Narty - skionline.pl
Skocz do zawartości

Zagronie, wspomnienia

  • wpisów
    86
  • komentarzy
    70
  • wyświetleń
    16 750

Zagronie

847 wyświetleń

Post 10

Keylong

Siódmego sierpnia

Rano wyjeżdżamy autobusem dalej w głąb gór. Zaraz za Manali nastąpiła przerwa. Na drogę spadł spory głaz, który ją zablokował. Zostaje usunięty zgodnym wysiłkiem pasażerów. Tablica, obok drogi,  poinformowała nas w języku angielskim, że jedziemy drugą, co do wysokości drogą świata. Pierwsza jest zapewne w Andach.

Jedziemy dalej w górę rzeki Beas, po galeryjkach nad rzeką.  Potem  ciasnymi serpentynami w stronę przełęczy Rothang. Wysokość rośnie. Drzew coraz mniej.  Rosną już pojedyncze wysokie sztuki himalajskich cedrów. Z okolicznych ścian skalnych spadają potężne wodospady. Droga biegnie miejscami w sporej ekspozycji. Pojawiają się namioty, zapewne miejscowych ludzi. Autobus znowu staje, droga jest dalej definitywnie zablokowana.

Podobno, po iluś tam kilometrach, będzie drugi. Podobno - bo kto tu ma udzielać informacji. O wszystko się trzeba dopytywać.  Konfrontować otrzymane informacje z innymi wiadomościami. To jest normalna praktyka, w czasie takiej wyrypy.  Nasz autobus miał jechać dzisiaj do doliny rzeki Czandra, do miejscowości Khoksar i dalej do kolejnej o nazwie Keylong.

Nie ma jednak problemu, bo natychmiast zjawiają się tragarze, gotowi przenieść nasze bardzo ciężkie plecaki. Żądają jednak za przeniesienie bagażu po 30 rupii od osoby, czyli trzy dolary. Wyjechałem z Polski ze stu kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni. To dla mnie i pozostałych za dużo. Niesiemy sami. Biorę naraz cały swój bagaż. Prawie pięćdziesiąt kilogramów. W dodatku znowu pada deszcz  i  jest ślisko. Co kilkanaście metrów odpoczywam. Wysokość trzy tysiące metrów.

Docieramy do jakiegoś mostku i gotujemy sobie zupę i herbatę. Od nikogo nie można się za cholerę dowiedzieć, czy będzie dalej jakiś autobus i  kiedy?  Powyżej mostku stoi kilka domów z kamienia i  kilka namiotów. Pytamy, co to za miejsce?  Odpowiedź, że to jest miejscowość o nazwie Manandi.  

Gdzieś tu musi być dalszy ciąg tej drogi, w stronę przełęczy Rothang.  Ale gdzie jest ta droga?  Nie wygląda na to, aby tu można było przeprowadzić jakąś drogę.  Przed nami stromy, bardzo wysoki stok. Dobry na narty, ale nie na drogę. Podnosząc głowę w górę widzę jednak w połowie jego wysokości pojazd. To zjeżdża z góry pewnie nasz autobus. Wygląda z daleka, jak dziecinna zabawka na ogromnym stoku.

Koledzy jeszcze noszą  plecaki, a ja czekam w namiocie, który jest domem i sklepem rodziny o wyglądzie tybetańskim. W głębi namiotu leży kilka barłogów. Bliżej stół i ława. Z lewej strony wejścia lada z towarami, a obok niej ognisko, na którym gotuje się coś w dużym garnku. Dym wychodzi przez dziurę w namiocie. Obok ogniska kobieta z małym dzieckiem, które na klepisku dopiero zaczyna się uczyć chodzić. Maleńkie, ciemne i  bezradne dziecko. Zostawiłem w domu w Krakowie dwu i pół letniego Darka.

Autobus zjechał ze stoku i zawrócił. A więc jednak pojedziemy dalej. To był dalej ten „drugi”.  Teraz my jedziemy po stoku „narciarskim” do góry. Nie jest tak źle.  Ten stok nie jest, aż tak stromy, jak oglądany z dołu. Ale lepiej, aby autobus nie wyjechał poza drogę, bo byłaby to ostatnia jego jazda.

Droga biegła do góry serpentynami. Kilometr jazdy pod górę w jedną stronę, nawrót i drugi kilometr-znów do góry. Takim zygzakiem pomału pnęliśmy się po himalajskim stoku. Ekspozycja  jednak była duża. Nawierzchnia też była coraz gorsza. I  było  coraz zimniej. W pewnym momencie przejeżdżamy między ścianami śniegu. Zastanawiam się, czy to pozostałość z  zimy, czy też mały lodowczyk?  Za nisko na lodowiec. Chociaż nie było widać  co jest  wyżej, u góry.  A tam może być wysoki szczyt.

Teren w pewnym momencie się wypłaszczył. Byliśmy na przełęczy  Rothang.  Wysokość cztery kilometry, bez paru metrów. Tworzyła tu szerokie, zielone siodło.  Niewysokie szczyty po obu jej stronach pokryte były świeżym śniegiem. Z tego wyciągnąłem wniosek, że deszcz monsunowy przechodzi w śnieg powyżej czterech kilometrów. Po jej drugiej stronie widać było grupę górską Lahul. W tej grupie najwyższym szczytem jest Mulkila – 6517 m. Byłoby bardzo dla nas interesującym się znaleźć w jego pobliżu.

Zjeżdżamy z przełęczy w dół. Lubię siedzieć po zewnętrznej stronie  autobusu. Coś przynajmniej widać przez niewielkie okienko. A jak autobus spadnie w dół, to nie ma to najmniejszego znaczenia, gdzie się siedziało. Patrzyłem z góry na serpentyny naszej drogi  i dziwne  mi się wydawało, jak tu można zjechać. Widać było serpentyny prawie całego zjazdu, znikającego gdzieś w dole. Dno doliny leżało około kilometra niżej. Koła autobusu jechały cały czas bardzo blisko skraju drogi. Której nawierzchnia była tylko lekko utwardzona kamieniami. W dodatku rozmoczona przez deszcze monsunowe.

Zjechaliśmy do miejsca o nazwie Khoksar. Obok płynie rzeka Czandra. Znów pada. Stało tu kilka bud z kamienia.  W jednej z  nich był posterunek policji. W małym pomieszczeniu na ścianie wisiały kajdanki.  Policjant bierze nasze paszporty i  spisuje z nich dane  do dużgo zeszytu. Teraz możemy jechać dalej.  

Autobus jedzie do Keylong`u. Mamy towarzystwo miejscowej młodzieży. Rozrabiają w czasie jazdy.  Znów jedziemy po drodze wyciętej w bardzo stromym zboczu. Tym razem te półki biegną nad  Czandrą. A wokół  są tylko góry i góry. Nie widać szczytów pokrytych lodowcami i śniegiem. A wiadomo, że są i  że sięgają wokół sześciu i więcej kilometrów. Są gdzieś wysoko w górze, trzy kilometry nad nami. Widzimy tylko ich dolne, bardzo strome, lub skaliste zbocza, uciekające w górę.  

Dojeżdżamy do miejscowości Tandi, położonej u zbiegu  rzek Bhaga i Czandra.  Od tego miejsca zespolona Bhaga i Chandra  zmieniają nazwę na Chenab(Czenab), który płynie sobie do Indusu, jako jego lewobrzeżny dopływ. I jest jednym z tych pięciu rzek „pięciorzecza” w Pendżabie. Skręcamy  w prawo, prawie na północ w dolinę Bhagi. Jeszcze kawałek doliną tej rzeki i  koniec podróży na dzisiaj – dojechaliśmy do Keylong`u(Kylongu).

Chodzę  jeszcze wieczorem z Ryśkiem po wymarłych uliczkach miasteczka. Pusto i ciemno. Jakiś pijaczyna nas informuje, gdzie jest Rest House(rest-odpoczywać, house-dom). Anglicy, rządzący w Indiach,  pobudowali takie małe domki w górach, a może też i w innych rejonach Indii, gdzie podróżujący, raczej jadący na inspekcję  Brytyjczyk mógł się przespać. Budzimy gospodarza i okazuje się, że mamy do czynienia z luksusowymi warunkami. Tu w sercu gór. 

8.08

Pogoda rano jest nieszczególna. Brudas prowadzi nas do miejscowej restauracji  na rarytas o nazwie „Mongmo”.  Były to okrągłe knedelki z bardzo ostrym nadzieniem. Tłuszcz, w którym pływają zestalił się bardzo szybko i miał zielonkawy kolor. Po posiłku odbyliśmy mały spacerek. Pogoda się poprawiła. Po drugiej stronie Czenabu  wyszła  piękna grupa górska. Widać było dwa spadające lodowce i nad  nimi plateau. Wszystko błyszczące świeżym śniegiem.   

Spacerkiem idziemy drogą w górę doliny. Droga jest wycięta w skalistym stoku. W głębokim parowie płynie rwąca i spieniona Bhaga.  Przy drodze  oglądamy małe stupy-buddyjskie„kapliczki”.

Na skale przy drodze wmurowano płytę marmurową. Jakiś miejscowy wandal ją rozbił. Z fragmentów można wyczytać, że dwudziestego pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku zginęła(brak nazwiska) zdobywczyni dziewiczego szczytu Lolana (ok. 6130 m).

Miała tylko trzydzieści dwa lata. Gdzieś w tych górach leżą  dwaj Polacy z  lubelskiej wyprawy.  Nie było to dawno, najwyżej parę lat temu. Atakowali szczyty nieco powyżej sześciu kilometrów.

Do Keylongu przyjechali nasi znajomi Japończycy.

Siedzimy w miejscowej cukierni. Jemy przysmak o nazwie „Jelabi”(Dżelabi). Były to żółtawe, jakby precelki. Taka poskręcana rurka ze słodkim nadzieniem. Drugi przysmak był mniej smaczny. Nazwy nie pamiętam. Coś w rodzaju zimnych pierożków z nadzieniem o dość specyficznym smaku.

9.08

Od rana mamy piękną pogodę. Wyszły szczyty w dole doliny Bhaga, po drugiej stronie Czenabu.  Keylong  leży na wysokości trzy tysiące dwieście metrów nad poziomem morza. Dookoła miasteczka  kwitną  pola ziemniaczane. Sadzą tu  różne odmiany, bo co pole, to kwiatki są nieco inne.

Krajobraz jak z landszaftu pocztówkowego. Kwitnące pola ziemniaczane, spadające lodowce  i szczyty  powyżej sześciu kilometrów, pokryte monsunowym, świeżym śniegiem. A na ich tle,  wisząca poniżej na tle zboczy, biała chmura.

Raj dla fotografów, więc wszyscy uganiają się z aparatami.  Potem następuje ogólne pranie. Po praniu idziemy we trójkę-Brudas, Andrzej i ja do buddyjskiego monastyru o nazwie Khortang. Leży po drugiej stronie rzeki. Najpierw zejście na wiszącą kładkę nad rzeką a następnie należy podejść prawie  dwieście metrów, nie po drodze, ale w górę. To bliziutko,  jak na tutejsze stosunki. Jesteśmy przecież w Himalajach. Pod kładką, daleko w dole, piekli się Bhaga. Po drodze mijamy  małą wioskę.

Budynek  klasztoru jest piętrowy. Na parterze znajduje się  pomieszczenie, otoczone dookoła korytarzem, na którego ścianach umieszczone są, jeden za drugim, młynki modlitewne. Obchodzę je dookoła obracając każdy młynek. Oby siły wyższe czuwały nad nami! Wewnątrz pomieszczenia kilka postaci Buddy i na ścianach malowidła, których treścią jest również Budda. Pali się tu kilka lichtarzyków.

Na piętrze znajduje się zasadnicze pomieszczenie tej świątyni. Ma wymiary mniej więcej sześć metrów długości  i cztery szerokości. Podparte jest drewnianymi filarami. Okna wychodzą na Keylong.  W środku, przy ścianie, naprzeciwko okien, coś w rodzaju ołtarza w kształcie piramidy ze stopniami. Na stopniach stoją figurki, ale nie przypominające mi, ani ludzi, ani zwierząt. Na szczycie piramidy posążek Buddy. Na najniższych stopniach stoją małe lichtarzyki. Przed tym „ołtarzem” stoją misy z jedzeniem. Rozpoznaję ziemniaki. A reszta to jakieś jarzyny i przetwory. W jednej z mis są placki.

Ściana za  piramidą posiada szafki z małymi półeczkami, na których stoją małe pudełka. Wzdłuż ściany palą się lichtarzyki i stoją czarki z rożkami w których chyba jest oliwa. Na ścianach malowidła. Pod oknami, naprzeciwko piramidy siedzą  mnisi. W środku najważniejszy z nich. Nad nim, na suficie, przyczepiony jest mały baldachim.

Każdy mnich ma niski, podłużny stołeczek, na  którym rozłożona jest księga składająca się z długich, luźnych kartek. Okładki księgi wykonane są z rzeźbionych deseczek. Z lewej i prawej strony głównego celebranta przyczepione są do sufitu bębny(Dram). Instrumenty muzyczne uzupełniają jeszcze duże trombity(Godam) i dwie małe(Tomb). Jeden z mnichów ma dwa mosiężne talerze, coś w rodzaju czyneli. Prowadzący modły  ma jeszcze grzechotkę ze wstążką i dzwonek.

Stoimy we wejściu do pomieszczenia i rozpoczynają się  modlitwy.  Mnisi monotonnym głosem recytują je ze swoich ksiąg. W modlitwach  bierze udział kilka miejscowych osób. Po pewnym czasie wychodzą na taras  i siadają w  pozycji lotosu na długim chodniku. Siadam i ja. Młody mnich nalewa siedzącym, do otrzymanego kubka, herbatę z mlekiem i  odłamuje kawałek placka, przypominającego w smaku placki ziemniaczane. Pijąc herbatę i jedząc szary, dość twardy placek ulegam  nastrojowi. Gdzie to marzenia mnie zawiodły? Na dachach domów powiewają na wietrze chorągiewki modlitewne. W głębi błyszczą lodowce  i ośnieżone szczyty.

Wracam do środka. Mnisi dalej recytują swoje modlitwy. Od czasu do czasu uderzają w bębny, uderzają czynelami, grają na trombitach. Główny z nich porusza grzechotką i dzwoni dzwonkiem. Obok „ołtarza” kręcą się chyba kandydaci na mnichów. Jeden z nich, z ustami przepasanymi opaską, skrapia „ołtarz” małym kropidełkiem. Potem rozdaje niektórym mnichom nakrycie głowy, podobne do dużych biretów, albo biskupiej tiary o czerwonym kolorze i kładzie przed nimi po dwa lichtarzyki. Wszyscy mnisi otrzymują też duże patyczki, które służą do przenoszenia ognia z lichtarzyka na lichtarzyk. Mnisi wkładają „tiary”. Po kilku minutach  nabożeństwo się kończy. Jeszcze jeden szczegół - jeden z miejscowych chłopów przyniósł  ofiarę i wszyscy ważniejsi mnisi dostają po jednej rupii.

Wracamy do Rest House`u. A tu niespodzianka.  Zrobiła się mieszanka międzynarodowa - Polacy,  Francuz z Francuzką i Australijka, której męża zamknęli w miejscowym więzieniu, bo mu zginął paszport w Manali. Policjant przyprowadza go do żony skutego kajdankami. Nas wepchali do jednego pokoju, w którym panuje okropny bałagan. Francuzi za to udają traperów i  mieszkają w namiocie.

Zdjęcia:

1.  Głaz. Ledwo ujechaliśmy za Manali, gdy autobus się zatrzymał. Na drodze leżał duży głaz. Pasażerowie wysiedli i zaczęła się dyskusja.  W rezultacie wspólnym wysiłkiem został wypchnięty za drogę. Obok której duża tablica poinformowała mnie, że pojadę za chwilę drogą, drugą co do wysokości, z najwyżej położonych dróg świata.

2.  Kolizja. Nie brakowało nam atrakcji w czasie jazdy do Keylong`u

3.  Blokada. Znów postój. Zdjęcie zostało zrobione, jak sądzę, przed definitywnym zablokowaniem drogi. Ponieważ zdjęto nasze plecaki i leżą na drodze.

4.  Młynek modlitewny. Ten maluch jest zaciekawiony dziwnym panem. Stoji obok młynka modlitewnego. Taki podręczny przyrząd do modlitwy dla buddysty. 

5.  Koledzy. Janusz, Andrzej, Rysiek. Materace plażowe nie służyły nam na plażę, tylko na biwak w górach. Ich największą zaletą była waga i  niezła izolacja.

6.  Keylong, widok.  Miasteczko położone na wysokości 3200 m w dolinie rzeki Bhaga.  Na tarasach wokół niego rosły ziemniaki. Pięknie kwitły w czasie naszego pobytu. Co pólko to  inne kolory. 

7.  Sześciotysięczniki. Sfotografowałem przez teleobiektyw grupę szczytów za rzeką Czandra. Pokrytych świeżym monsunowym śniegiem. Udało mi się potem ustalić, że sięgały powyżej sześciu kilometrów. Widać dość długi lodowiec, na dole pokryty gruzem.

8.  Stupa.  Ale tym razem, nie budynek, tylko „kapliczka” buddyjska. Z pięknymi kolorami. Na sznurkach są zawieszone małe dzwoneczki.  Które się modlą do Buddy, poruszane wiatrem.

9.  Chorągiewki modlitewne. Na tarasie klasztoru Khortang.

10.  Trombity.  Po nabożeństwie w klasztorze Khortang rozległy się dźwięki trombit, napełniając echem himalajską dolinę.

11.  Dzieci z Keylongu.

12.  Dziewczęta.  Chroniące swoje twarze przed obiektywem.

13.  Dziewczyna.  Ta otwarcie demonstrowała swoją urodę i piękne szaty.

14.  Kobieta.  Miejscowa elegantka.

15.  Starzec z fajką wodną.  Takie zdjęcie mogło być zrobione prawie w dowolnym miejscu w Indiach. Ale to był Keylong, ponieważ obok stoją gołe nogi, tunika i sznur owinięty w pasie. To ubiór pasterza z tej doliny. W następnych postach będzie o nich „mowa”.

 

Notka!

Kilka lat temu w telewizji szedł cykl - „najniebezpieczniejsze drogi świata”. W jednym z początkowych odcinków były transportowane materiały budowlane z Manali do Keylong`u przez przełęcz Rothang. Zapewne było im wtedy łatwiej przejechać, niż nam czterdzieści lat wcześniej, w małym, zatłoczonym indyjskim autobusie.

 

 

Głaz.jpg

Kolizja.jpg

Blokada.jpg

Młynek modlitewny.jpg

Koledzy.jpg

Keylong, widok.jpg

Sześciotysięczniki.jpg

Stupa.jpg

Chorągiewki modlitewne.jpg

Trombity.jpg

Dzieci z Keylongu.jpg

Dziewczęta.jpg

Dziewczyna.jpg

Kobieta.jpg

Starzec z fajką wodną.jpg

Edytowane przez Zagronie

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

www.trentino.pl skionline.tv
partnerzy
ispo.com WorldSkiTest Stowarzyszenie Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN Wypożyczalnie i Centra testowe WinterGroup Steinacher und Maier Public Relation
Copyright © 1997-2021
×
×
  • Dodaj nową pozycję...