Zermatt listopad 2020, czyli ratujmy co się da
<Dzień 0>
Kicha kompletna z sezonem. Polityka pozazdrościła wirusowi zjadliwości i zrobiła w Polsce chaotyczny, niekonsekwentny i trudny na razie do przewidzenia burdel. Taka polska myśl trenerska. Wszystkie moje listopadowe i grudniowe plany zmiotła druga fala, a teraz podobny los spotkał plany styczniowe, przy czym szkodnik jest znany i widoczny, zbyt widoczny. Żeby cokolwiek uratować wybraliśmy się do jedynego miejsca, gdzie ten zakazany, straszliwie niebezpieczny, zagrażający ludzkości, a może nawet i wszechświatowi sport jest jeszcze dozwolony. Koszty szwajcarskie są słynne ze swojej toksyczności, ale jak sobie policzyłem ile pieniędzy nie wydałem... to zrobiło się trochę lżej. Wybór Matterhornu był przypadkowy, nigdy nie jeździłem na nartach w Szwajcarii i zamiast researchu poczytałem kilka forów i stanęło na Zermatt.
Start z domu, godzina nienormalna:
Jadąc na zachód wschód mieliśmy za plecami:
W Niemczech pusto, mało samochodów, zero policji, w CoffeeFellows pusto, kawa jak zwykle beznadziejna.
Tranzyt przez Niemcy nie podlega żadnym reglamentacjom, nikt niczego nie chce, o nic się nie pyta. ON za 1,06 euro na każdej stacji benzynowej w każdej dziurze po zjechaniu z autostrady.
Wjazd do Szwajcarii z korytarza nieposiadających winietki prowadzi do sympatycznej pani z maseczką, która z gracją strażnika więziennego tylko pyta w którym rogu po lewej przykleić winietę, po czym przykleja ja osobiście (w zasadzie przybija), kasuje 40 franków i jesteście wolni. Natomiast zero pytań o gorączkę, objawy, skąd jedziecie, dokąd, po co? Pełny spokój.
W międzyczasie przed nami zachód, taki szwajcarski:
Jadąc na południe przejeżdżając Berno dojeżdżamy do Kandersteg i dojeżdżamy do okienek, takich jak na przykład na Brennero. Płacimy 29,5 franków za jakiś przejazd, jedziemy dalej i wjeżdżamy na platformę, nagle stajemy i nic. Panamera przed nami gasi silnik. Nie można wyjść z auta, bo nie można otworzyć drzwi na tyle szeroko. Po 5 minutach coś zgrzytnęło, szarpnęło i cała ta długaśna platforma ze śmiesznymi daszkami zaczyna się ruszać. Scena jak z Top Secret.
Prawdę mówiąc, coś tam wiedziałem mniej więcej co mnie czeka, kilka dobrych rad usłyszałem przed wyjazdem, ale dla dodania dramatyzmu to tak jakbym nie wiedział.
Jazda pociągiem prowadzi z Kandersteg do Goppenstein i trwa kilkanaście minut, platforma jeździ co pół godziny. A to wszystko dlatego, że nie ma drogi przez przełęcz Lötschen.
Jakieś pół godziny przed naszą kolejową przygodą przywitały nas wysokie góry:
Podróżując do Zermatt można dojechać swoim samochodem najdalej do miejscowości Täsch dwa kilometry przed naszym celem. W Zermatt jeżdżą tylko pojazdy elektryczne. Śmierdzące spalinowozy zostają na kilku parkingach w Täsch. Potem trzeba swoje bagaże wziąć na plecy i albo załadować się do taksówki, bądź busa, akurat w niedzielny wieczór nie przewidziano takowej, albo kupić bilet na Zermatt Shuttle, czyli na pociąg za 8,20 i po kilku minutach wysiąść w Zermatt.
Zdecydowanie jedziemy do Zermatt:
To tyle na razie, jest 20.00. Cała podróż z tankowaniem, jedzeniem, sikaniem, doświadczeniami kolejowymi trwała 15 godzin. Ale czego się nie robi.
Edytowane przez waldek71
- 10
- 13
29 komentarzy
Rekomendowane komentarze