Afganistan(Hindukusz 73)_cd3
Post 4
Wyprawa Klubu Tatrzańskiego w Hindukusz-1973
Nosiło nas w Klubie! Co skończyło się wyjazdem do Iranu w 1972 r, w góry Elburs(blog-„Egzotyczny Iran”). Rok później PTTK obchodziło swoje stulecie. Sto lat wcześniej(1873 r) powstało Towarzystwo Tatrzańskie. Z siedzibą w Krakowie. Należeli do niego tacy ludzie, jak min. - Chałubiński, Eljasz, Sienkiewicz, Modrzejewska, Witkiewicz. Członkowie TT wędrowali po górach, mając w klapie odznakę, ze stylizowaną głową kozicy.
Stulecie to jest coś bardzo poważnego. Ktoś rzucił hasło - Klub Tatrzański zorganizuje z tej okazji wyprawę w Hindukusz. Może Heniek Ciońćka, którego dobrze znał prezes klubu Jasiu. I który był już w Hindukuszu. Klub jest w PTTK. To coś bardziej masowego dla władz, niż elita z Klubu Wysokogórskiego. Władze to poprą. Dostaniemy dolary(po130 na osobę). To była najważniejsza rzecz, aby opłacić wynajem samochodu i kulisów, niosących wyposażenie wyprawy do bazy. Reszta będzie za złotówki. Reszta - to znaczy sprzęt i żywność. Wszystko musi być krajowe. Były wtedy fajne rzeczy na zachodzie, na wyposażenie wypraw, ale za dewizy!
To będzie poważna wyprawa. Klub Tatrzański nie miał takich alpinistów. Ale od czego są sąsiedzi z za ściany z Klubu Wysokogórskiego. Chętnie pojadą. Wykorzystywało się każdy pretekst, by dostać poparcie, dolary i wyjechać w wyższe góry. Kierownikiem zostaje Jerzy W. Firma o znanym nazwisku, tym bardziej, jeśli chodziło o Hindukusz. Jego zastępcą został Karol J., uczestnik wyprawy z 1962 r w te góry. W składzie mamy gwiazdę pierwszej wielkości, też już znającego Hindukusz. Kiedyś znakomitego wspinacza z Dolomitów i Alp Ryśka Z., zwanego w Klubie Wysokogórskim „brudasem”, ponieważ się często mył.
Janusz W., biolog z UJ. Jedzie w Hindukusz po raz drugi, zbierać swój materiał do badań. To byli sprawdzeni ludzie w górach wysokich. Wystarczy przeczytać to, co już wcześniej napisałem o wyprawach w Hindukusz. Razem było nas dziewięciu. A więc jeszcze dwójka doświadczonych członków Klubu Wysokogórskiego - Leszek Z. i Wojtek K.. Maciek D., chirurg z Kopernika(ulica w Krakowie z klinikami), goprowiec. Andrzej G. należy do naszego klubu, ale też i do KW. Jest w nim członkiem zwyczajnym. Ja też jestem członkiem KW, ale tylko uczestnikiem. Mam za małe doświadczenie w Tatrach.
Zostałem zaakceptowany przez kierownika. Jeszcze nie znałem Jurka. Tylko tyle, co wyczytałem o nim w monografii K. Seysse-Tobiczyka „od Andów po Hindukusz”. Iran coś mi pomógł. On znał Elburs w Iranie i rejon Alam Kuh. Był tam na wyprawie w 1969 roku, razem z Stanisławem Bielem, jako kierownicy grup z Krakowa. Tylko że ja(my w klubie?) o tym nie wiedziałem. Ale on wiedział o naszym wyjeździe i działaniu w tym rejonie.
Mieliśmy też przed wyjazdem do Iranu rozmowę w klubie z Bielem. Góry Elburs go nie interesowały(już w nich był). Ale gdybyśmy zorganizowali wyjazd w góry Hoggar(na Saharze) to pojedzie z nami. Biel już wtedy rezygnował z poszukiwania wyzwań w górach. Od coraz co wyżej stawianej poprzeczki. Czego nie można powiedzieć o wielu późniejszych znakomitych alpinistach. Którzy nie mogli się „oderwać” od gór i w nich zostali.
Gdyby nasza działalność w Iranie była lepiej znana(rozpropagowana). Być może w kolejnej monografii K. Seysse-Tobiczyka „Himalaje-Karakorum” (1974 r) znalazł by się opis naszego działania, jako polskiej wyprawy w Elbursie. Jest w tej książce opis działania Polaków w Iranie, w latach poprzedzających nasz wyjazd(Andrzej Marczak - Iran i Azja Mniejsza). Nasze informacje pochodziły tylko z „Taternika”. Monografia K. Seyyse-Tobiczyka ukazała się rok po naszym pobycie w rejonie Tacht-e Sulejman.
Pisząc posty w blogu „Egzotyczny Iran” zupełnie zapomniałem, że leży u mnie na półce. Biwakowaliśmy na czterech kilometrach. Przeszedłem razem z Januszem drogę Steinuera na Alam Kuh. Na Demawendzie poznaliśmy, co to jest rozrzedzone powietrze. Dla naszych pań(Elżbiety i Rysi), kobiet turystek, nie wpinającyh się, wyjście na Demawend było pewnym osiągnięciem.
Przy kompletowaniu obsady na Hindukusz dowiedziałem się, jak w się praktyce, dobiera zespół na wyprawę. Wybiera kierownik. Ale już wybrany może kogoś zaproponować, którego zna praktycznie. Kierownik ma głos decydujący. Wybór członków jest sprawą najwyższej wagi. To ma być zespół współpracujący, a nie zespół egoistów, realizujących swoje, prywatne cele. Cel jest jeden. Cel wyprawy.
Zostałem więc jej członkiem. Byłem najmniej doświadczony spośród kolegów. Dobrze będę „tragarzem”- myślałem. Zawsze większość członków wypraw to tragarze. Ludzie od czarnej roboty. Ktoś musi nosić coraz wyżej, sprzęt i żywność. Zakładać obozy i liny poręczowe. Elita jest oszczędzana na atak szczytowy. Ale zawsze można mieć nadzieję, że wyjdzie się dość wysoko. Może na sam czubek góry, gdy mój organizm będzie super silny.
Wyprawa jako oficjalna miała swoją pieczątkę i papier firmowy. Z napisami także w języku angielskim, z podaniem konta PKO I. Mieliśmy „pocztówki”, wykonane przez drukarnię. Ze zdjęciem pięknego szczytu w Hindukuszu, Kohe Baba Tangi(6513 m) Ryszarda Zawadzkiego. Z kolorowym obramowaniem, oraz odbiciem znaczka klubowego. Z gadżetów na podarunki mieliśmy znaczki, które można było wpiąć do klapy. Miały one w swej treści wmontowany znaczek klubowy. Stylizowaną głowę kozicy. Byliśmy klubem tatrzańskim, to zobowiązywało.
Jurek rozdzielił robotę. Mnie przypadła działka pod nazwą żywność. Dostałem listę około dwudziestu produktów, sprawdzonych na poprzednich wyprawach w Hindukusz. Oczywiście tylko polskich. Należało je stopniowo zdobywać. Więc pisałem pisma, na papierze firmowym, o zapomogi. Mogą być produkty, albo gotówka. Produkty najlepiej w puszkach. Inaczej się zepsują. Nie liczyłem pism, ale zebrało się ich kilkadziesiąt. Głównie do fabryk produkujących żywność.
Pozostali koledzy też nie próżnowali. Każdy miał swoją działkę. Potrzebne były namioty, „puchy”(kurtka, śpiwór). Śpiwór - kilo czterdzieści gęsiego puchu. Kurtka - siedemset gramów. Puch skupywała jakaś firma od drobiu. Więc nam może „podarują”, jako sponsorzy, lub sprzedadzą. Brakującą ilość należy szukać na wsi od „baby”. Kurtki i śpiwory dla wypraw szyła pani Momatiukowa z Katowic. Żona znanego alpinisty. Wiedziała jakie są wymagania od tego sprzętu. I jaki materiał ma być na pokrycie? Mocny i lekki. Tylko stylon. W Łodzi go produkują na eksport. Znów pisma.
Ktoś musiał wykonać czekany i raki. Czekan to głowica, odkuwka, nie spawana. Drzewce to nie problem. Raki mają być ze stali elastycznej, ale też dającej się hartować. I też nie spawane. Namioty zrobi Legionowo. W Krośnie produkują liny alpinistyczne. W Wałbrzychu opracowali buty podwójne, na warunki w górach wysokich. „Lekkie metale” w Kętach pospawały nam stelaże, z rurek aluminiowych, pod wory. To z grubsza wszystko. Pakowane do żółtych bębnów, z fabryki lekarstw „Miraculum” w Krakowie.
Od jesieni, przez zimę, toczą się narady, jak sprawa posuwa się naprzód i co trzeba zrobić. Pojedziemy pociągiem do Termezu. Razem z nami bagaż. Droga jest znana. Jurek, Karol i Rysiek już tam jeździli. Jedziemy do Doliny Mandaras. Jurek postawił cel. Bardzo ambitny. Przejście grani Nadir Szach – Szachaur. I jednocześnie pierwsze polskie wejście na Szachaur. Droga cały czas na wysokości blisko siedmiu kilometrów.
Ja się nie zastanawiałem, czy to będzie możliwe. Nie znałem Hindukuszu. Tylko z monografii K Seyyse-Tobiczyka. Moje doświadczenie górskie, w stosunku do kierownika, było minimalne. Zresztą było to wtedy takie odległe. Wszystkie moje siły były skierowane na bieżące sprawy. Robiłem swoją robotę. Wiedziałem, bo obliczyłem, że średnio na jednego członka wyprawy, na jeden dzień, potrzeba będzie nieco ponad kilogram różnych produktów. Na śniadanie, obiado-kolację. Licząc dziewięciu członków, liczbę dni w górach i dojazdy(powroty) wychodziło do półtony, które trzeba będzie zgromadzić. Potem zapakować razem ze sprzętem do bębnów.
Tym się zajmowałem. Wszyscy mieli podobne problemy. Wszyscy gdzieś pracowali przez sześć dni w tygodniu. Nikt nas nie sponsorował, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Nikt fizycznie się nie przygotowywał do ciężkiej pracy, w rozrzedzonym powietrzu. W noszeniu ciężkich worów. To był amatorski alpinizm. Taki jeszcze wszyscy u nas uprawiali.
Zdjęcia:
1. „Pocztówka”.
2. Cel wyprawy – Grań łącząca szczyt Nadir Szach(z prawej - 6814 m) z Szachaur`em(z lewej – 7116 m). Grań ma ok. pięciu kilometrów długości. Na tle czarnej ściany Nadir Szacha widać szczyt M3(6300 m)oddzielony od niego przełęczą.
Zdjęcie autora postu, zrobione ze szczytu M1(6020 m), w czasie wyprawy. Dolina Mandaras jest na prawo, poza zdjęciem.
Nadir Szach został zdobyty po raz pierwszy przez wyprawę poznańską(Dobrogowski, Gąsiorowski, Mitkiewicz - 1962 r). Na ww. przęłęczy ustawili obóz II(6000 m). Namiot kolejnego obozu został ustawiony na wysokości 6650 na lodowcu, spadającym ze szczytu
Edytowane przez Zagronie
- 3
- 1
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia