Afganistan(Hindukusz 73)_cd20
Post 21
Kabul
Pojechaliśmy wszyscy na zakończenie wyprawy do Kabulu. Przyjechać do tego kraju nie można było bez wizy. Bez innej, wyjazdowej, się nie wyjedzie. I znów jedziemy wzdłuż Kokczy, do szosy Mazar-i Szerif – Kabul. Cieplutko, kończy się lato. Szosa przecina kolejne ramiona Hindukuszu. Mijamy kolejne doliny, prawie pustynne. W nich wędrowały stada owiec i kóz. Spotykaliśmy także wielbłądy. Zwierzęta są w ciągłym ruchu, w poszukiwaniu czegoś do skubnięcia.
Parę razy, kilkaset metrów od szosy, gdzie było nieco zieleni, rzucały się w oczy namioty. Mające czarny, duży dach z płótna, oparty na palikach. Zupełnie otwarty u dołu. Pod takim przewiewnym namiotem jest chłodniej w piekielnym upale. Nomadzi. W Afganistanie było ich podobno cztery miliony. Ludzie bez stałych domów. Szli już ze swoimi stadami owiec, kóz, z końmi i całymi rodzinami niżej, do Pakistanu. Do doliny Indusu. Spędzą tam zimę. Tam będzie trawa i ciepło. Wyżej w góry, w Hindukusz, wrócą na wiosnę. Na zieloną trawkę.
Trafiliśmy na dolinę, w której rośnie nawet ryż. Zbiór tylko jeden raz w roku. Zatrzymujemy się przed czajhaną. Podają tu ten miejscowy specjał. Ciemne, sypkie ziarna. Podany z kawałkami baraniego mięsa. Po tygodniach polskich konserw, wszystko tu mi bardzo smakuje, gdy jest świeże, z ognia. Odbudowuję szybko, moje wychudłe w Hindukuszu ciało.
Podjeżdżamy pod Salang. Przełęcz w wysokim ramieniu, Hindukuszu. Wyżej pojawiają się plamy śniegu. Szczyty w tym rejonie sięgają pięć tysięcy, z małymi polami lodowymi. Przełęcz ma 3300 m. Przejeżdżamy ją tunelem, trzysta metrów niżej. Na drodze spory ruch ciężarowy. Zdominowany przez angielskie „Bedfordy”. Auta są maksymalnie obciążone. Droga ma czasem strome podjazdy. Samochód na najniższym biegu nie jest w stanie jechać prosto do przodu. Więc jedzie sobie slalomem. Od prawej do lewej. Za tunelem ostry zjazd po zakrętach. W kotlinę Kabulu. Zatrzymaliśmy się przed czajhaną. Przyjemnie jest w cieniu, wypić niedużą szklaneczkę, bardzo słodkiej herbatki. Mamy towarzystwo w turbanach. Spokojnie rozmawiające przy swoich szklaneczkach.
Mijamy Bagram, lotnisko. Bagram jest teraz znany na całym świecie, jako potężna baza wojskowa. W której też byli polscy żołnierze. Jesteśmy już prawie w Kabulu. Jeszcze tylko przed miastem rzut oka, na jakiś duży kompleks „europejskich” budynków za metalowym płotem. Budynki się okazały nie europejskie, tylko amerykańskie. Ponieważ ten imponujący obiekt był ich ambasadą. Kwaterujemy się w hotelu Friends.
Hotel, jak hotel. Ale też nie należy sobie absolutnie kojarzyć takiego obiektu z europejskim hotelem. Nawet jednogwiazdkowym. Pościel tu nie istnieje. Przynosi się własną. Łóżka na ogół są. Niekoniecznie z materacami. Miejsce do siku jest. Woda też. Ale nie musi być zawsze. I jej instalacja była ograniczana do prostej armatury jednego, czy kilku kurków. Ale można spać legalnie. W razie spacerów po okolicy, nie musi się chodzić z wypchanym plecakiem. Zostaje w hotelu i jest pilnowany. Taki był nasz Friends. Miał jeszcze jedną, ogromną zaletę. Cienisty ogród. W którym się świetnie spało na materacu plażowym.
Mając przed sobą parę dni, na beztroski urlop w egzotycznym kraju, nie omieszkałem skorzystać ze sposobności bliższego poznania stolicy kraju wysokich gór. Położona w kotlinie górskiej, na wysokości dwóch kilometrów, ma w lecie całkiem przyjemny klimat. Do zwiedzania nie było tu za dużo. Poważny zabytek, o poziomie światowym był w Bamianie. Ogromna statua Buddy, 55-cio metrowa. Nie było do tego miejsca kosmicznie daleko. Niestety nie było czasu i pieniędzy by tam jechać. Fanatyzm religijny i materiały wybuchowe zniszczyły potem to, co wybudowano i stało półtora tysiąca lat.
Zostały więc nam tylko wycieczki do środka miasta. Przez który płynęła rzeka Kabul. W lecie był to bardzo szeroki rów, obramowany ściankami betonowymi na obu brzegach. W środku coś malutkiego i podejrzanego ciekło. Rzeka płynie do Indusu. Jak wyglądała jej dalsza droga, dowiedziałem się za trzy lata.
Domy biedoty Kabulu wspinały się w górę, na okoliczne wzgórza. Im biedniej tym wyżej. Miasto jest zbudowane na stokach. Za miastem na wzgórku zauważyłem jakiś obiekt, przypominający z daleka coś na kształt zamku. Pytam człowieka, co to jest? Pałac szacha. Ale teraz go tu nie ma. Z tronu w pałacu zrzucił go niewdzięczny zięć. Wrócił po wielu latach do kraju. Ale zapewne tylko po to, by tu umrzeć.
Był jeszcze porządek w kraju. Rządził zięć Daud, teraz prezydent. Ten porządek widoczny był w działaniach policji. Idąc raz ulicą widzę, że z pobliskiej szkoły wychodzi tłumek dziewcząt. Wszystkie w ciemnych, jednakowych „sukienkach”. Pod spodem mają jasne pantalony. Na głowie jasna chusta. Idą afgańskie nastolatki przyglądając się, jak działa ich policja. Dwóch krzepkich mundurowych okłada długimi pałami, leżącego na chodniku człowieka. Prosta i skuteczna metoda przywracania porządku w społeczeństwie. Jak również praktyczna lekcja wychowawcza.
Kręciłem się po bazarze, podglądając ludzi. Aparat zarejestrował, przypadkowo scenę z kobietami. Trzy panie całkowicie zasłonięte, coś oglądają. Z za siteczek na twarzy nie widać nawet oczu. Ale coś ciekawego jest widoczne u jednej z nich. Torebka! Wskazująca, że to wyższej jakości wyrób. Może z Europy, od znanego w modzie producenta. Pani nie jest biedna. Jest zapewne żoną bogatego Afgańczyka. Tradycji musi dochować. Pod suknią może mieć najlepsze materiały z całego świata. Zupełnie inne problemy ma matka trójki chłopców, siedząca na ziemi.
Inna scena. Trzech panów, w szatach typowych dla tego ludu. Ale cieńszych, czystych, z lepszego materiału. Pan w środku ma małe pudełeczko, jak z kremu. W środku coś ciemnego. Ciemno zielony proszek. Szczypta tego proszku wzięta w dwa palce i pod język. Ten z prawej otwarł już buzię. Często się to spotykało. Powracała na chwilę energia. Nie, było problemu, by popalić sobie fajkę z czymś, po którym się odlatywało. Fajki wodne to był powszedni widok.
Zręczność rzemieślnicza Afgańczyków, podejrzana w Fajzabadzie, była widoczna w sklepach, które u nas nazwano by metalowymi. Było tu mnóstwo ozdób, najróżniejszych, z kamieniami półszlachetnymi. Ładnie oszlifowane kamyki były wmontowane w metal. Najcenniejszym, miejscowym kamieniem był ciemnoniebieski „lapis lazuri”. Z którego wydobycia słynie kraj.
Ale były tu też inne ciekawe rzeczy. Broń. Masowo „produkowana”, dla turystów i miejscowych. Wyglądała na zabytkową. Pistolety, jak z przed kilkuset lat. Strzelby. Czy z tego dało się strzelać? Chyba tak, przynajmniej z niektórych modeli. Wydawało mi się czasem, że prawie każdy Afgańczyk musiał obowiązkowo posiadać palną broń. Całe zestawy najróżniejszych noży. I innych narzędzi tnących. Co do tego wyrobu miałem wątpliwości. Ta stal była kiepska. Na takie wyroby musi być stal specjalna, narzędziowa. Taka stal była droga, ponieważ tylko najbardziej rozwinięte kraje ją produkowały. Ta zręczność Afgańczyków do metalu przeniosła się potem na AK-47. Ale to drażliwy temat.
Jak się zgłodniało, to można było przeznaczyć skromne dewizy na pysznego skwierczącego nad grillem szaszłyka, ze świetnej baraniny. Do której nasza się nie umywa. W Kabulu było wtedy zatrzęsienie winogron. Różnych odmian. Wszystkie bardzo słodkie. Słońca w lecie, w Afganistanie jest , aż za dużo. Cukier się obficie tworzy w gronach. Najsłodsze zwane „kisz-misz”, malutkie, bezpestkowe, były suszone na rodzynki. Których góry, o różnych odcieniach owocu, sprzedawane były na bazarze. Melony, kawony też dla nich był sezon.
Atrakcją w pobliżu hotelu była uliczka „Chicken Street”. Na tej ulicy było dużo sklepików, w których stoły klatki z kurami. Które, głupie, w niewoli, znosiły jajka. Ale też w klatkach były bardziej męskie osobniki. I takiego można było sobie kupić żywego lub martwego. Martwy był oskubany, gotowy prawie do konsumpcji. Znacznie później w Tunezji ten proceder był udoskonalony. Wskazany palcem kurczak był błyskawicznie pozbawiany życia.
Maszyna z parą, czy też gorącą wodą, bez trudu radziła sobie z piórami. Proszę! Pan sobie życzy bez bebechów? Ruch nożem i gotowe. Z początku, licząc dolary na codzienne wyżywienie, kupowałem te kurczaki. Za każdym razem moje serce krwawiło. Wiadomo z jakiego powodu. Niektórzy to nawet maleńkiego robaczka nie zabiją. Przeszedłem na droższy wikt. Kupowałem gotowe filety z indyka.
Nie chodziliśmy, na „kurzą, kurczakową” ulicę, tylko z powodu tych pożytecznych ptaków. Na tej ulicy było mnóstwo sklepów z kożuchami. Kożuchy w tym okresie w Polsce to było coś pożądanego. Panie miały kożuszki z Nowego Targu. Panowie większe, też z tych okolic. Kożuch był drogi. Szybko rozeszła się po Polsce wieść, że w Afganistanie są piękne kożuchy. Wyszywane i tanie. Wyszywane rzeczywiście były. Kolorowe nici, najróżniejsze wzory, przepiękne.
Ale jak tanie? To jest, dla każdego włóczącego się po świecie, wielka zagadka. Nie ma karteczek z cenami. Sprzedawca zapytany o cenę, podaje ją błyskawicznie. Jakie są kryteria z jego strony. Wygląd klienta, ocena ile ma w kieszeni, jak jest zdeterminowany i jeszcze może kilka czynników wpływających na cenę, których nie znam.
Chciałem kupić dwa kożuchy, dla żony i siebie. Zaszpanujemy w Krakowie. Mam parę zielonych, ale chcę wydać, jak najmniej. Pytam o cenę. Drogo! Mogę zaproponować mniej. Zacznie się dyskusja. Ale to trochę głupio i nie poważnie tak uzgadniać, gdy w końcu zauważam, że ten kożuch mi się już teraz nie podoba, ma jakąś wadę. Po cholerę ta cała gadka. A stosów kożuchów i sklepów jest tu tyle, że głowa boli.
Czytałem różne wspomnienia ze wschodu, tych co tam już byli. Podkreślano, że Arabowie lubią się targować. Że, jak taki się nie potarguje, to nie jest zadowolony. Większych idiotyzmów trudno się było spodziewać. Sprzedawca się targuje, bo i klient uparty, by dać mniej. To jest jedyny powód targów. Jaki idiota na świecie nie sprzedałby za podaną cenę. Gdyby klient zapłacił i poszedł sobie.
Wymyśliłem - mając podaną cenę, zaproponuję jedną czwartą. Jeśli mnie złapie w drzwiach, to jesteśmy blisko prawdy. Po kilku próbach i uprzejmym, wyrozumiałym uśmiechu, bez dalszej reakcji, podniosłem poprzeczkę.
Kupiłem dwa kożuchy za pięćdziesiąt parę zielonych. Długo w nich nie szpanowaliśmy. Były kiepsko zszyte. Nie mieli dobrej technologii wyprawiania. Nasi to byli mistrzowie w tej dziedzinie. Skóra po deszczu szybko sztywniała. Szwy się rozłaziły. Włosy wypadały. Ale niektórzy handlarze na tym nieźle zarobili.
Zdjęcia:
1. Nomadzi. Namioty nomadów
2. Centrum. Centrum Kabulu
3. Ulica. Ulica w pobliżu centrum. Miłośnicy motoryzacji odgadną szybko, jakie osobowe samochody jeździły po Kabulu w roku 1973.
4. Rzeka. Rzeka Kabul. Wpada do Indusu. Zapewne bardzo wzbierała, na wiosnę, gdy topniały śniegi w Hindukuszu.
5. Bazar. Bazar nad rzeką Kabul.
6. Meczet. Główny meczet.
7. Uliczka. Domy miasta wspinają się wysoko na stoki.
8. Restauracja. Gęsta zabudowa stoków. Obok opon stoi sobie łóżko z plecionki. Powszechnie używane od Iranu do Indii. Można sobie było wędrować z własną „sypialnią”.
9. Drzewa. Im wyżej to skromniejsze domy.
10. Domy. Domy mieszkalne Kabulu w roku 1973. Widać po stojaku z przewodami, że była tu energia elektryczna.
11. Kobiety. Kabulskie elegantki.
12. Matka. Przypuszczam, że tych trzech chłopców. Z lewej ci goście coś przedają do jedzenia. Obok niej leży cały jej dobytek.
13. Opium. Panowie zażywają miejscowy dopalacz.
14. Uczennice. Smutne dziewczęta wracają z e szkoły.
15. Handel. Handel na bazarze. Sprzedawali świetne winogrona.
16. Sprzedawca. Handel „obnożny”. Osiołek transportuje sprzedawany towar. Powiększając nieco zdjęcie, widać nieco w prawo od osiołka, wiszące połcie mięsa. Sklep mięsny. Mięso było czasem płukane w pobliskiej "dżuji"(rowie z wodą).
17. Na głowie. Co ten człowiek sprzedaje? Kukurydzę? Nie miał problemu, by zmienić miejsce sprzedaży.
18. Waga. Tak ważono. Znowu sprzęt, tak jako łóżko, spotykany od Iranu po Indie. Dalej nie byłem. Więc nie wiem, jak tam ważono towar.
Edytowane przez Zagronie
- 2
- 1
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia