Indie 1976_cd22
Post 23
Ameba
Szesnastego września
Rano w biurze turystycznym dostajemy prospekty z rejonu Bombaju. Douczę się kulturalnie. Potem szukamy ambasady afgańskiej, aby dostać wizy na powrót. Upadła wiec wersja powrotu przez Iran. Jest zbyt ryzykowna. I może trwać nie wiadomo ile czasu. Ta część Iranu od granicy z Pakistanem jest praktycznie pustynią i bardzo rzadko zamieszkana. Jest tam jedyna droga, która prowadzi w kierunku gór Zagros. Środek Iranu to prawie całkowita pustynia.
Nie mam też czasu, ponieważ jeszcze z przylądka napisałem do mojego kierownika pracowni w biurze, że proszę o ewentualny bezpłatny urlop, gdy nie przyjdę do pracy następnego dnia po urlopie. Nie przyjdę! Nie wiadomo, gdzie jest pracownik? Nieusprawiedliwiona nieobecność, bumelka i dyscyplinarka.
Napisałem, że do Polski mamy około trzynaście tysięcy kilometrów(„zgzakiem”) i stąd nie wszystko się da przewidzieć. Wracamy więc przetartym szlakiem. Wizy będą na jutro, z tym że musimy jeszcze jechać w stronę Comonwelth Place, aby wymienić forsę.
W naszej ambasadzie dostajemy informację, gdzie możemy się zbadać na obecność ameby. Gdzie jak gdzie, ale tu powinni mieć dobrych fachowców. Szukamy następnie poleconego lekarza, który bada, czy się ma amebę. Doktor Kuhrana nazywa się ten pan. Adres - D-64 Defence Colony, obok hotelu Vikran.
Doktor jest sympatyczny i ma bardzo ładną laborantkę. Studiował w Kijowie. No to pogadamy po rosyjsku – pomyślałem! Nie pogadamy, bo rosyjski to zna pan doktor, a my mówimy rosyjskim, w jego polskiej wersji. Rosjanin by się domyślił. Ale pan doktor nie, ponieważ zna porządny, literacki język.
Wracamy więc do języka Angoli. Andrzej robi od razu kupkę na miejscu. Mnie nic nie wychodzi, chociaż laborantka wręczyła mi małe naczyńko i dyskretnie wskazała ubikację. Trudno się mówi. Przyjdę jutro rano.
Kolejnym punktem dzisiejszego dnia jest muzeum. Dużo rzeźb, płaskorzeźb, obrazów. Podzielone na okresy historyczne(kultury). Zaczyna się od prehistorii, potem kultura Harappy i Mohenjo-daro w dolinie Indusu. Następnie Ariowie, Kuszanie i tak dalej, aż do czasów obecnych. Nie zdążyłem do końca obejrzeć. Muzeum jest bardzo duże.
17.09
Rano ożywiona dyskusja w hotelu, hosstelu, campingu – jak prawidłowo nazwać to miejsce. Zdaje się, że nazwa jest używana w zależności od potrzeb. Bez starego nie wydadzą nam naszych rzeczy, które u niego zostawiliśmy dwa tygodnie temu. Może będzie o jedenastej. Pojechał na urlop poza Deli.
Paszporty w wizą afgańską dostajemy w południe. Potem wizyta na poczcie. Nic dla mnie nie ma. Po drugiej jesteśmy u lekarza. Wyszedł. Laborantka pochodzi z Kerali. Ma więc sporo do domu, że trzy tysiące kilometrów. Nie wie, gdzie są wyniki. Przychodzi pan doktor.
Dostajemy certyfikaty opisane po angielsku. Nie mamy ameb, ale nasi koledzy niestety złapali. To jest ta dwójka, z którą Andrzej zawarł znajomość jeszcze w Warszawie. Też objechali Indie. Tylko, że oni pili wodę na stacjach, a my nie.
Na każdej prawie stacji stały takie duże stągwie z gliny. Glina ma pory i dobrze chłodzi wodę. U dołu był kranik i przyczepiony na łańcuszku metalowy kubek. Pisało na tej stągwi „drinking water”- woda do picia. Hindusi wysiadali z gorącego pociągu, więc chciało się im pić. Tak więc z troski o człowieka przygotowywano dla nich taką możliwość.
Wysoko w górach, gdzie jest zimno, woda była pewna. W dużych miastach, można było domniemywać, że wodociągi miały wodę kontrolowaną. Czym mniejsza miejscowość to zaufanie nasze do wodociągu malało. Inne źródła, poza wodociągiem, nie wchodziły w rachubę. Z tym, że surowej wody nigdy nie piliśmy. Tylko płyny z kapslowanych butelek.
Niemniej trzeba było myć zęby, czasem myć owoce. Mieliśmy środki(chlor) do odkażania wody. Ale na ile były one skuteczne? Nie było mi to wiadomo. Jedynie zaufanie miało się do gotowania, z tym że praktycznie już nie mieliśmy takiej możliwości. Przeszliśmy całkowicie na miejscowe, „restauracyjne” wyżywienie.
Plecak horolezkę mi wydano. Lekko zapleśniały skórzane paski. Starego dalej nie ma. W nocy pojedziemy do Amritsaru. Pożegnalny spacer po Deli. Zwiedzamy świątynię Jinistów(Dźinistów). Ta religia wyodrębniła się około dwa tysiące lat temu z Buddyzmu. W środku małe sanktuaria, w których widzimy postacie Buddy.
Powtarza się motyw - Budda w otoczeniu dwóch nagich mężczyzn. Wchodzimy do dużej sali, która pełni rolę czegoś w rodzaju „zakrystii” Na ścianach bardzo duże obrazy. Centralne miejsce zajmuje portret nagiego mężczyzny. Trwają tu przygotowania, jakby do posiłku, dla większej liczby osób. Świątynia jest bardzo czysta.
Następnie wizyta w „Red Fort”- Czerwony Fort. Duża budowla z czerwonego piaskowca. Nie robi na mnie specjalnego wrażenia. Andrzej usiłuje sprzedać aparat fotograficzny – niemiecką Praktikę. Nie chcą dać gotówki, tylko kamienie półszlachetne, których począwszy od Afganistanu, jest tu zatrzęsienie.
W nocy w pociągu do Amritsaru nie mogę spać. Jestem cały zlany potem. W przedziale jest bardzo gorąco.
Pakistan, Afganistan
18.09
Rano jedziemy dalej z Amritsaru do Lahore. Stacja graniczna. Odprawa przebiega bez kłopotów, ale celnik, przeglądając paszport, sprawdza czy mam aparat fotograficzny. Gdyby go nie było, należałoby opłacić cło. Wydajemy ostatnie rupie. Dalej mają wartość papieru. Kupujemy ostatnie tanie banany.
Lahore. Znów jesteśmy w Pakistanie. Plecaki zostawiamy na stacji. Decydujemy się na autobus, na dalszą drogę. Włóczę się po bazarze. Miejscowe knajpy strasznie brudne. Masy much. Plącze się po ulicach jakieś bydło. Zjadam porcję szaszłyków z plackami. Wreszcie dobry kawałek mięsa. Na deser kupuję kilo gruszek, które obierając scyzorykiem zjadam, siedząc obok kościoła protestanckiego. Jest to jedyne miejsce, gdzie można usiąść.
Po drodze na stację autobusową sprzedaję swego rosyjskiego Feda za sto dziewiętnaście rupii, ale pakistańskich. Autobus odjeżdża o dwudziestej. Przed odjazdem wypijam kilka szklanek ciepłego mleka. W nocy jest zimno. Marznę w cienkiej koszulce. Autobus jedzie bardzo szybko do Peszawaru. Gdzieś koło czwartej nad ranem zjadamy placki w przydrożnej knajpie. Gorące i smażone na oleju. W Peszawarze jesteśmy przed szóstą rano.
Gruby ryksiarz wyczuł interes i za dziesięć rupii wiezie nas do miejsca, skąd odjeżdżają afgańskie autobusy do Kabulu. Autobusy już stoją, a w autobusie nasi przygodni znajomi z Amritsaru - Anglicy, Amerykanie. Małżeństwo z dwu i pół letnim dzieckiem.
Żeby wykupić bilet trzeba mieć wizę wjazdową do Afganistanu. Nie dostaniemy, niestety, herbaty ani czegoś do jedzenia. Post. Zaczął się Ramadan. Od szóstej rano do szóstej wieczorem nic nie jedzą i nie piją.
Nasi zagraniczni znajomi zostali w Peszawarze. Tutejsi ryksiarze tak się wycwaniaczyli, że wożą ich od hotelu do autobusu, do konsulatu. Wiedzą gdzie, co trzeba załatwić. Oczywiście cena za rykszę wzrasta dwukrotnie
Przed wyjazdem mała awantura. Przejeżdżający inny autobus, obok naszego, urwał mu lusterko wsteczne. Kłótnia trwała pół godziny. Wreszcie jedziemy. W autobusie są wolne miejsca. Z nami jedzie tylko dwóch „białych” z dużym instrumentem muzycznym. Kupiony zapewnie w Indiach.
Jedziemy znów w górę w stronę przełęczy Khajber. Za nami zostaje zieleń, palmy, banany, mango. Jednym słowem tropik. Gorąco jeszcze będzie, ale to już będzie upał pustynny. Granica pakistańsko-afgańska jest warta powieści. Znów całe masy cinkciarzy. Kurs rupii pakistańskiej jest niski. Tracę przy wymianie na afgany parę dolarów. Dolar też poszedł w dół o dwa afgany.
Urzędnicy na tej granicy są bardzo leniwi. Celnikowi nie chce się zupełnie coś robić. Dane z paszportów do dużej księgi za niego wpisują sami klienci. Kontrola paszportów tak wygląda, że jeden z typów przepisuje z nich dane na maszynie i rzuca wściekły je potem po stole. Widać, że z powodu podróżnych ma dodatkową robotę.
Teren dookoła nas wygląda jak wypalony. Przez te dwa miesiące, gdy byliśmy w Indiach, nastąpiły tu duże zmiany. Góry dookoła zupełnie wyschły. Znów przejeżdżamy przez miasteczko Dżelalabad. Herbaty, oczywiście, nie dostaniemy – ramadan. Zjadamy z Andrzejem duże placki biszkoptowe, jeszcze z Pakistanu. Potem zjadam kilo wspaniałych winogron. To był błąd - za dużo i zbyt łapczywie.
Do zasnutego kurzem Kabulu dojechałem z bólem żołądka. A tu, jak na złość, nigdzie nie ma herbaty. Wreszcie ją dostajemy w jakiejś czajchanie. Ładuję w siebie węgiel, Hydroxinum i Mexaform. To jeszcze pozostało nam z zapasów naszej apteki. W Friends Hotelu wymiotuję całą menażkę. Wszystkie absolutnie winogrona ze mnie wyszły. Jest mi zimno i mam dreszcze. Śpiwór puchowy to jednak świetna rzecz, nawet w ciepłym klimacie.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia