Egzotyczny Iran_cd19
Trzydziestego pierwszego lipca.
Dzień dzisiejszy jest równie piękny, jak poprzednie. Lodowiec lśni mocnym blaskiem, w promieniach, wysoko już stojącego słońca. W miarę jak słońce przygrzewa dochodzą coraz częstsze grzmoty od strony Alam Kuh i Szachaka. Góry rozpoczęły swój kamienny koncert. Wstaliśmy dzisiaj dość późno. W ślamazarnym tempie snujemy się obok namiotów, usiłując przygotować śniadanie. Niewiele jesteśmy w Iranie, a jeszcze krócej w górach. Ale nawet ten krótki pobyt wycisnął na nas swoje piętno. Z nosa schodzi mi, już po raz nie wiem który, skóra. Na wargach strupy. Ze swoją zapadniętą i zarośniętą twarzą nie bardzo przypominam przeciętnego pasażera trzynastki, jeszcze niedawno temu jeżdżącego codziennie o tej porze do pracy. Powodów do zdenerwowania dostarczają mi też ręce. Ustawicznie brudne, z połamanymi paznokciami. Nie mówię o innych częściach ciała. Camping w Teheranie nie był wcale taki zły, jeśli chodzi o higienę.
Żal schodzić, ale zasadzie to byliśmy na wszystkich „górkach” w okolicy. Z wyjątkiem Siah Sang. Ale i tu byliśmy z Januszem blisko szczytu przy powrocie z Alam Kuh. Gdyby nam przyszło pisać sprawozdanie dla „władz”, o osiągnięciach wyprawy, to napisalibyśmy, że jej członkowie weszli na siedem szczytów powyżej czterech kilometrów. W tym dwom brakowało niecałe dwieście metrów do pięciu kilometrów. Nęciło mnie i Janusza przejście grani Haft Chana. Pięknie wyglądała z podejścia na Tacht-e-Solejman. Z naszegu podestu nie dałoby się tego zrobić w jeden dzień. Może byłyby konieczne dwa, lub nawet trzy dni. Bliżej byłoby, przenosząc namioty do doliny Tacht-e-Czal. Ale tu z kolei musiałyby stać na śniegu, nie na podeście. Zresztą nasze panie miały już dość tej „turystyki”. Owszem, bardzo ją lubiły. Ale przebywanie powyżej czterech kilometrów, oddychając z trudem, w zimnie, wśród rozsypujących się szczytów, nie jest zbyt pasjonujące dla tych, co się nie wspinają. Zresztą czekał nas wulkan i jego wysokość. Czekał także jeszcze Iran, dalej na południe. Ja i moją żona nie byliśmy też jednostronni. Nic, tylko skały i szczyty! Niemniej ważny jest kraj, jego ludzie, zabytki. Jest niepowtarzalna okazja by go poznać.
Zwijamy nasz majdan. Oprócz nas jest jeszcze kilku Irańczyków, ale oni też się pakują. Alam Kuh zostanie sama. Prawdopodobnie na długo, ponieważ powoli zbliża się w górach jesień i zimno. Niewiele tu byliśmy. Niemniej ten krótki pobyt zostawił trwały ślad w naszych życiorysach. Pozostaną po nim wspomnienia i stare fotografie(przeźrocza). Tu po nas pozostaje kilka bochenków panwitu i kilka konserw. Świadectwo naszych apetytów. Idziemy w dół lodowca, w stronę schronu Sarczal. Wykorzystując wyprzedzenie, robię ostatnie zdjęcia Rysi, gór i całej czwórki na ich tle. Lodowiec Jachczal się skończył i zaczął się następny - Sarczal. Na którymś z postojów odkrywam studnię lodową. Potężny strumień wody, hucząc, ginie w zimnej czeluści. Schron już blisko. Od jego strony idzie w kierunku nas, po zboczu, dwójka ludzi. To nie są Irańczycy. Zauważyli mnie i skręcają w moją stronę. Zdaje się, że wiedzą kim jestem. Polacy! W tym roku jest urodzaj na polskie wyprawy. Moim znakiem rozpoznawczym była horolezka, przyczepiona do większego wora, zwanego „waciak”. Tak nazywał się obywatel, który w Krakowie szył bardzo popularne wśród wspinaczy mocne, duże plecaki.
Są ze Szczecina. Jak zwykle w takich przypadkach padają pytania - gdzieście byli, co będziecie robić? Byli w górach Zagros i wyszli na nieznaną górkę, której nadali nazwę Cedynia. Mają co prawda wątpliwości, czy nazwa się przyjmie u kartografów Szacha. A tak, w ogóle, to wyprawa została zorganizowana dla uczczenia tysiąclecia bitwy pod Cedynią. Pan ambasador w Teheranie, prawie na baczność, przyjął meldunek o osiągnięciach wyprawy. Zapewne w naszej prasie pojawi się później entuzjastyczna notatka o polskiej Cedyni w Iranie. Byli już na Demawendzie. Wyszło tylko dwóch z pięciu. Cześć! I idę w stronę schronu.
W schronie porządek. To robota moich rozmówców. Bęben prawie nie ruszony. Za dużo to Irańczycy nie zjedli. Siadam przed schronem i nasycam się panoramą. Widzę Jacka, jak rozmawia ze Szczecinianami. Pozostali jeszcze się plączą po lodowcu. Nad doliną Sarczal mgły. A co pod nią - może deszcz? Gotujemy zupę, podgrzewamy konserwy, prawie obiad. Daleko dzisiaj nie zajdziemy. Do wieczora zostało zaledwie kilka godzin. Żeby tylko zejść do Vandaraban. Na łączce, nad potokiem rozbijemy namioty. Będzie dużo powietrza. Tak, właśnie powietrza. Ponieważ stęskniliśmy się za powietrzem, którym można normalnie oddychać, bez ustawicznej zadyszki, gdy tylko się trochę przyspieszy.
Spieszymy się, z rozbiciem namiotów. Może zacząć w każdej chwili padać. Niebiosa są jednak przychylne. Namiot już stoi, gdy zaczyna mżyć. Nie koniec zmartwień. Nasz wysłużony, płócienny dom przecieka. Obkładam go całą folią, jaką posiadamy. Na szczęście nie ma wiatru, który by ją zwiał. Trzeba mieć dużo cierpliwości. No i trzeba to lubić, aby w małym namiociku, wypełnionym czterema parami butów, bo poza górskimi, jeszcze są jakieś lżejsze, śpiworami, plecakami i całą resztą dobytku - napompować materace. Następnie rozebrać się i wejść do śpiworów. Po płótnie bębni deszcz. Martwi mnie myśl, że ostre kamienie mogą przebić podłogę. Zasypiam. Budzi mnie pytanie Janusza - chcecie kisielu? Nie, dziękujemy. Janusz coś jeszcze gotuje w namiocie. Słychać warkot Juvla. Zasypiam po raz drugi.
Zdjęcia:
1. Wracamy w doliny. Na lodowcu -Janusz, Rysia, Elżbieta i Jacek. W tle Siah Sang i w prawo grań, z nawisem, w stronę Alam Kuh.
2. Dolna część lodowca, pokryta gruzem. Poszukiwanie najłatwiejszych miejsc do przejścia.
3. Coś się zostawiło w tych górach.
4. Reporter. Nie wiem gdzie i kto mi zrobił to zdjęcie. Napewno pod Alam Kuh. Wymienialiśmy je po powrocie do kraju.
6 komentarzy
Rekomendowane komentarze