Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie, wspomnienia

  • wpisów
    86
  • komentarzy
    70
  • wyświetleń
    17 077

Egzotyczny Iran


Zagronie

318 wyświetleń

 

Wyprawa do Iranu 13.07-20.08.1972 r

 

Prolog-czyli jak zorganizować wyprawę.

 

Pytanie-jak zorganizować wyprawę? Odpowiedź na nie jest w zasadzie bardzo prosta. Trzeba mieć; bardzo, bardzo dużo entuzjazmu, odpowiednią odporność psychiczną, szczęście - no i pieniądze. Reszta jest prosta. Nas było pięcioro: Ryśka - moja żona, Elżbieta żona Janusza i Jacek, jego brat. Pasją naszą były góry. Jeździliśmy w Tatry. Schodziliśmy Riłę i Piryn. Udało nam się wyjechać w Alpy Julijskie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, w tym przypadku w miarę wzrostu doświadczenia i poznawania nowych miejsc.

 

Spotykaliśmy w każdą środę w Klubie. Na ulicy Basztowej w Krakowie w budynku, w którym była szkoła muzyczna, jedno piętro zajmował Oddział Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego(PTTK). Pod jego skrzydłami działały kluby. Nasz nazywał się Tatrzański . Czasami w czasie walnych zebrań z udziałem przedstawicieli, czy oficjeli z wyższego szczebla  „peteteku”, ktoś z zarządu klubu, liczącego teoretycznie kilkudziesięciu członków podkreślał, że jesteśmy jak odwrócona litera T. Na dole są szerokie masy turystów górskich, na górze „wyczynowcy”, czyli członkowie Klubu Wysokogórskiego, który zresztą był obok nas. PTTK łaskawie przydzielił im  jeden pomieszczenie, na zebrania i niezbędne papiery potrzebne do działalności.   My turyści wysokogórscy  byliśmy między nimi. Dotychczas monopol na wyjazdy w góry, nazwijmy je egzotyczne, choć mogły być w Europie, ale w strefie dolarowej, mieli tylko wyczynowcy.

 

Więc marzyliśmy. Marzyć jest łatwo. Może Alpy, a może poza Europę.  Wszyscy marzą. No i co z tego ? Gdzieś około dwóch lat temu Janusz rzucił hasło - pojedziemy do Mongolii. Dlaczego nie! Może być Mongolia. W Mongolii nie trzeba było mieć dewiz. Góry są wysokie, posiadają lodowce, co było moim marzeniem, aby wreszcie przejść się po prawdziwym lodowcu. Są wprawdzie „lodowczyki” w Tatrach, ale i tak większość wspinaczy w to nie wierzy. W rzeczywistości jest to zlodowaciały śnieg, który, wprawdzie rzadko, ale jednak topnieje całkowicie.

 

W ten wyjazd, po prawdzie nikt nie wierzył, może z wyjątkiem Janusza. Ale jak się tylko gada co środa i marzy, to oczywiście nigdzie się nie pojedzie. Na wiosnę dopingowani przez Janusza oraz zbliżającymi się wakacjami zebraliśmy dwunastkę chętnych na wyjazd. Zespół, może nie całkiem odpowiedni, ale lepszego nie było. Program wyprawy przewidywał wyjazd pod najwyższy szczyt Mongolii Moenche Chajchran Uuł, położony w Ałtaju Mongolskim.. Przewidywano wyjście na ten szczyt, akcję eksploracyjną w jego otoczeniu i badania biologiczne potoków górskich. Wśród  środowych dyskutantów,  przy rarytasie klubowym-kawie, były dziewczyny zajmujące się naukowo takimi badaniami.

 

Rozpoczęły się starania o paszporty i wizy mongolskie. Paszporty otrzymaliśmy, po wizycie Elżbiety u zastępczy komendanta wydziału paszportów MO. Miała widocznie jakiś dar przekonywania. Gorzej niestety było z wizami. Strona mongolska, bo tak oficjalnie  wtedy nazywano kraj udzielający nam łaskawie wiz, odpowiedziała na pismo Klubu uprzejmie, ale  stanowczo, że wiz w tym roku nie będzie. Między wierszami, czytało się wtedy, że mamy za małe poparcie. Gdyby jakiś ważny sekretarz partii poparł naszą wyprawę? Wszyscy tak robili. Bo bez - znaczącej w naszej ludowej ojczyźnie figury - wyjazd był praktycznie niemożliwy.

 

Nasz zespół się rozleciał. Przy tej okazji  wyciągnęliśmy smutny wniosek, że w przyszłości należy staranniej dobierać ludzi. Niezmordowany Janusz zaproponował Iran. Rzecz wydawała się jeszcze mniej realna niż Mongolia. Tym bardziej, że w „Taterniku”-  organie Klubu Wysokogórskiego można było przeczytać relacje z wypraw, z których wynikało, że na zorganizowanie takiej wyprawy potrzeba nawet dwóch lat. I znów w ruch poszły marzenia. Grupa Tacht-e-Sulejman, Alam Kuh, Demawend – to nazwy szczytów w Elbursie, gdzie chcieliśmy jechać. Góry te znane były u nas pod nazwą Alborz. Poza nimi marzył nam się Isfahan, Sziraz, Persepolis – jako piękne kulturalne dodatki do gór. Na razie w wymienionych czterech elementów, potrzebnych do zaistnienia wyprawy, mieliśmy tylko jeden - entuzjazm. Entuzjazm ten rósł lub malał w zależności jak dana sprawa się przedstawiała.  Co do pieniędzy, to istniała nadzieja, że coś się załatwi. Pozostałe dwa elementy, odporność psychiczna i szczęście były wielka niewiadomą.

 

Na początku maja Janusz wysyła pismo do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki(GKKFiT) podając zasady na jakich będzie zorganizowana wyprawa. A były one, w pewnym skrócie takie, osiem osób, każda z nich będzie posiadać pięćdziesiąt dolarów na koncie wywozowym, działalność  w grupie górskiej Tacht-e-Sulejman i wyjście na Demawend. Cały maj łudzimy się, że coś z tego będzie. Przy końcu maja wysyłamy pismo do ambasady irańskiej z prośbą o wizy. Początek czerwca to nowe rozczarowanie. GKKFiT jest zainteresowany tylko wyjazdami sportowymi. A więc tylko wyczyn. Widocznie nie nadszedł jeszcze czas, aby zainteresować się turystą, który nie jest wyczynowcem, i nie chce, i nie zawsze może korzystać z Orbisu. Dostajemy od  nich radę, że należy się starać o wyjazd na zasadach turystycznych. Co te zasady znaczą w przypadku Iranu, tego nikt z nas nie wie. Można się domyślać,  że powinniśmy tam jechać z Orbisem zwiedzać zabytki.

 

Był więc już początek czerwca, a wyprawa, aby miała jakiś sens powinna trwać minimum pięć tygodni. Elżbieta, Ryśka i Janusz, powinni być, ze względów zawodowych już na początku września z powrotem w  Polsce. Z tego wypływał wniosek, że powinniśmy wyjechać najpóźniej na początku drugiej połowy lipca. A my jesteśmy w punkcie zerowym. Bo poza zdobyciem pewnego doświadczenia, sprawa wyjazdu nie ruszyła z miejsca.. Do tego wszystkiego ubywa nam Janusz, który wyjeżdża do Włoch.. Powróci pod koniec czerwca. Przy tej okazji załatwia dla  mnie i dla Rysi delikatną sprawę konta dewizowego. Nie mamy dolarów i nikogo za granicą, który by nam przysłał kilka zielonych, koniecznych do wypuszczenia nas z kraju do strefy dolarowej. Kupiłem więc u konia setkę, którą Janusz zabiera ze sobą. Ma zorganizować przesyłkę.

 

Zdołaliśmy ustalić, w przybliżeniu, zasady wyjazdu turystycznego a więc przede wszystkim dolary - potrzebne na podróż od granicy radziecko-irańskiej i na pobyt w Iranie. Dalej program działania w Iranie, przedstawiony przez Zarząd Klubu i poparty przez Krakowski Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki(KKFiT). Około dziesiątego czerwca posiadamy - to znaczy Ryśka i ja - konto dewizowe. Z Włoch nadeszła informacja do Narodowego Banku Polskiego w Krakowie na ulicy Basztowej, że na moje nazwisko i  mój adres nadeszło sto dolarów, jako darowizna. Przy tej  informacji otrzymałem list od nieznanej mi  pani, z którego treści wynikało, że jest moją daleką krewną i że daruje mi tę skromną sumę zielonych, na jakieś tam potrzeby. List ten był wystarczającym dla banku dokumentem, że darowizna jest legalna i pochodzi od mojego krewnego. Jako dokument został dołączony do moich akt w  NBP. Janusz dobrze to załatwił. Mamy więc z Rysią po pięćdziesiąt zielonych. Jako małżeństwo mogę się podzielić moim kontem z żoną.

 

W międzyczasie telefonujemy, co pewien czas, do ambasady irańskiej, aby się dowiedzieć jak przestawia się sprawa naszych wiz.. W czasie którejś z rozmów dowiadujemy się, że nasze pismo z prośbą o wizy zaginęło. Może zostało wysłane do Teheranu - zmienili w tym czasie sekretarza ambasady - a może nie. W każdym razie nie ma w ambasadzie po nim śladu. To nic, nie załamujemy się. Bo załamanie oznaczałoby rezygnację z wyjazdu. Kolega z pracy Ryśki, jadąc na delegację do Warszawy zabiera kopię pisma, szybciej dotrze do ambasady. Postanawiamy jak najszybciej złożyć kwestionariusze paszportowe w Biurze Paszportów Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie. Mamy paszporty, ale do Mongolii. Na nie  da się na nie jechać do Iranu. Iran to strefa dewizowa, a zresztą składaliśmy podanie o wyjazd do Mongolii, więc nie możemy tak sobie zmienić kraju docelowego.  Aby uzyskać paszporty do Iranu musimy mieć poparcie KKFiT. W tej sprawie do „kakafitu” idzie Hanka, koleżanka klubowa i Ryśka. Kakafit bardzo przychylnie ustosunkowuje się do naszych zamierzeń i po dwóch dniach mamy gotowe pismo popierające nasz wyjazd. Sprawa ta jest załatwiana przed Jasiem prezesem Klubu, ponieważ były między nami różnice zdań na temat organizowania wyprawy i chcemy go postawić przed faktem dokonanym. Organizujemy tą wyprawę nie tylko dla siebie, ale i dla klubu. Byłaby to, według naszego rozeznania, pierwsza w dziejach PTTK wyprawa polskich turystów górskich w tak wysokie góry. Tym bardziej, że dla uczczenia stulecia turystyki polskiej, Klub zamierza w przyszłym roku zorganizować wyprawę eksploracyjną w Hindukusz. W tej wyprawie mamy wziąć udział Janusz i ja. Dobrze byłoby sprawdzić siebie na wysokości cztery, pięć tysięcy metrów ponad poziomem morza. Nasze największe dotychczas wysokości to niecałe trzy tysiące na Triglavie w Alpach Julijskich.

 

Środa - dwudziestego pierwszego czerwca.

 

Przychodzę z Elżbietą do klubu, licząc że da się nam przekonać Jasia i uzyskamy jego podpis na piśmie, popierającym naszą wyprawę,  do biura paszportowego. Elżbieta, przezornie przygotowała wcześniej jego projekt. Dyskusja z Jasiem w tej sprawie trwa prawie dwie godziny. Przez półtorej Jasiu mówi nie i nie, obawiając się, że możemy nie dostać wiz, że może się powtórzyć historia Mongolii. Żąda od nas promes wizowych. Udaje nam się przekonać najpierw Adama, członka zarządu klubu, który uczestniczy w dyskusji, i w końcu Jasia. Mamy więc już pismo naszego klubu i pismo z KKFiT-u. W pracy mój szef, podpisuje mi po raz trzeci kwestionariusz paszportowy. Najpierw Mongolia, po tym Jugosławia, która w międzyczasie wypłynęła - a teraz Iran. Pyta się – gdzie pana tak nosi?

 

Pozostaje do załatwienia sprawa promes bankowych, że posiadamy odpowiednią ilość dewiz na podróż i pobyt w Iranie. Ale na załatwienie tej sprawy, jak się okaże za chwilę, mamy jeszcze kilka dni czasu. Dwudziestego trzeciego czerwca Elżbieta i Ryśka idą do biura paszportowego, gdzie dowiadują się, że musi być indywidualne poparcie przez „kakafit” każdego uczestnika wyprawy. Może to wydawać się proste uzyskać poparcie, ale kakafit nas nie zna. I tu rodzą się wątpliwości, czy będą mieli do nas zaufanie, że nie zostaniemy za granicą demoludów - korzystając z wyjazdu. Mieliby wtedy spore przykrości. Rysia zajmuje się tą sprawą i załatwia ją pozytywnie. Na razie mamy pierwsze małe sukcesy.

 

Dwudziestego szóstego czerwca kolejna wizyta Elżbiety i Ryśki w biurze paszportowym. Mają przy sobie plik kwestionariuszy i wszystkie wspomniane wyżej pisma. Oprócz tego moją i Ryśki promesę dewizową z banku. Brakuje promesy Elżbiety, Janusza  oraz Jacka. Promesę Elżbiety i Janusza musi on załatwić, ponieważ tylko on ma konto dewizowe. Biuro przyjmuje część kwestionariuszy, polecając uzupełnić promesy. Jednocześnie robią nam nadzieję, że możemy dostać paszporty dziesiątego lipca. Całe konto dewizowe musi być podzielone na dwie części. Pierwsza część jest potrzebna na pobyt w Iranie, natomiast druga-na opłacenie kosztów podróży, czyli na bilety kolejowe od granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Bank oczywiście nie orientuje się jakie są ceny biletów. Trudno im się dziwić, są instytucją przeznaczoną do czego innego. Natomiast powinien tereny znać dokładnie Orbis-instytucja zajmująca się organizowaniem wyjazdów za granicę i wszystkim tym, co jest z tymi wyjazdami związane. I my też tak myśleliśmy.

 

Poszła Ryśka do Orbisu na Rynku Głównym i tu nastąpił ciekawy dialog:

 

„Ryśka do kasjerki, sprzedającej  międzynarodowe bilety kolejowe - proszę panią, proszę mi podać adres Orbisu w Warszawie zajmującego się sprzedażą biletów kolejowych do Teheranu -nie znam adresu - to może dyrektor będzie znał - dyrektora nie ma, ale ja pani podam prywatnie adres: hotel „Metropol”.

 

Wcześniej, oczywiście dowiedzieliśmy się, że biletów nie można kupić w Krakowie, bo nie mają cennika. Informacja, że bilety sprzedaje Orbis w hotelu „Metropol” okazała się błędna, bo robił to oddział Orbisu na ulicy Brackiej. Zresztą adresy wszystkich oddziałów Orbisu znaleźliśmy w kolejowym rozkładzie jazdy, dostępnym w każdym kiosku „Ruchu”.

 

Tak więc ustalenie ceny biletów kolejowych do Teheranu, wymagało będzie wyjazdu do Warszawy. Zrobi to Janusz, który tymczasem wrócił z Włoch. Przywiózł z Orbisu na Brackiej - gdzie zresztą zdziwiono się, że tak prostej sprawy nie można załatwić w Krakowie - świstek papieru z wypisaną ceną biletu z Dżulfy(Julfa) – miejsce przekraczania granicy radziecko-irańskiej do Teheranu. Cena biletu była wypisana złotówkach dewizowych, mówiąc prosto w dolarach. Cała ta operacja był potrzebna, aby Orbis dał nam zaświadczenie do Biura Paszportowego, że przeznaczona na koszty podróży cześć naszego konta wywozowego wystarczy na pokrycie ceny biletów z Dżulfy do Teheranu i z powrotem. Zaświadczenie to było potrzebne, aby uzyskać paszport za tysiąc - a nie za pięć tysięcy złotych. Na co Ryśka i ja nie mogliśmy sobie absolutnie pozwolić.

 

W międzyczasie pojawiły się kłopoty z kontem wywozowym Janusza. Miał on  konto w banku Peko. A promesy do Biura Paszportowego wydawał Narodowy Bank Polski. Należało więc przelać posiadane dewizy z banku Pekao do NBP. Normalnie na decyzję w tej sprawie czeka się podobno kilka tygodni, co w naszym przypadku przekreśliłoby cały nasz wyjazd.. A my mamy już koniec czerwca. Dwudziestego ósmego czerwca pierwszy większy sukces. Telefon z ambasady irańskiej do oddziału PTTK, że Klub Tatrzański otrzymał wizy. Janusz tymczasem pomyślnie załatwił przelanie swoich dewiz do NBP. Tak więc najważniejsze sprawy formalne mamy z głowy. Wizy będą, paszporty też, otrzymamy zezwolenie z banku na wywiezienie dolarów. Pozostało nam skompletowanie sprzętu i żywności. Ustalamy wstępny termin wyjazdu na trzynasty lipca. Następny za tydzień. Różnice te są dlatego tak duże, bo pociąg z Moskwy do Teheranu jeździ raz na tydzień i granicę radziecko-irańską można przekroczyć tylko raz w tygodniu.

 

Jeżeli wyjedziemy trzynastego lipca rano z Krakowa, to jadąc przez Warszawę, zdążymy na pociąg , który wyjeżdża piętnastego lipca rano z Moskwy do Teheranu. Do wyjazdu zostało nam więc niecałe dwa tygodnie. Mama Ryśki, Rysia i ja bierzemy pożyczki w swoich miejscach pracy. Poza tym pożyczamy pieniądze od  mojej mamy, mamy Rysi i od mojej siostry. W zasadzie nie mamy więcej źródeł pożyczek. Zgromadzona suma pieniężna powinna wystarczyć. W wolnych chwilach w pracy robię spisy sprzętu i żywości. W górach przewiduję, że każdy uczestnik powinien skonsumować około 3500 kilokalorii, a na dole, w czasie podróży dwa tysiące pięćset na dobę. Nie jest to dużo, ale na więcej nie możemy sobie pozwolić, ze względu na ciężar bagażu, który według moich obliczeń powinien się zawrzeć od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu kilogramów na osobę, licząc, że wyprawa będzie trwała około pięć i pół tygodnia.

 

Całe popołudnia spędzam z Ryśką na kupowaniu żywności i sprzętu. Brakuje nam skafandrów przeciwdeszczowych. Ryśka nie ma odpowiednich butów. Brak nam czekana,  jeden mamy, raków, dużego plecaka ewentualnie nosiłków. I całej masy drobnych rzeczy. Poza tym istniejący sprzęt wymaga reparacji. Staramy się wszyscy także zdobyć maksimum wiadomości o Iranie, rejonie górskim, w którym będziemy działali. Zakupujemy dla wyprawy w „Polfie” bębny po lekarstwach.  Są zrobione ze sklejki, lekkie i sztywne. Wieko ma obręcz nadającą się do plombowania. Z takich bębnów korzystają prawie wszystkie polskie wyprawy górskie. Załadujemy do nich naszą żywność. Pięć bębnów przewożę z Rysią do mieszkania Elżbiety i Janusza.. Mieszkanie ich jest naszą „bazą”. Prawie codziennie spotykamy się tu w piatkę, robiąc narady, pakując żywność do bębnów. Jeszcze z ważniejszych spraw zostało załatwienie zezwolenia w Urzędzie Ceł na wywiezienie żywności z kraju. Pismo z Klubu w tej sprawie musiało być poparte prze Oddział PTTK i  KKFiT. Prawie zapomniałbym, ale musieliśmy mieć świadectwa szczepień przeciwko ospie i cholerze. Aby się zaszczepić należało mieć zaświadczenie od lekarza, że nie ma się przeciwwskazań, co wymaga z kolei badania krwi. Pierwsze szczepienie jest przeciwko cholerze, następnie za tydzień cholera i ospa i jeszcze tydzień oczekiwania na wynik. A jak będzie ujemny, to szczepienie trzeba powtórzyć. To też robimy w ostatniej chwili. Ale trudno się szczepić wcześniej, gdy nie wiadomo, czy się pojedzie. Szczepienia nie są przecież obojętne dla organizmu.

 

Dziesiąty lipca.

 

Paszportów jeszcze nie ma, ale mają być jutro, to znaczy we wtorek. W mieszkaniu Elżbiety i Janusza odbywa się pakowanie bębnów. I malowanie na nich napisów: „Iran-Teheran, Alborz Mountains Expedition Klub Tatrzański PTTK Kraków Poland”. U nas w domu góra bagażu, leżąca dotychczas w kącie pokoju, zaczyna znikać w plecakach.

 

Jedenasty lipca.

 

Paszporty są. Niestety nie wszystkie. Jacek nie dostanie paszportu, bo nie przepracował trzech lat po studiach, a wyjazd jest do kraju kapitalistycznego. Może wyjechać, ale pod warunkiem, że w przypadku gdyby nie wrócił, odpowiednia suma, będąca ekwiwalentem za studia, zostanie wpłacona do skarbu państwa. Na tę sumę trzeba znaleźć poręczycieli. Rzecz do załatwienia, ale niemożliwa w ciągu kilku godzin. Tyle jedynie godzin możemy jutro na to poświęcić, ponieważ dzisiaj jest już późno. Jest wtorek wieczór, jedenasty lipca. Mamy spakowaną żywność w bębnach. Plecaki w zasadzie też. Elżbieta nie ma jeszcze butów. W czwartek rano chcemy wyjechać ekspresem do Warszawy. Śpimy coraz krócej. Czym bliżej wyjazdu, tym bardziej jesteśmy zmęczeni. Chwilami mam tego dosyć!. Ale już tak daleko zabrnęliśmy, że musimy wyjechać. Zgodnie z teorią - zresztą bardzo słuszną - ostatnie tygodnie przed wyjazdem powinno się poświęcać na zdobywaniu kondycji, a ostatnie dni na wypoczynek. Pytanie tylko - ile wypraw tak robi? Albo ile wypraw na to stać?

 

I tak nadszedł dzień dwunasty lipca.

 

Dzień , w którym ilość załatwionych spraw sięgnęła szczytu. Dzień, który miał decydować, czy wyjedziemy jutro i czy rozpocznie się największa przygoda w dotychczasowym naszym życiu. Że wyjedziemy, to wiedzieliśmy już właściwie na pewno. Ale względy zawodowe Elżbiety wymagały jak najszybszego powrotu do kraju i byłoby bardzo dobrze, gdybyśmy wyjechali w ten czwartek. Poprzedniego dnia umówiliśmy się, że Janusz zniesie bębny z żywnością z czwartego piętra, na którym mieszka, i zostawi je w bramie domu. Bębnów ma pilnować najmłodszy brat Janusza. Dalszym ich losem mam się zająć ja z Ryśką. Ważą w sumie sporo ponad sto kilogramów. Umawiamy się też, że spotkamy się wszyscy o dziewiątej czterdzieści pięć przed Biurem Paszportów na Placu Szczepańskim. Przychodzę rano o wpół do ósmej do pracy. Zjadam śniadanie i już mnie nie ma. O ósmej piętnaście umówiliśmy się z Rysią pod domem Janusza. Mamy być z bębnami o dziewiątej w Urzędzie Celnym na Kamiennej., aby mogli je sprawdzić i zaplombować. Jak było umówione pilnuje ich brat Janusza. Wynoszę je na chodnik ulicy Karmelickiej. Usiłujemy z Ryśką zatrzymywać samochody, może nam ktoś to podrzuci do Urzędu Celnego. Sto metrów od nas stoi ciężarówka,  która przywiozła towar do sklepu. Wysyłam do kierowcy Rysię - w myśl, stosowanej w takich przypadkach  przeze mnie zasady. Kobieta załatwia z mężczyzną. Mężczyzna z kobietą. Za chwilę jedziemy na Kamienną.

 

A w tym czasie Elżbieta, Janusz i Jacek załatwiają sprawę poręczenia za tego ostatniego. Rzecz wymaga wizyty w miejscu pracy Jacka. To znaczy w Administracji Akademii Górniczo-Hutniczej. Uzyskanie zaświadczenia(czy też zaświadczeń - szczegółów dokładnie nie pamiętam), znalezienia poręczycieli, wizyty u notariusza, wizyty w urzędzie zatrudnienia.. To wszystko mieli załatwić w ciągu dwóch godzin. Znając tempo pracy w naszych urzędach-rzecz mało prawdopodobna. Do tego większość urzędników ma zwyczaje przyjmować interesantów o godzinie dziewiątej, dziesiątej - różnie to bywa. W każdym razie nie za wcześnie rano.

 

Jeszcze jedna osoba jest bohaterem tego dnia - mama Janusza.. Zajmuje ona od godziny wpół do dziesiątej kolejkę do Biura Paszportowego. A kolejki teraz w wakacje są duże. Dwie, trzy godziny czekania. My tymczasem jesteśmy na ulicy Kamiennej. Wytaczamy bębny z samochodu na rampę. Kierowca dostaje cztery dychy a Ryśka idzie do celników z prośbą, aby czynili swoje. Wraca po piętnastu minutach z wiadomością, że w naszej sprawie nie ma decyzji szefa urzędu. Który ma zdecydować, czy zwolnią nam żywność od cła. Decyzja ma być około dwunastej. Mimo, że dzisiejszy termin  był dokładnie umówiony z nimi kilka dni wcześniej. Im się nie spieszy, tylko nam.

 

Jest już po dziewiątej. Do dziewiątej czterdzieści pięć mamy niewiele czasu, a my mamy jeszcze wpłacić do banku na ulicy Pijarskiej pięć tysięcy złotych, jako opłatę za pięć paszportów. W banku, na szczęście, nie ma kolejki. I uporaliśmy się z tym bardzo szybko. Idę z Rysią do Biura Paszportów. Jest wpół do dziesiątej. Mama Janusza jest trzecia w kolejce. Dzisiaj kolejka jest nawet nie taka duża jak zwykle tu bywa. Dziewiąta czterdzieści pięć - umówiona godzina, o której mieliśmy wszyscy tu się spotkać, aby odebrać paszporty i następnie załatwić w banku odbiór dolarów i wykupienie rubli na podróż przez ZSSR. Dziewiąta czterdzieści pięć minęła, potem dziesiąta, wpół do jedenastej, jedenasta, a bank załatwia wspomniane sprawy tylko do dwunastej. Wreszcie są! Janusz i Elżbieta, ale bez Jacka, który za moment powinien wpaść. Przyjechali taksówką. Od tej chwili najmodniejszym u nas środkiem transportu stała się taksówka - z konieczności. W kolejce jesteśmy pierwsi. Cały czas tak manewrowaliśmy z Rysią, przepuszczając kolejnych ludzi, aby jak przyjdzie wspomniana trójka od razu wejść po paszporty.

 

Elżbieta i Ryśka znikają za drzwiami. Wystarczą tylko one do odebrania paszportów. Wychodzą za chwilę z wiadomością, że paszporty będą za dwadzieścia minut. To znaczy za pięć wpół do dwunastej, ale bez paszportu Jacka. Paszport Jacka ma być o drugiej. No to pojedziemy do Teheranu we czwórkę z bagażem Jacka. Jacek nas dogoni samolotem w Erewaniu. Biegniemy z Januszem do banku na ulicę Basztową, aby zająć kolejkę. Tam też są godzinne kolejki. Gdy przybiegamy na miejsce do zamknięcia kas zostało tylko dwadzieścia pięć minut. Ale nas chyba załatwią byle mieliśmy paszporty w ręku. Stoimy w jednej kolejce, potem w drugiej. W końcu okazuje się, że załatwiamy w dwóch różnych miejscach i powinniśmy stać w dwóch różnych kolejkach. A minuty płyną nieubłaganie. Czy nasze dziewczyny zdążą z paszportami? Jest za trzy dwunasta, gdy Janusz opuszcza swoją kolejkę i idzie zobaczyć, czy czasem nasze panie nie biegną. Ja tymczasem proszę urzędniczkę, żeby nas załatwiła po dwunastej, bo my jedziemy z wyprawą do Iranu i mamy raz na tydzień pociąg. Zgadza się. Zegar ścienny, wiszący w dużej sali gdzie obsługuje się klientów wskazuje już minutę po dwunastej. No to cześć! Strażnik na pewno zamknie bramę i pojedziemy za tydzień. Ależ nie! Otwierają się wahadłowe drzwi z hallu wpada zaczerwieniony Janusz, a za nim Elżbieta i Ryśka, trzymające w rękach paszporty. W końcu wpada Jacek. Świetnie. Jest nawet paszport Jacka. Okazuje się, że Janusz w ostatniej chwili przytrzymał strażnikowi drzwi wołając:

- jeszcze te panie, które właśnie przyjechały taksówką..

 

Jesteśmy w komplecie i mamy paszporty. A przed nami w kolejce jeszcze kilka osób. Najpierw załatwiam ja i Rysia. Pozostała trójka robi to w innym okienku i mają tam jakieś „sęki”. Inkasuję od kasjera, który się krzywi, bo jest sporo po dwunastej,  dolary i ruble. Teraz na Kamienną, gdzie powinniśmy być o dwunastej a jest już pierwsza. Oni tam pracują do trzeciej mogą więc poczekać. Najpierw pojechała na Kamienną Ryśka, bo ja jeszcze stałem w kolejce do kasy. Następnie jadę i ja. Przyjeżdżam do urzędu i zostaję mamę Janusza, jego brata, który pilnował bębnów od rana i Ryśkę. Celnicy sprawdzają już drugi bęben Każdy ma włożoną listę zawartości. Jest to kopia przedłożona szefowi  z prośbą o zwolnienie od cła. Otwieram następne i zaczynam pakować te już sprawdzone. W domu spokojnie można było wszystko ułożyć i było ułożone. Ale tu nie mamy czasu. Trzeba pewne rzeczy dopychać kolanem. Najgorzej na tym wychodzą ciastka. Nie szkodzi-wszystko się zje. Zjawia się nasza pozostała trójka. Bębny sprawdzone. Jeszcze tylko na wagę. Pięć bębnów waży sto siedemdziesiąt dwa kilogramy. A więc po trzydzieści sześć kilogramów na głowę.

 

Mamy już godzinę drugą. Ustalamy, że Elżbieta pojedzie do San-Epidu, gdzie do trzeciej mamy odebrać zaświadczenia o szczepieniu ospy cholery. Później dołączy do niej Ryśka, która tymczasem idzie do biura Urzędu Ceł, aby odebrać decyzję o zwolnieniu od cła. Bo sprawdzenie zwartości bębnów i plombowanie sobie, a wypisywanie decyzji sobie. Ja z Januszem zawieziemy bębny na stację kolejową. Rozlatująca się ciężarówka wiezie nas z bębnami na stację. Przy okazji stwierdzamy, że drobne dziesięciozłotowe bakszysze znakomicie ułatwiają sprawę. Na stację nas nie zawiózł. Zakaz wjazdu dla takich pojazdów. Bębny zostawił przed przychodnią lekarską na ulicy Pawiej. Nie będziemy nosić kilkaset metrów tych prawie dwustu kilogramów. Janusz dostrzega na dworcu autobusowym, położonym obok przychodni, wózek pocztowy. Znajdujemy właściciela wózka, który za dziesięć złotych pozwala łaskawie skorzystać z tego pojazdu.

 

Bębny mamy więc już na stacji. Za pół godziny zamkną nam San-Epid. A więc taksówka. Tu już są dziewczyny i Jacek. Bez sensacji odbieramy  żółte książeczki, świadczące o szczepieniu. Biegnę jeszcze do biura projektów, gdzie pracuję. Na szczęście  bardzo blisko San-Epidu i składam podanie o urlop. Wcześniej nie mogłem, bo nie wiedziałem, kiedy pojedziemy. Żegnam się z kolegami z pracy dołączam do mojej czwórki. Uff! Mamy teraz trochę czasu. Orbis sprzedaje bilety kolejowe do godziny ósmej wieczorem. Uwzględniając kolejkę, wystarczy jak tam będziemy o czwartej.

 

W tym miejscu małe wyjaśnienie. Sądziliśmy, że jak krakowski Orbis wydał nam zaświadczenie do Biura Paszportów stwierdzające, że posiadana przez nas złotych dewizowych wystarczy na pokrycie kosztów podróży z Dżulfy do Teheranu to  i powinien nam taki bilet wypisać. O naiwni!!! Ale o tym co było w Orbisie to za chwilę. Tymczasem idąc ulicą  18 Stycznia robimy szybko krótki kosztorys. Ile nas będą kosztować bilety i ile jeszcze mamy pieniędzy. Stwierdzam, że może nam w dwójkę zabraknąć około tysiąca. W grę wchodzi tylko wujek Rysi. On jeszcze może pożyczyć. Pożyczymy jak się da dwa tysiące. Ryśka idzie więc do wujka. Ja do Orbisu z Jackiem. Janusz i Elżbieta na obiad.

 

Po czwartej jesteśmy wszyscy w Orbisie. Biletów z Dżulfy do Teheranu nam nie wypiszą. Półgodzinna dyskusja z kierownikiem, po której nie dostajemy nawet biletów do Dżulfy. Trudno, będziemy musieli kupić bilety jutro w Warszawie. Jeszcze tylko wizyta w „Locie”, bo wykombinowaliśmy sobie, że z powrotem zamiast wracać pociągiem przez Moskwę, polecimy z Erewania do Kijowa samolotem. A Kijowa do Krakowa pociągiem. Nie będziemy mieli bagażu możemy sobie na to pozwolić, tym bardziej że poinformowano tu właśnie Janusza, że taki bilet nam sprzedadzą. Nic bardziej naiwnego, jak święta wiara w informację. Dzisiaj nam oświadczają, że takiego biletu nie dostaniemy. Przyjmiemy to spokojnie. Przyzwyczailiśmy się, że jeden pracownik danej instytucji mówi tak, a drugi właśnie- że nie tak. Celował w tym krakowski Orbis, gdzie uzyskaliśmy rekordową  ilość błędnych informacji. Wobec tego nie pozostaje nam nic innego jak jechać do Warszawy. Jutro rano załatwimy wizy, potem bilety kolejowe, a po południu pojedziemy do Moskwy. Pozostaje nam tylko jeden pociąg o godzinie pierwszej zero cztery. Będąc jeszcze w Orbisie, usiłowaliśmy kupić bilety z miejscówkami na ranny ekspres, ale miejscówek nie było.

 

Kupujemy dzisiejszą, krakowską popołudniówkę „Echo Krakowa”. Ma coś być tam o naszej wyprawie. Załatwiła to Elżbieta ze znajomym redaktorem. Jest! Duży tytuł „Elburs 72 Pierwsza wyprawa Klubu Tatrzańskiego PTTK w góry Iranu” i dalej - „Kontynuując tradycje małych wypraw w góry Bliskiego i Środkowego Wschodu Klub Tatrzański PTTK w Krakowie zorganizował pierwszą w dziejach PTTK polską wyprawę….. Dalej z ważniejszych zamierzeń napisano- „ Uczestnicy będą prowadzić działalność w górach Elburs, ze szczególnym uwzględnieniem masywu Tacht-e-Solejman, miedzy innymi wejdą na najwyższy szczyt Iranu – Demawend… Uczestnicy wyprawy maję w planie ponadto przeprowadzenie pewnego programu naukowego, obejmującego badania geologiczne i przyrodnicze oraz przywiezienie bogatej dokumentacji fotograficznej. Wyprawa ma duże znaczenie dla krakowskiego środowiska turystycznego, stanowi bowiem…”. Wszyscy, którzy nam sprzyjali będą mieli spokojne sumienie przed władzą, że wypuścili z kraju niewłaściwych ludzi. Tak trzeba pisać o wyprawach zwariowanych zapaleńców, by kolejni mieli szanse w przyszłości wyjechać. Wszystko tu jest, i wyczyn, i program naukowy. Tak trzymać!

 

Umawiamy się o dwunastej w nocy na dworcu. Wracam z Rysią na Kozłówek, gdzie mieszkamy. Po drodze kupujemy większą  ilość biletów tramwajowych, bo pojedziemy w nocy, gdy wszystkie kioski „Ruchu” są zamknięte. Mamy kilka godzin czasu do wyjścia  z domu. Zleciały błyskawicznie. Należało dokończyć pakowania plecaków. Zrobić sobie kąpiel, bo nie wiadomo, gdzie będzie znowu okazja. Mocna kawa i jesteśmy prawie gotowi do wyjścia. Jeszcze tylko sprawdzenie, czy wszystkie okna są zamknięte, czy gaz wyłączony…i wychodzimy. Minęła przed chwilą godzina jedenasta.

 

Dołączam zdjęcie z przed dworca w  Teheranie. To my i nasze bębny. Radośni, że są  wreszcie z nami.  Ale między moim i żony wyjściem z domu na Kozłówku w Krakowie(p. wyżej) było jeszcze dużo  ciekawych wydarzeń, które nas czekały.  Wydarzeń  zupełnie nieprzewidywanych. 

Przed dworcem w Teheranie.jpg

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...