Pandemiczna SierraNevada 2-9 marzec 2020
Właśnie wtedy, kiedy Lombardia boleśnie doświadczała kryzysu epidemicznego, na stronach polskiego MSZ pojawiały się sugestie by nie wyjeżdżać na południe Europy, a Dolomiti Superski było na trzy dni przed zamknięciem swoich ośrodków, około godziny 2.00 wytoczyłem się z Opola, aby zameldować się na Okęciu nad ranem. Już na miejscu leniwie zebrała się ponad 20-osobowa ekipa z każdej strony naszego kraju. Mieliśmy wsiąść do samolotu i polecieć do Malagi. A dlaczego koniecznie z Warszawy? Ano, dlatego, że operatorem tego wyjazdu była Itaka i tak sobie Itaka ustaliła. Poza tym, że firma ta ma siedzibę w Opolu, które to Opole pożegnałem kilka godzin przedtem. Celem była Sierra Nevada, najbardziej na południe wysunięty ośrodek narciarski Europy z najwyższym szczytem Mulhacen- 3481 m. Nie jestem pewien czy ktokolwiek z własnej woli wybrałby się tam na narty, ale jako, że wyjazd był dedykowany i okolicznościowy, to cel podróży nie miał już szczególnego znaczenia.
Okęcie:
Lot trwał jakieś 3,5 godziny i już niedługo ukazała się hiszpańska ziemia i potem Malaga, trzeba przyznać, że pięknie położona:
Z lotniska odebrał nas autobus i rozpoczęła się 4-godzinna jazda do samego Sierra Nevada. Strasznie się dłużyło, bo praktycznie każdy był po zarwanej nocy, a po drugie jazda autokarem po serpentynach nie należy do szczególnie ekscytujących. Natomiast widoki były iście wiosenne:
Minęliśmy Grenadę i tak sobie w tej zieleni podróżowaliśmy, a towarzyską rozrywką stało się przewidywanie kiedy ukażą się jakieś stosownie zimowe widoki. Minuty mijały, metry wzniosu również, a jedyną różnicą otoczenia była tylko lekko blednąca i szarzejąca zieleń. Zegarki z wysokościomierzem niebezpiecznie zbliżały się pomiarami powyżej 1500 m n.p.m., a tu ciągle wiosna. 1600..., 1700, 1800, NIC! Nagle ostry zakręt i autobus się zatrzymał. Panie i Panowie, jesteśmy na miejscu, 2100 m n.p.m. Wyszliśmy i zobaczyliśmy kilka białych nitek nartostrad, aha, więc jednak będzie jeżdżenie.
Pogoda taka trochę słaba, ale jutro na pewno będzie lepiej. I poszliśmy do hotelu:
Na hotel wpływu nie miałem, bo tak stało w programie. Ale trzeba przyznać, że był bardzo w porządku. Bardzo, bardzo wypasiony fitness, trzy bieżnie i komplet dwunastu herculesów, czyli rowerków stacjonarnych. Na tablicy ogłoszeń zapraszano w czwartek na zajęcia indoor-cycling o 20.00, przyszedłem punktualnie, ale nikogo nie było. Jeżeli chodzi o jedzenie to było niemoralnie dużo i niemoralnie smacznie. Polecam i nie polecam.
Sytuacja z godziny na godzinę się pogarszała, by po 14.00 stać się zupełnie przyzwoitą. Tutaj zjazd na dół wzdłuż dwóch gondol:
Generalnie samo miasteczko, a w zasadzie stacja narciarska położona jest malowniczo na zboczu tworząc amfiteatralną kaskadę połączoną krętą ulicą. Można też skorzystać z wewnętrznego krzesełka Parador I. Podobnie jak Val Thorens są tam hotele i różne inne miejsca do spania, restauracje, bary, kafejki oraz sklepy. Koniec, zero stałych mieszkańców. I to wszystko nazywa się Pradollano.
Cały ośrodek narciarski można podzielić na cztery regiony. Borreguiles to górna stacja dwóch gondol wyjeżdżających z dołu. Główny punkt przesiadkowy, gastronomiczny i handlowy:
W jego obrębie mieści się obszar dla szkółek narciarskich, dziecięcych ski-parków itd. Następnym jest jakby lewa ściana patrząc od dołu, która ma dwa główne krzesła (Stadium i Veleta), pod którymi jest kilka tras schodzących do Borregguiles i wspomnianego już wcześniej zjazdu na sam dół. Jeżeli chodzi o długość tras, to sprawa jest skomplikowana i o tym będzie później. Trochę poniżej tych dwóch kanap jest kilka, jeśli nie kilkanaście czerwonych nie za długich tras schodzących i łączących się w różnych miejscach z główną zjazdówką do stacji dolnej. Dwa ostatnie regiony są znakomite. Loma De Dilar, kompleks poważnych, kultowych w środowisku free ski-parków z kilkoma trasami, na których to akurat podczas naszego pobytu rozgrywany był Puchar Świata w snowboardzie:
Na koniec zostawiam Laguna De Las Yegulas. Rozległy trochę przypominający alpejskie lodowce obszar narciarski z długimi trasami i jego górna część, gdzie jest najwyższy punkt, gdzie można dotrzeć na nartach. To trochę poniżej szczytu Veleta 3398 m n.p.m. Docieramy tam orczykiem Zayas:
lub krzesłem Laguna:
Spod Velety w sprzyjających okolicznościach można zobaczyć Morze Śródziemne. Podaję, do wierzenia. Tam naprawdę je widać:
Ogólnie rzecz biorąc ośrodek jest dla wszystkich. Głównie czerwone i niebieskie. Najwięcej czarnych jest na spadzie łączącym tę część ski-parkową ośrodka z główną trasą w dół. Jest tez ciekawa ścianka, chociaż krótka, obok anteny:
KIlka fotek:
Najlepszy moim zdaniem fragment ośrodka:
Jedna z czarnych tras wbijająca się w nartostradę do dolnej stacji:
Najbardziej typowy obrazek- jeden człowiek na trasie:
Classic landscape:
A to moje towarzyszki:
Tym kiedyś się wciągało:
Antena od tyłu:
Gastronomia nie jest oczkiem w głowie ośrodka:
Akcja zima:
W kwestii śniegu trochę wyjaśnienia. W pierwszym mglistym, rekonesansowym dniu jakoś nie było to aż tak wyraźne, natomiast przez pięć kolejnych pogoda była piękna z ostrym słońcem i mrozem w nocy. I już w drugim dniu pokazało się to niezbicie, że jeździmy tylko, tylko po sztucznym śniegu. Póki krawędzie były ostre, był fun, w dwóch ostatnich dniach jak jeszcze w nocy mroziło mocniej mieliśmy juz do dyspozycji lodowisko, zwłaszcza w tej alpejskopodobnej części, gdzie na trasach było może 30 osób. Ludzie z obsługi uświadomili nas, że każdy gram śniegu, każda śnieżynka pochodzi ze sztucznego naśnieżania. Podobno w sezonie 2018/19 sypnęło dwa razy po półtora metra i mieli z głowy. Ale tym razem wszystko było sztucznie naśnieżone. Trasy były betonowe, natomiast wszystko off-piste było jednolicie lodowe. Mały wyskok poza trasy skończyłby się zapewne zjazdem po lodzie do któregoś z kilku zbiorników retencyjnych. Tymczasem wspomniana na początku nartostrada na sam dół już od około 12.00 była wytopiona, dziurawa, z płatami hamującego szlamu. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Jeszcze trzeba wspomnieć o długości tras. Tutaj rodzi się kłopot, bowiem w tym ośrodku nie ma długich tras jako takich. Są dziesiątki kawałków po kilkaset metrów, do których dołączają inne, te z kolei dzielą się na mniejsze, jest masa skrzyżowań. Nie wiem jak długi jest najdłuższy wariant z samej góry na dół. Przewiduję, że ma około 6 kilometrów. Ale trzeba siąść z mapką i mozolnie liczyć. Aha, i jeszcze każda z tych fragmentów tras ma swoją nazwę i jest ich ponad 120. Koncepcja puszczenia się na pełny gar ze świadomością, że za kilkaset metrów trasa łączy się z inną i potem jeszcze wpada w inną, musiała być bardzo mocno temperowana. W końcu do domu daleko.
Oczywiście, że Sierra Nevada jest dla nas egzotyczna, ale raczej tylko w kwestii odległości. Z mojego, italianofilskiego punktu widzenia brakowało mi espresso i gastronomii na włoską modłę. Zamiast Prosecco jest Cava, da się żyć. Natomiast narciarsko ani lepiej, ani gorzej. Na pewno można się wyjeździć po sufit. I pod tym względem bardzo polecam.
Można sobie też wyskoczyć autobusem do Grenady. Ale jeżeli ktoś targa przez pół świata narty po to, by stały w narciarni...
Edytowane przez waldek71
- 14
5 komentarzy
Rekomendowane komentarze