Indie 1976_cd12
Post 13
Patsio
Siedemnastego sierpnia
Rano okazało się, że to przyjechał z Leh generał i pułkownik ze „świtą”. Wracali z inspekcji jednostek wojskowych, nad granicą z Tybetem. Kim były te damy, to już nie dociekaliśmy. Miałem jednak wielkie wątpliwości, że prowadzili inspekcję w towarzystwie żon?
Generał z pułkownikiem odjechali ze świtą w stronę Manali. Przed odjazdem zapytaliśmy o naszą górę nad Balaraczą. Wyciągli wspaniałą, wojskową mapę tych rejonów. Nasza góra, na którą wyszliśmy, miała kotę -18940 stóp, a więc mniej niż przypuszczaliśmy - bo tylko 5773 metrów. Do Leh można było iść tylko przez Padam, a potem przez Tonpongma. Potrzeba na to było od siedmiu do dziesięciu dni.
Apetyt mi wzrasta, to bardzo dobrze. Od rana znów leje deszcz. Brudas odsypia noc. Andrzej postanawia wrócić do Manali. Obawia się o swoje płuca. Ma tylko problem, jak ściągnąć swój plecak z przełęczy. Do przełęczy jest dwadzieścia dwa kilometry i ponad tysiąc metrów w górę.
Tuż nad Patsio wznosił się piękny piramidalny szczyt, po drugiej stronie rzeki Bhaga, patrząc od nas. Mógłby być ciekawym problemem sportowym. Był „niewysoki”, bo miał może niewiele więcej, niż pięć tysięcy pięćset metrów(miał w rzeczywistości ok. 5700 m – Googl`e). I był ładnie ośnieżony.
Po śniadaniu ostra dyskusja, co robić z Andrzejem. Andrzej nie bardzo jest zdecydowany, gdzie jechać. Do Manali, czy do Srinagaru? Uważa, że ktoś powinien mu towarzyszyć. Nie zna języka i jest chory.
Z tą chorobą to jest dziwna sprawa. Płuc się nie leczy na tej wysokości, albo się jest chorym, albo nie. Jeżeli jest chory, to niech jedzie do Dehli. Tam są dobre, jak na warunki indyjskie, szpitale i jest polska ambasada. Moje stanowisko spowodowało, że naraziłem się Andrzejowi. Dyskusja skończyła się na niczym.
Oczekujemy na mulnika z Darczy. Ponury dzień. Co chwilę pada deszcz. Szef Rest House`u, nazywa się „chowkidar”(czołkidar). Gotuje nam dziś na obiad ryż z żółtym groszkiem. Przyprawiony curry, bardzo mi smakuje. Po ryżu następuje herbata z kozim, świeżym mlekiem.
Mulnik nie przyszedł. Wieczorem, przy lampach naftowych dyskusja o Wyspie Wielkanocnej i węglu C-14. Pogoda się nie poprawia. Doliny są zapchane mgłami. Nie wiadomo, co właściwie będziemy robić. Jak co noc zasypiam, słuchając szumu pobliskiego potoku. Przewala się wściekle w głębokim, skalnym kanionie obok domku.
18.08
Janusz rano proponuje, aby iść na piechotę do Leh. Mam do tego obiekcje. Po dyskusji idzie na Baralaczę po zostawiony tam sprzęt. Czołkidar piecze mi czapati na śniadanie. Kierownik tego małego domku jest osobistością w tym rejonie. Bez przerwy przychodzą do niego okoliczni pasterze. Odbywa się handel. Wczoraj sprzedawał mąkę. Jeden z pastuchów tarł ziarno na mąkę kamieniem na betonie. W tym czasie kierownik też się nie lenił, tylko skręcał z wełny sznur - linę używaną tu przez pasterzy.
Ubranie miejscowego pastucha, mówiąc raczej - pasterza, bo wyglądają elegancko, składa się z krótkich spodni, koszuli, czegoś w rodzaju tuniki. Na gołych nogach mają sandały. Owijają się dużą wełnianą chustą z frędzelkami. Tu noce, nawet w lecie, są tu bardzo zimne. Temperatura spada do zera i pojawia się przymrozek. W dzień słońce robi swoje i temperatura szybko wzrasta. W pasie mają, wielokrotnie owiniętą, długą wełnianą linę - sznur, służący do różnych celów, min. wiązania zwierząt, łapania ich. Pasą się tu tylko owce, kozy, muły i konie. Krów nie ma.
Bardzo smakowały mi dziś czapati z pasztetem. Około dwunastej wychodzę z Brudasem na rekonesans do bocznej doliny, u wylotu której stoi nasz domek. Po raz pierwszy od dwóch dni świetnie mi się idzie. Przechodzimy przez mostek lodowy nad potokiem, wypływającym z niej, a potem jego lewą orograficznie stroną idziemy w górę. Stok porośnięty jest małymi, żółtymi kwiatkami.
Docieramy po dwie i półgodzinie na wysokość około cztery tysiące sześć set metrów. Z lewej strony(patrząc w górę) mamy pokryty piargiem lodowiec. Widać dalej jak łagodnie wznosi się do góry. Niestety nie widać, z powodu mgły, wierzchołka mającego, według mapy, sześć kilometrów i trzydzieści pięć metrów. A głównie przyszliśmy po to, aby sprawdzić, czy możliwe jest wyjście na ten szczyt.
Znajdujemy za to świetną kolibę zrobioną przez pastuchów. Zbudowana z kamieni jest sucha i ciepła. Nawet można palić ogień małymi krzaczkami.. Podobne są trochę do jałowca. Brudas przemoczył buty i schodzi w dół. Ja zostaję, bo mam nadzieję, że może się coś odsłoni. Niestety jest coraz gorzej. Zaczyna padać zimny deszcz. Postanawiam schodzić, a następnie biegnę w dół. Po godzinie jestem w Patsio. Kierownik gotuje nam dziś na obiad ryż.
20.08
Elżbieta wybiera się na Baralaczę do Janusza. To jest kawał drogi. Ja z Brudasem idziemy prać i myć się do miejscowego jeziorka. Stosuję metodę opracowaną w Hindukuszu. Robię zagłębienie w gruncie i kładę w nim folię. Rano nalewam na nią wody i czekam, aż się ogrzeje od słońca. Ale jak słońca nie ma, to trudno się jest umyć. Jest za zimno i woda nie jest niestety nagrzana.
Coś mnie kusi, aby wyjść na stok naprzeciwko i zobaczyć dolinę, w której byliśmy wczoraj i szczyty sześciotysięczne. Idę coraz wyżej, pomału odsłania się górna część doliny. Niestety z tej odległości trudno jest stwierdzić, jakie są możliwości wyjścia na jakiś z tych szczytów. Zbiegam na dół. Z prania też nic nie wyszło.
Kierownik serwuje nam na obiad ryż, polany sosem z jakąś miejscową przyprawą. Chodził dookoła domku i coś tam szczypał. Nie widziałem, aby tu rosły jakieś wyróżniające się rośliny. Zresztą owce i kozy radzą sobie ze wszystkim, co jest zielonego. Ale coś tam widocznie było, co ugotowane nadaje się dla człowieka. On zna się na tym. Powstał z tego żółtawy sos i nieźle smakował z suchym ryżem.
21.08
Pogoda nam, dzisiaj dopisuje. We trójkę robimy rekonesans - Andrzej, Rysiek i ja. Idziemy w stronę kolib pasterskich. Odsłania się nam wspaniała, północna ściana szczytu sześć tysięcy sto osiemdziesiąt siedem. Z lewej strony biegnie w górę filar. W dole skalny, w górze lodowy. Zachwycają się nim moi koledzy.
Idziemy następnie w lewo, przez lodowiec, w kierunku małej przełączki, która znajduje się w krótkiej grzędzie będącej początkiem tego skalnego filara. Docieram na przełączkę i czekam na kolegów. Po godzinie czekania nikt się nie zjawia.
Postanawiam zejść na drugą stronę na lodowiec spływający z kotła pod szczytem 6035 m. Trawersuję lodowiec. Spotykam po drodze grzyby lodowcowe, potoki płynące po lodzie i wreszcie docieram do moreny bocznej. Obserwuję grań spadającą ze szczytu 6035 m. Wydaje mi się, że możliwe jest wyjście na ten szczyt tą granią.
Jestem solidnie zmęczony i postanawiam zejść do Patsio. Wypijam prawie całą torebkę glukozy z wodą, wypływającą z lodowca. To mnie stawia na nogi. Schodzenie jest okropne. Prawa strona potoku(orograficznie) jest stroma i bez śladu ścieżki. Piarg usuwa mi się pod nogami. Robi się ciemno.
Wreszcie po kilku godzinach jest Rest House w Patsio. Czeka na mnie zimny ryż i pół konserwy. Elżbieta i Janusz, wrócili już z Baralaczy. Odgrzewam sobie ryż z konserwą a następnie robię herbatę i świat staje się nieco lepszy. Postanawiamy jutro w południe wyruszyć na pięć dni w głąb doliny. Chcemy założyć bazę w pobliżu przełęczy, na którą schodzi grań ze szczytu 6035 m.
22.08
Rano trwa niemrawe pakowanie plecaków. W południe okazuje się, że Brudas z Andrzejem dzisiaj nie pójdą w góry. Twierdzą, że lepiej jest wyjść rano. Janusz się wścieka i wychodzi razem z Elżbietą. Wychodzę za nimi i ja. Trochę rzeczy zostawiamy u czołkidara. Bierzemy żywność tylko na około pięć dni. Mimo to plecak jest ciężki.
Docieramy do pierwszej koliby, potem trawers, w stronę potoku, wypływającego z lodowca z północnej ściany szczytu 6187 m. Taka drogę zaproponowałem, po wczorajszym rekonesansie, aby nie podchodzić za wysoko lodowcem i później musieć się obniżać. Byłaby to niepotrzebna strata sił, tym bardziej, że od wielu dni poruszamy się ciągle powyżej czterech kilometrów. Jesteśmy zapewnie już dość dobrze zaklimatyzowani.
Przekroczenie potoku okazuje się jednak niezbyt proste. Wybieram miejsce, gdzie można zaczepić linę o skalny blok. Szukamy miejsca, gdzie jest najwęziej. W tym miejscu Janusz przeskakuje bardzo ryzykancko ze skałki na skałkę, po drugiej stronie rwącej wody. Mocujemy linę do skalnych bloków po obu stronach potoku. Transportujemy na niej mój plecak.
Elżbieta na własną rękę próbuje przejść potok. W pewnym momencie widzę, jak jej spada plecak i porwany prądem wody pędzi w dół. Na szczęście zatrzymał się niżej w jakimś zakolu potoku, gdzie woda wirowała. Ale śpiwór, kurtka puchowa i inne rzeczy przemokły. Przeprawiam się na drugi brzeg, trzymając się liny. Prąd wody jest tak silny, że z największym trudem trzymam się liny. Jestem cały przemoczony.
Powracam jeszcze raz po plecak Janusza. W pewnym momencie zostałem prawie cały zalany wodą. Ostatkiem sił trzymam się liny. Nie sądziłem, że parcie wody będzie tak silne. Siła spadającej po stromym stoku wody jest ogromna. Puszczenie liny oznaczałoby raczej pewną śmierć w tej piekielnej wodzie. Pędzi w dół z topniejącego lodowca, malutkimi wodospadami, po kamienistym stoku, prawie o narciarskim nachyleniu.
Przy powrotnej przeprawie wiążę sobie do pasa pętlę. Teraz, gdybym się puścił to pętla mnie zatrzyma. Pokazuję Elżbiecie jak ma sobie przywiązać pętlę. Mimo, że jesteśmy od siebie nie dalej niż dziesięć metrów, ryk wody jest tak silny, że nie słychać ani słowa. Wreszcie po przeprawie. Przemoczeni idziemy dalej. Po godzinie marszu rozbijamy biwak. Elżbieta robi świetne frytki na kolację. Do tego konserwa z sosem pomidorowym.
23.08
Podchodzimy na morenę lodowca spływającego z kotła miedzy 6035 i 6187 m. Ciężko, jest coraz wyżej i plecaki wydają się jeszcze cięższe. Po południu, przy potoku robimy sobie zupę. Na morenie widać postać. To chyba Andrzej. Idą za nami w odległości dwóch godzin. Wieczorem rozbijamy biwak pod przełęczą.
Miejsce przyjemne i bezpieczne. Nic nam tu nie zleci na głowę z góry. Wysokość około pięć tysięcy metrów. Z Patsio podeszliśmy prawie tysiąc dwieście metrów. Namioty stoją na ładnej, ale wilgotnej łączce, na której rośnie mnóstwo kwiatków. Koledzy niestety nie doszli do nas. Po nocy trawa jest pokryta cieniutką warstwą krupy śnieżnej, która topnieje rano.
Zdjęcia:
1. „Materhorn”. Tak sobie nazwałem ten szczyt z drugiej strony doliny. Tworzył ładną, śnieżną piramidę.
2. Pasterze. Ubrani byli bardzo elegancko. I dobrze dostosowani do bardzo zimnych, letnich nocy.
3. Koń. Ilustracja do czego służyła wełniana lina.
4. Jagnię.
5. Fajka wodna.
6. St pasterz.
7. Kwiatki. Wysoko rosły. Wyżej niż w Hindukuszu.
8. Koliba. Koliba pasterska. Wypas owiec, kóz, mułów i koni sięgał do pięciu kilometrów na stokach wystawionych na słońce(południowe). Na stokach północnych od tego poziomu i niżej rozpoczynały się lodowce.
9. Szczyty. Szczyty w głębi doliny Panchi Nala(Panczi Nala).
10. Lodowe bariery. Mieliśmy ze sobą tylko mapę „graniówkę” otrzymaną od Japończyków w Manali. Na niej były zaznaczone od prawej T2(6107 m), KR2(6187 m) i szczyt 6035 m. Ta widoczna u góry grań ma około 4 kilometrów długości. Lodowiec widoczny na pierwszym planie ma ok. 1 km szerokości.
11. Lodowa ściana. Spiętrzający się lodowiec i lodowa ściana szczytu KR2(6187 m). Z prawej grań w stronę szczytu T2(6107 m). Z lewej szczyt 6035 m. Zdjęcie zrobione z poziomu 5000 m. Widać wyraźnie wysokie bariery lodowe i żlebki lawinowe z urywająjących się potężnych nawisów na grani.
12. Biwak. Nasz biwak rankiem następnego dnia. Wysokość 5000 m. Z tyłu ciemny pas skał to grzęda w stronę szczytu 6035 m. Wyżej skały tworzyły filar.
Edytowane przez Zagronie
- 2
- 1
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia