest dużo możliwości takich wyjazdów. Wykwalifikowani przewodnicy. Dostarczony sprzęt. Wszystko załatwione, z wyjątkiem wydolności własnego organizmu, czy odporności na stresy. Ale taka „wycieczka” to coś innego niż własna wyprawa. Na własną odpowiedzialność. Ta pozostawia o wiele silniejsze przeżycia. I dostarcza znacznie więcej doświadczenia. Mamy z żona znajomą panią. W wieku lat czterdzieści kilka. Narciarka. Ale też zachorowała na góry skaliste. Zaczęło się to objawiać częstymi wyjazdami w nasze Tatry Wysokie. Zaliczanie fragmentów „Orlej Perci”. Częstych filmów ze Szpiglasowego Wierchu. Czy nawet zaliczenie Lodowego Szczytu. Tu miała jakiegoś towarzysza z liną i asekuracją na „Koniu”. Robi z przyjaciółmi wycieczki na noc na Kasprowy, czy wschód słońca na Giewońcie. Marzy o wyjściu na Mont Blanc w towarzystwie przewodników, dostarczonych przez biuro z Krakowa. Zachorowała na góry skaliste. Ta choroba będzie się pogłębiać. Wysokość szczytów może rosnąć. Góry będą coraz coraz większe. Ale jest jeden szkopuł. To co robi teraz, to pewien chaos. Przypadkowo zdobywa doświadczenie. Od przypadkowych ludzi. Mając na względzie własne bezpieczeńtwo powinna sprawy uporządkować. Na szczęście dowiaduję się od żony, że zapisała się na kurs skałkowy. To jest właściwa droga w góry skaliste. Tu nie chodzi o sport. Chociaż dlaczego nie spróbować ścianek wspinaczkowych. Pełne bezpieczeństwo, przy asekuracji „na wędkę”(fajny żargon). A jaka wspaniała gimnastyka. Co! Babcia nie wkosi tej ścianki? Czy w górach skalistych muszą być wszędzie znaki, łańcuchy, liny, by się w nich bezpiecznie poruszać. Nie muszą. I w większości ich nie ma. Aczkolwiek są nieraz bardzo przydatne, czy wręcz konieczne(te metalowe elementy), dla bezpieczeństwa. Jak się poruszać po górach? Trzeba je poznać topograficznie. Ich zmienny klimat. Nieco informacji z meteo też jest przydatne. Wchodząc w góry potrzebny jest „przewodnik”. Coś, co nas będzie prowadziło. Pierwszym przewodnikiem jest wiedza z papierowego przewodnika, w których stosuje się pewien żargon, do opanowania. Na miejscu znajdziemy dużo informacji jak się poruszać. Bardzo przydatne w terenie są tzw. kopczyki. Kupki kamieni w kształcie małego kopca. Czasem jest to pojedyńczy kamień, który ma mniejszy na sobie. Odzież, sprzęt biwakowy, czy sprzęt zwiększający bezpieczeństwo(uprzęże, liny, raki, czekany itd.) jest teraz we wszelkiej obfitości. Do tego„Red Bull”, który dodaje skrzydeł. Nie opowiadam bajek. Byliśmy swego czasu z żoną w schronisku(2221 m) pod szczytem Hochalmspitze w Austrii(3360 m). Z tego schroniska można dość łatwo turystycznie wyjść na ten szczyt. W schronisku były grupki starszych Austriaków. Kobiety i mężczyźni. Wyposażeni w liny, czekany. To nie byli wspinacze. To byli turyści. Przysłuchiwałem się ich rozmowom. Opowiadali sobie o swoich wypadach. Pokazując „dzienniki” działalności. Piękna pasja.1 punkt
-
Dlatego bardzo gorąco apeluje - PRYWÓĆCIE HANDEL W NIEDZIELE !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!1 punkt
-
Nawet jak masz tę wiedzę w 1 paluszku, to będąc wyżej w górach gdy już rozszaleje się burza uświadamiasz sobie, że zanim zejdziesz miną wieki, w okolicy nie bardzo jest gdzie się schować i tak w ogóle to jesteś w ciemnej d*pie. Dlatego warto dobrze obserwować niebo, często czytać prognozy i zrozumieć, że wycofać się to żaden wstyt. Profilaktyka najlepsza.1 punkt
-
ach piękne to były czasy gdy byliśmy młodzi, na Kampingu w Starej Leśnej też brałem dziewczyny do namiotu po udanej wycieczce1 punkt
-
0 punktów